piątek, 23 grudnia 2011

Lulajże wreszcie, śpij

*********************************************************

Ślizgała się na butach w zamyśleniu głębokim i była to oczywiście sprzeczność można powiedzieć sama w sobie, błąd krytyczny można tak powiedzieć, oksymoron, gdyż powinna się była ślizgać z uwagą, w równym tempie, panując nad sytuacją oraz ciałem. Z powodu tej zadumy, jednak zbyt ryzykownej jako oprawa dla tak zaawansowanej choreografii, praktycznie ekstremalnej, nie pamiętała nawet, co się stało. Jak się to potoczyło, że znalazła się nagle na ośnieżonej świeżo glebie, wylądowała z impetem, nie wysunąwszy podwozia, i szorowała wdzięcznie całą powierzchnią pleców po oblodzonym nieco gruncie. Zmieniwszy tak gwałtownie konfigurację ciała na całkowicie horyzontalną, co istotne - pod gołym niebem, zarejestrowała je ze zdziwieniem tuż nad sobą jako bezgwiezdne, a także ciężkie i zimowe (wreszcie!), nabrzmiałe od pokładów koronkowych wyrobów, oryginalnych płatków, jeszcze nie made in China, nieściemnionych, prawdziwie śnieżnych. Z autentycznym zimowym potencjałem. Oczywiście zrobiło to na niej duże wrażenie. Nie mniejsze zresztą wcale niż nie-widmowa postać, konkretna raczej, nie baśniowa, która w pewnym momencie zawisła nad nią groźnie, przesłaniając swoim korpusem kontemplowany z satysfakcją nieboskłon. Ujrzała uniesioną do góry dłoń, jakoś tak patetycznie potrząsającą palcem, kulfoniastym zdecydowanie, wycelowanym mniej więcej między jej oczy, co dawało dość komiczny efekt.
- Świat tak jest urządzony – kiwał palec - oraz życie, którego trzeba się uczyć przez cały okres jego trwania (nu nu! siekał powietrze palec), że preferuje sympatię do przebywania stałego w społeczności szerokiej optymalnie, uczestniczącej chętnie w różnych szoł z gatunku reality, także do karaoke oraz ciągłego szlifowania normy, przepraszam – formy, bez paroksyzmów niesmacznych czy innych anomalii. Oraz radosną gotowość do urzeczywistnienia 2-3 podróży rocznie, międzykontynentalnych najlepiej, w ogólnie wszystkim znane, ale zaskakujące miejsca, woow, i w całkiem innym celu niż zrealizowanie kilku fotek. Bezdyskusyjne i szczere powinno być to wszystko, jak menedżerskie oblicze, gdy prace zakończywszy, na spoczynek powraca jego pan. Zaprawdę ci powiadam, don’t you like it?
Tu przerwał, lecz nie znikał, nadal blokując jej perspektywę.
- Zaprawdę? – pomyślała – ZA PRAWDĘ? Co za koszmar. Chce, żebym wzięła za prawdę jakiś kosmiczny kit? W żywe oczy?
- Przepraszam pana bardzo…– to na pewno nie był jej głos, tego od palca też nie. Pojawił się ktoś trzeci, ale słabo jakoś, pod zbyt ostrym kątem go widziała. – Pan, zdaje się, ulega zasadniczej iluzji: że świat jest u r z ą d z o n y. Że życie się poddaje procesom edukacji itede. Świat jest wyjątkiem, panie! I radzi sobie świetnie z każdym formatem paradoksu: z głodem w Afryce może jakoś żyć i z przeżarciem w Ameryce równie dobrze. Więc niech pan nie ogłasza, że jakiś ład w przyrodzie burzy ona - machnął w jej stronę - posiadając na przykład biurko, które wygląda, jak rumuńska osada, tzn. równie malowniczo, i kiedy przy nim siada, w jednej szufladzie trzyma stopę, w drugiej logitechową mysz. Lub że narusza porządek, nie wykonując podróży międzykontynentalnych żadnych w bliższym i dalszym czasie, ponieważ nie ma na to ochoty. I że każdy przesypujący jej się przez dłonie nadmiar pozwala zdziobać krukom. No i co? I niechże pan nie zgina tak tego palca, bo panu na nim zawieszę coś niefajnego. A tak w ogóle, lulajże pan wreszcie, śpij. Kysz! kliszowata maro, łapko na muchy.

Nagle ucichło wszystko. A ona nie wiedziała, co się stało. Nie bardzo jakoś chciała zbierać się w sobie po tym zajściu. Na koniec wstała wreszcie i nawet odruchowo wróciła do ślizgania się na tych swoich podatnych butkach. Szybko przystanęła jednak przezornie. Dobiegł ją mocny odgłos jakiejś wyraźnej afery, toczącej się na szczęście w połowie wirtualnie, gdyż przeciwnik awanturującej się energicznie kobiety siedział jak dżin w słuchawce, całkiem cicho. Ona za to nie ustawała w boju, rycząc do telefonu, jak chlaśnięty jeżynowymi kolcami łoś, niewiarygodnie po prostu:
- Esemesy do mnie przychodzą z wróżbą! A ja nie chcę! Nie chcę za nich płacić! Żeby do mnie przychodziły nie chcę! – z każdym nie chcę nakręcała się bardziej.

Słusznie, proszę pani! I słusznie! Płacić za obcych esów? Kto by chciał? Też bym nie chciała, never! A co do samej wróżby – jakaś dobra byłaby w sumie nie od rzeczy.

*********************************************************

niedziela, 11 grudnia 2011

MOCE-NIE-MOCE (tryptyk)

*********************************************************

I. UWIELBIENIE
- Rzeczywiście tak bardzo?
- Bardzo.
- Zawsze?
- Nie zawsze.
- A kiedy?
- W przypadku kotki, na przykład, co gdyby tylko zechciała, mogłaby być celebrytką, ale ma to gdzieś i woli chodzić własnymi ścieżkami. Kiedy siedzę ze sprzętem na podłodze, a ona wpycha mi się bezczelnie na klawiaturę, plask! bez pardonu kuprem i jakby nigdy nic zabiera się do mycia futra swojego wraz z podszerstkiem, pilnie, z wyprężoną do góry nogą, rzucając mi mimochodem wystudiowane spojrzenia (pt. „tylko sobie nie wyobrażaj Bóg wie czego”).

II. BOJAŹLIWOŚĆ
- Zawsze?
- Nie zawsze.
- A kiedy?
- Kiedy mijam ciało martwej kuny lub tchórzofretki raczej, sądząc z fotek znalezionych w necie po wpisaniu w guglu łasicowate. Już drugi tydzień. Codziennie. Leży tak tuż przy drodze, ciągle w tym samym miejscu, niewiarygodnie nietknięta. Niczym. Rozkładem także nie, z powodu stosunkowo korzystnej dla zwłok temperatury. Wygląda perfekcyjnie, jak spetryfikowana, w pełnej krasie, srebrzysto-szara, z najpiękniejszym puszystym ogonem, jaki widziałam w życiu. Jak z disneja. Jeden dzień, drugi, trzeci… Czego się spodziewałam? Że jakiś rakarz od fretek uprzątnie te drobne zwłoki? Choćby w celach komercyjnych (futro)? Że pies jakiś je porwie, gdzieś zawlecze? Nie mam pojęcia. W każdym razie nic takiego się nie stało. Czwartego dnia zrobiło mi się wstyd, że mułowato przechodzę obok tego wyrazistego ciałka, bezczeszczonego ogólną obojętnością, zaniechaniem. - Świrująca Antygono, witaj w klubie – pomyślałam, rozglądając się dokoła. Miejsca na pochówek było sporo.

III. PORAŻKA
- Kiedy?
- Gdy przerasta mnie Antygona. Kiedy jestem jej spękaną siostrą.



*********************************************************

wtorek, 6 grudnia 2011

Primitivo, czyli sztuka przetrwania

*********************************************************

Najświeższe doniesienia z zagranicy klatki schodowej tutejszej, zaciemnionej zazwyczaj na tyle, że gdy wracała wieczorem w swojej za dużej czapce o rastamańskim profilu, była brana przez emerytów za figurę małego powstańca, skradającego się jak duży kot, w pożyczonym od dorosłego kolegi hełmie, no więc takie były najnowsze niusy, że się w pobliżu kręci jakaś ekipa niehalo lub raczej halo zbyt wielkie, bo hałasują hejami, dzwoniącymi praktycznie na okrągło i nawijają bez końca. Robią to fanatycznie, angażując w ten proces całe ciało, z akcentem na kończyny i mięśnie karków, podduszonych opinającymi je łańcuchami. Patrzyła i myślała, że gdyby w ich przypadku zadziałało realnie zaklęcie poetyckie, pochodzące z lektury szkolnej pod tytułem Wesele („co kto w swoich widzi snach”), pod wpływem którego ucieleśnić by się zdołało to, co przetrzymują w nieludzkich warunkach pod wygolonymi gładko czaszkami, podświadome, byłoby to tak wypaśne w zmaterializowanej formie, że nie weszłoby do żadnej windy. I po schodach by to trzeba było wlec, łup łup. Mówmy szczerze: po prostu się bała, więc wychodząc, a zwłaszcza mijając tych nie-ziomów-nie-wiadomo-skąd, nie chciała spaścić tej sceny prowokującym grymasem, błyskiem źle oświetlonej gałki ocznej, dlatego zawiesiła wzrok na przeciwległej ścianie, gdzie w niezłoconych ramkach ktoś abstrakcyjnie umieścił jakieś dzieło ludycznej sztuki, kolorowe. Co do myśli – myślała o klatce, schodami w górę i w dół, poprzez którą, w odniesieniu do której określała miejsce, gdzie zasypia i gdzie żyje w symbiozie zazwyczaj, i gdzie podoba jej się. Klatkę i sztukę naiwną darząc ciepłymi myślami, wbijała się na chodnik i stawało się dziwne, że tak spokojnie kroczy, bez przeszkód, choć nieswobodnie przecież, bo w daszkiem zacienionym pasie starała się poruszać, jednak.
- Cienia szukasz? – padło z lewej strony, nagle, i prawdopodobieństwo zadziania się czegoś w tym kontekście, w kontekście tej wizyty („że się kręcą”), wzrosło gwałtownie.
- Windy szukam – zaryzykowała bezczelność, że niby żart taki, haha, ale słabo raczej miała pomysł na kontynuowanie tego z kitem zapodanego dialogu. Więc może niekoniecznie wybrała dobrą opcję z tą windą, zbyt po bandzie, bo źrenice łańcuchowego koleżki rozszerzyły się jeszcze bardziej, prawie poza granice oka. – Nie wszyscy żyją długo i szczęśliwie – właściwie nie zdążyła tego pomyśleć. Ostre, późnojesienne powietrze rozdarł wyzwalający umc-umc komórkowego dzwonka, intensywny. Nie mógł łysy - wiadomo, że nie mógł – zignorować własnej telefonicznej interakcji, w dodatku na rzecz dialogu niepewnego, niekomórkowego, z nieznajomą poszukiwaczką wind jakąś, oj tam. Kliknął przycisk i stało się jasne. Nie musiała już rozkminiać, co ma w oczach. Poszła zatem. W oknie siedział kotek, do którego mogła się odwrócić, ale wolała tego nie robić, żeby łysy nie poszedł przypadkiem za jej wzrokiem.


*********************************************************

poniedziałek, 28 listopada 2011

Niewiarygodna historia

*********************************************************

Widać było, że drgnęły jej brwi, więc właściwie nie można powiedzieć, że zachowała kamienną twarz. Zachowała kamienną dłoń – to na pewno. Miała ją zanurzoną w czeluściach rękawiczki zbyt dużej, prawej, z odizolowanym kciukiem, i tak jakoś fikuśnie zaplotła wewnątrz palce, brawurowo, że w momencie skierowanego do niej gestu, zastygła, jakby zniechęcona perspektywą rozplątywania ich, rozdzielania, prostowania, uruchomienia. Więc odetchnęła z ulgą, gdy vis-a-vis stojąca, zaglądająca jej w oczy postać kobieca cofnęła szybko rękę, wyciągniętą w nieokreśloną niby stronę, w nie do końca wiadomym celu, ale jednak jakby w jej kierunku. Wygrzebywanie dłoni z rękawiczkowej studni przestało być konieczne w tym momencie, tym niemniej było jasne, że wiszący w powietrzu performens dopiero się rozkręca, że duży ma potencjał ta kobieta. Wykraczała fizycznie poza objętościowe ludzkie normy, a to z powodu trudnej do ogarnięcia ilości warstw uniwersalnych ciuchów, które miała na sobie w celu stworzenia bariery – niepokonanej, ochronnej - dla wszelkiego rodzaju dzikich bestii, jak również nieprzyjaznych warunków atmosferycznych. Gdy znalazła wreszcie dobry punkt, ustawiła się tam odpowiednio i usłyszeliśmy jej mocny, trochę schrypnięty głos, który rozpoczął z energią dość hałaśliwy monolog, stylizowany wyraźnie na coś w rodzaju raportu z frontu walk historycznie bliżej nieokreślonych, lecz o dramatycznym przebiegu. Dużo tam było wykrzykników, a także twardych konstatacji oraz konstrukcji, wykorzystujących bezpośrednie zwroty do adresata (Dlatego, proszę państwa, wojna się nie zakończy. Nigdy!). Trwało to raczej długo i stawało się bełkotliwe coraz bardziej, aż przeszło w zawodzenie - szamańskie, rytualne, co było jeszcze trudniejsze do zniesienia, i już się wydawało, że ktoś rzuci w jej stronę jakiś konkretny tekst, gdy nagle ona sama przycichła, a po chwili rozległ się jej zaskakująco miękki, kołysankowy śpiew, bazujący na ogólnie znanym motywie:

a-a-a a-a-a
były sobie kotki dwa


i mocniej:

o-o-o o-o-o
było sobie kotek sto


jeszcze mocniej:

u-u-u u-u-u
było sobie kotków stu


teraz powrót do wyraźnego monologu:

którymi obrzucono kiedyś kotobojnych Egipcjan w celu wygrania z nimi bitwy, do czego doszło zresztą, to znaczy do wygrania, gdyż dominujący liczebnie Egipcjanie rozpierzchli się w popłochu z powodu tego deszczu ciskanych z pasją kotów. Zaszedł ten żenujący fakt - o wiele za daleko - w V wieku przed naszą erą, zapisawszy się w historii homo sapiens, tj. ludzkiej, ponadgenderowej, jako jeden z najbardziej obciachowych (kciuki w dół).

Było to masakryczne dictum i podziałało piorunująco. Ta z ruchomymi brwiami, poruszona w całości szokującą prawdą historyczną, jak również formą przekazu, dała tym razem radę wyprzedzić własną myśl. Rozplotła szybko palce, żeby wykonać wreszcie ten zamrożony u samego początku gest – szukała gorączkowo dwóch zeta choćby albo pięciu, mimo strachu, mimo zapachu, jak również pomimo posiadania karty miejskiej. Bardzo chciała zapłacić za tę jazdę.

*********************************************************

poniedziałek, 21 listopada 2011

Eskapiści czy uciekinierzy?

*********************************************************

Lubi takie uciekanie ulic, domów, ogólnie - obrazów. Siedząc tyłem do kierunku jazdy, ściga je pilnym wzrokiem, śledzi z napięciem, patrzy, jak maleją, jak się cofają, jak panikują, jak nie chcą, jak stają się lisio chytre w postanowieniu jałowym wykonania skutecznego wizualnego uniku. – To nie w porządku! – wrzeszczą. - Daruj sobie, nie żegnaj nas wzrokiem! To ty spadasz, uciekasz, nie my! – krzyczą obrazki, falując, zapowietrzając się z oburzenia takim tanim, cywilizacyjnym chwytem, żałosną ściemą. Rozumiejąc sprzeciw sponiewieranej materii, pasażerka opuszcza od czasu do czasu wzrok, trafiając na kolana schowane w spodniach, własne. Czuje się wtedy bardziej fair. Za chwilę zresztą sytuacja zmieni się diametralnie, ponieważ ona sama znajdzie się na ulicy-uciekinierce, którą żegnała przed chwilą poprzez machanie, żeby własnymi butami poczuć jej niewzruszoność, statyczność, doświadczyć namacalnie, że przecięcie jej w poprzek nie oznacza zobaczenia przekroju asfaltu, ani przekroju ziemi, na której leży, ani nóżek. Usłyszy wtedy także, jak huczą fale, napierające na jej mózg - huhu! - który jak zawsze lojalnie uruchomi setki firewalli, żeby nie dopuścić do brutalnego kontaktu, żeby nie dobrał się łatwo światek-ekstrawertyczek do jego najwrażliwszych obszarów i żeby zignorować zaczepki w stylu: - A dlaczego nie ma karteczki: proszę pukać w przypadku zamknięcia (w sobie się)? Oo, nieładnie. A także niezdrowo. Na szczęście pukam, łomoczę, to ja! Super okazja! Mam dla ciebie coś - super tani, mało używany mózg, o profilu alternatywnym, na dodatek prany regularnie w jednym z proszków wiodących, wybielony, dobrze wypłukany. Reaguje na to, co wszyscy. Ziewa także wtedy, kiedy wszyscy. Jak go wepniesz, wtedy się otworzysz, wyjdziesz z siebie co najmniej na dobę albo całkiem.
Powiedziała to głośno: - Może kupić? Zakrztusiła się jednak biszkopcikiem z powodu kotka, który wyrósł niespodziewanie na wysokości jej oczu, przewiercając je zresztą dość wymownie. - Nie bój, kotku, i tak nie mam kasy.


*********************************************************

niedziela, 13 listopada 2011

Co się stało w nieprowincjonalnym miasteczku oraz wyrok

*********************************************************

Wszystko wskazuje na to, że krytycznego poranka wyszła z domu sama bez psa, to znaczy tak jak zwykle, ponieważ psa własnego nie posiada, ani też nie dorabia jako wyprowadzaczka psów cudzych, więc zaszło to, co raczej od poniedziałku do piątku, z małymi wyjątkami, działo się regularnie – wyszła z domu rano bez psa. Co było dalej, wiemy z zachowanego esa, wysłanego dziewięć po ósmej, bez przecinków – że wyminęła lamusa, który radośnie szalał z odkurzaczem do liści, ręczną dmuchawą, wymiatając z alejki co popadło, wywijał fantazyjnie, znacznie entuzjastyczniej niż zachodziła potrzeba, biorąc pod uwagę szerokość asfaltowej ścieżki, jak również rozrzut śmieci, a także listowia (w zasadzie odwrotnie). Skojarzył jej się z psiakiem, który z psychozą w oczach rozrabia w kupie liści opadłych, podgarniętych i w kopczyk utrefionych - bez wątpienia w tym celu, żeby jako zadymiarz mógł wystąpić w roli eksplodującej bomby, boom!, wywołać respekt poprzez zamęt. „Tonący pies plus wir równa się gość z dmuchawą po barki unurzany w pierścieniu poderwanych do lotu liści, a także różnych ochłapów. Co by było gdyby zaczął zdmuchiwać z asfaltu przechodniów?” - cytat z esa. Nie wiemy, gdzie skręciła, gdy już zdecydowała, że oprze się pokusie pogadania z koleżką na temat niewielkiego socjologicznego eksperymentu (przykład: Jesienna akcja oczyszczania alejek z przypadkowych oraz nieprzypadkowych przechodniów w celu umożliwienia spadającym liściom swobodnego i bezpiecznego lądowania). Tyle odsłania faktów wspomniany SMS, zachowany w komórce odbiorcy. Co zdarzyło się potem, możemy domniemywać, wyjściowym domniemaniem czyniąc bezdyskusyjnie to dotyczące niewinności, a także respektując elementarne ludzkie prawo do milczenia i do tajemnicy. Zagubiona musi się odnaleźć. Dlatego póki co zostanie osadzona w czarno-białej celi przestronnej, w której będzie chodzić po ziemi. Na to właśnie zostaje skazana - na po ziemi chodzenie, tylko tam. Tymczasem korzystając z przyznanego jej prawa do ostatniego życzenia, wyraża to życzenie, prosząc uprzejmie wszystkich o chwilę nieuwagi, w czasie której przymkną na moment oczy. Ona może wyrówna wtedy oddech.

*********************************************************

niedziela, 6 listopada 2011

Kocie (nie pieskie) życie, czyli jak uniknąć klęski ontycznej

*********************************************************

Człowiek, który się k u l i, zgodnie z nazwą, zagina się, zaplata, tak żeby przybrać maksymalnie opływowy kształt, zwija się w kłębek (kiepski), kulkę (niedoskonałą, dość ułomną, właściwie jej atrapę - byle nie wystawało nic, o co mógłby zaczepić napierający z zewnątrz chaos). Ludzkie kulenie się odsyła zawsze w dół, do stanów negatywnych, takich jak zimno, strach czy ból. Człowiek kulący się, zawinięty, wzbudza współczucie, w mniej szlachetnym wariancie - litość.

Kot, gdy się zwija w kulkę, to wcale się nie k u l i, nigdy. Jako spleciony precel wygląda wciąż magicznie. Kocie zwinięcie w kłębek oznacza wielką pewność, skupione przebywanie w niezakłócalnych strefach w wymiarze onirycznym, gdzie się nie trzęsie o nic, nie wietrzy zagrożenia.

Chcę być kotem.
Przerastać wyobraźnię.



*********************************************************

niedziela, 30 października 2011

Trzy dwa raz, nieboszczycy są jak głaz

*********************************************************

Co wiemy?
Że Kartezjusz się mylił.
Że Beethoven słyszał tym lepiej, im bardziej głuchł.
Że im bardziej ślepł malarz Goya, tym wyraziściej widział.
Że im większa redukcja akcji, tym intensywniej się dzieje (u Becketta).
Że kiedy po-tworzeniu, kąpieli zażywały świnki morskie Białoszewskiego, to
że potem poeta mył sobie nogi w tej samej wodzie. I
że Orfeusz w Hadesie działał nienaturalnie.
Że się odwrócił OD życia.
Że ruch, jaki wykonał, był ruchem spontanicznym.
Że restrykcyjna natura odrzuca taki ruch jako sprzeczny z jej odwieczną zasadą.
Że dotąd nie wiadomo, dlaczego nie wolno nam tego robić.


*********************************************************

niedziela, 16 października 2011

Budząc zachwyt i budząc odrazę - chodzi o to, żeby nie spały

*********************************************************

Razu pewnego Odraza chwyciła Zachwyt za uchwyt i obróciła w paradoks całą rzecz.
Tak wyobrażam sobie działanie naszych organizmów. To znaczy z grubsza.
Jeśli kluczem do poprawnego funkcjonowania naszych ciał jest koordynacja reakcji pomiędzy półkulami - lewą półkulą oraz prawą - zapewniana przez silną wiązkę uchwytów-przewodników, czyli włókien, dzięki czemu jemy i śpimy wtedy, kiedy jesteśmy głodni oraz padamy na twarz (etc.), tak samo musi działać sfera naszego jestestwa (nie, nie przepraszam za wyrażenie), nieokrytego skórą, łamliwego. Że jest to ciągły balans w archipelagu dwóch lądów przeciętego na pół kosmosu: strony prawej - sfery zachwytu (rzeczywistego, silnego) oraz lewej - sfery odrazy (żywej i spazmatycznej, szczerej), który określa ściśle nasze relacje ze światem, tak myślę. Obie strony muszą być czujne i nie powinny spać, gdyż bezkrytyczny zachwyt, nieprzyprawiony odrazą, zakrawa na debilizm, podobnie jak odraza, ślepa i dogmatyczna, niewybełtana z zachwytem, grozi rozpaczą czarną, podczas gdy wybełtana staje się interesującą melancholią.
W praktyce może to wyglądać tak:
piękne, słoneczne przedpołudnie w zadrzewionym miejscu, wczesną jesienią. Patrzę wokół i czaszką kręcę, bo mi się w niej nie mieści, jak można dawać po oczach taką przegiętą tapetą, kiczem tak doskonałym z ultra błękitnym niebem i zarąbistym złotem w koronach drzew, topolami niedostępnymi, wyprężonymi w szpalerze tak sztywnym, tak wypiętym, że mam ochotę krzyknąć: - Cofnąć się! lub: - Z szeregu wystąp! - żeby zobaczyć, co się stanie. Widok zapiera mi dech. Wiem, że jeśli za chwilę potknę się niefortunnie o własną nieudolność lub o obrazek jakiś na tyle obrzydliwy, że sęp po lewej stronie - sęp odrazy - zacznie mi skubać jelita, wątrobę, serce, śledzionę oraz inne wewnętrzne narządy, wtedy ta prawa strona nie zawaha się użyć wobec mnie swej doskonałej broni, paralizatora, wypełnionego zakodowanym przed chwilą za-chwyceniem. A ja będę bezradna, biedactwo. Będę musiała mu ulec.

*********************************************************

niedziela, 2 października 2011

O wyborach - okiem proroka zamkniętego w pokoju z drzwiami, ale bez wizjera

*********************************************************

Chiromancja nie.
Nekromancja też nie.
Ekstrawagancja.

Jedzie sobie koleżka po Plantach w koszuli białej i granatowym garniaku na kolorowym rowerze z dużym koszem. Okazuje się senatorem, to znaczy potencjalnym, kandydatem dopiero do tej funkcji, niezależnym teoretycznie, o czym informuje społeczeństwo, rozdając mu lizaki oraz kalendarzyki z buldogiem, deklarującym w języku ludzkim, ściślej polskim, że wszystkimi czterema łapami głosuje za tym kolesiem. A przechodząca dziewczynka, odbierająca lizaka, wbrew pozorom nie jest kretynką, co też się okazuje, ponieważ bycie dziewczynką konsumującą lizaki nie musi się przekładać na mentalną naiwność, żywiącą się padlinką takich krzepiących złudzeń, jak nieśmieciowe umowy, super leczenie darmowe, życie pozagrobowe itd.

Więc ignorancja też nie.

Idąc, myśli dziewczynka o biednym Kierkegaardzie, który chciał być poetą, ale nie miał talentu, więc został filozofem. O tym, że słońce słabnie i że już tak nie parzy każde dotknięcie, jak wrzątek. Że lato to suchoty galopujące. Zawałka ducha. Że się wtedy choruje na śmierć. I czuje nie-kretynka, że bruzdy elegijne ulatują z jej twarzy z końcem lata i wraz z nastaniem jesieni, niezłej laski. Może wybrać teraz, nie odwlekać.

*********************************************************

poniedziałek, 26 września 2011

Jestem tobą. Dla tych, co wyruszają w podróż.

*********************************************************

"To bardzo ważne, by w nadchodzącym sezonie największy nacisk położyć na makijaż oczu."
No i centralna ulga. Uff. Bo to jest w końcu podstawa, żeby wiedzieć, czego się trzymać. Co ważne jest, żeby wiedzieć. A jednak czasem chce pech, że oprócz megazadania dizajnerskiego naszego, uprawianego codziennie, powszedniego, którym jest terapeutyczne oraz praktyczne nadanie rzęsom naszym stosownej grubości, schizoidalnej raczej, to jest wynaturzonej, jak również zadbania o to, żeby wszystko było bardzo czyste, bez paproszka żadnego ani pyłku, równie schizoidalne z natury i odpalmione życie, kierując się intencją niezardzewienia w bezruchu, nasyła na nas karki, wplątuje nas w ustawki, z których mamy szansę ujść wprawdzie jakoś, ale ze szwankiem dużym i z głębokimi bliznami. Bezczasowymi, trwałymi. Wtedy wychodzi na jaw, że może ono przybrać postać zmyślnego zboczka ze stoma kończynami, który potrafi działać tysiącem bodźców naraz i robi to bez trudu: przyzwala, dokonuje, ugina i przekształca, wyklina i przynosi, wyraża, powoduje, uznaje, wywołuje, wiruje, podejmuje, odbiera, traci, pragnie, dostaje, zdradza, ścina, wartościuje i pisze, planuje, tańczy, szuka, sprzedaje i ogrzewa, wzbogaca i zdobywa, przestaje, nie rozwija, nazywa, sądzi, pali, pogrąża, dąży, znosi, skacze, dodaje, musi, umie, znajduje, broni, wyje i okazuje, jak również okazuje się. Zwykle na końcu. I jeszcze się opiera o całe setki pojęć, poza okiem, rzęsą i przebraniem, takich jak: położenie, instynkt, wspólnota i martwota, zbiorowość, niebo, ziemia, odwaga, trwoga, bunt, zmiana, przesłanie, norma, akt, cień, pragnienie, szczęście, ból, strach, wyczerpanie, próba, natura, jaźń, substytut, czas, chłód, myśl, talent, ciepło i siła, mądrość, droga, prawo, świadomość, lewo, pasja, obecność, smutek, rozwój, duch, instynkt, ucieczka, powód, pułapka, wiedza, wzrok, moment, wymówka, otchłań, słowo, głowa i dół, ambiwalencja. Wszystko.

Jako jedyni w przyrodzie jesteśmy pretensjonalni i ciężko nam się obejść bez bazy super gadżetów, w tym Boga. Hoho. I nie umiem się wzruszyć naszym losem. Ale akurat ciebie chciałabym zaprowadzić do prawdziwego cienia, który by dotknął palcami twoich policzków, żebyś nie musiała się bać. Trzymam kciuki.

*********************************************************

poniedziałek, 12 września 2011

Quit

*********************************************************

Poddaję się.

*********************************************************

niedziela, 11 września 2011

Herzschmerz i weltschmerz w jednym stoją domku, ale czy wyjdą na scenę?

*********************************************************

Jeśli jesteś romantykiem/romantyczką, być może nie poruszy cię ta historia, ale nie odchodź tak szybko. Chcę, żebyś coś z tego miał/miała, dlatego najpierw zgromadzę, zrekonstruuję rzetelnie mały skansen o romantycznym entourage'u oraz słowiańskim profilu, który powinien cię zadowolić. Na fajerwerki nie licz (to nie Francja), jednak na prosty pakiet o nostalgiczno-melancholijnym zakrzywieniu, do objęcia bezpiecznie wyobraźnią, możesz nastawić się od razu. Żeby cię rozweselić lub poruszyć, co tam wolisz, skonstruuję specjalnie dla ciebie scenografię prawie dydaktyczną, rzetelnie poglądową, używając reprezentatywnych atrybutów, w większości przyrodniczych, wśród których będziesz mógł/mogła rozpoznać między innymi:

- tęczę blasków (rozlaną na zachodzie)
- gwiazdę ognistą (gasnącą)
- niebo (złocone, też ogniste)
- morze (również złocone, a także wielkie i bezkresne)
- ciszę błękitu
- blask gromu
- mogiły popiołów
- niespokojne łoże
- ewentualnie ptactwo (najchętniej lecące w kluczu)

Widzisz wszystko? To teraz posłuchaj:
nie z mogiłki i nie w błyskach gromów, wchodzi Mensch, można powiedzieć Über, ponieważ jest wysoki oraz smukły. Idzie żwawo. Natyka się na nią (Mädchen). Nie zwracając się do niej meine liebe, ponieważ nie jest Niemcem, mówi, patrząc jej prosto w oczy:
- Przestań się wygłupiać, dziecioku, weź nie schizuj i chodź tutaj do mnie.
Kręci głową, wyciągając dłoń. Wtedy ona upada ze szczęścia, tak niefortunne zresztą, że obciera sobie kolano, dość boleśnie. On ją ratuje-opatruje, ona porzuca dywagacje na temat roli wieku oraz zdrowego rozsądku w ludzkim życiu. Robi się jedwabiście, a także śmiesznie, co powoduje, że katastrofiści z tła, tworzący zgrany chór, opłacany przez producenta, pukają się wymownie w czoła, następnie wzruszają ramionami i opuszczają demonstracyjnie scenę, zrywając dramaturgię. Kurtynie to generalnie wisi się całkiem dobrze, co może sugerować, że sprawa pozostaje otwarta, ale kto to wie. Nikt nie wie.

*********************************************************

środa, 7 września 2011

O tym, że ezopowej mowie niestety nie dość dwie słowie (i mniejsza o postmodernizm)

*********************************************************

Gdybym się mogła zająć projektowaniem chimer, bez refleksji na temat, kto to kupi, zagraciłabym fikcją cały dom, ponieważ dziwnym trafem czuję się mniej fikcyjnie, robiąc w mitach, niż pamfletując real. Albo w bajkach, gdzie pojęcie fikcji ucieleśnia się chyba najkompletniej. Zaczynałabym wtedy choćby tak: dawno temu (o zeszłym poranku) i daleko (w drugim końcu miasta) szła slalomem między robaczkami, które pomykały kozacko po chodnikowych płytach. We wszystkie strony świata się rozpierzchały, to jest w cztery, spod jej słabo obutych stóp, nieuszkodzone, żywe, gdyż akurat dzień miała taki, że patrzyła uważnie w dół, zwracała uwagę pilnie, a skoro raz zwróciła, nie mogła tego olać, żyć z potencjalną masakrą, przeprowadzoną wśród żuczków, na sumieniu. Zatraciła się w tych chodnikowych pląsach, zapominając całkiem, dokąd zmierza, ale droga nie rozwidlała się, dzięki czemu dotarła pomyślnie do właściwego celu, którym był spory budynek, horyzontalny raczej, ogarnięty, z monitoringiem nawet, ale słabym, nędznym na tyle, że zdarzały się tam kradzieże rowerów (co za obciach!). Weszła lekko i całkiem spokojnie, pozostając w nieświadomości, że kondygnację wyżej zaciera właśnie rączki miejscowa wiedźma-straszka, zwana też kuternóżką, która dla slalomistki jest literalnie nikim, żadną chrzestną, ma za to wielką słabość do aranżacji zdarzeń w stylu komedii omyłek, w ramach których udaje czasem po prostu, że nią jest, ostatnio całkiem często. I właśnie kuternóżka wyszykowała teraz taką mega zaskoczkę w swoim guście, którą postanowiła jej zaserwować. Zaczęła tak, jak zawsze - wypadła nagle znikąd nad jej głowę idącą w chmurze (ciemnawych włosów z grzywką).
- Elo, elo! W lewej czy w prawej? – wywrzeszczała na powitanie, lewitując przy tym wysoko nad schodami, co było elementem lansu i nie wróżyło dobrze, gdyż świadczyło o jej świetnej formie. - W której ręce, kochanie moje?
- W lewej-śmiewej – krzyknęła przytomnie, odgarniając sobie grzywkę z oka, lewego zresztą, i był to oczywiście odruch, bo nie wiedziała przecież nawet co i gdzie, choć zaczynała się domyślać, o co chodzi.
Kuternóżka pokazała pustą dłoń:
- Dawaj prawą, bo możesz dwa razy.
- No to w prawej.
- Hehe, i co teraz? - zaświeciła jasnym wnętrzem rączki, lol. – NIE MA! NIE MA! Ale pliz don't panik. Przecież i tak jest źle, kochanie moje.

i tak dalej
Gdy tak sobie piszę, nawiązując do punktu wyjścia, mam refleksję następującą: może to jednak lepiej, że w moim własnym domu z braku czasu oraz atłasu można potknąć się głównie o graty typu meble oraz gadżety, ewentualnie kulki rzucane kotce-despotce, ujętej w anegdotce o kotku, co miał piękne sny (i śniła mu się rzeka, wielka i pełna mleka aż po samo dno), no więc, że o to właśnie można się u mnie potknąć, a nie o takie stories, jak powyższa, poupychane wszędzie, tylko dlaczego tak mi żal?


*********************************************************

poniedziałek, 5 września 2011

Akrostych (ego-satyryczny)

*********************************************************

k l a s z c z ę
ł a s z c z ę
a p o r t u j ę

m a s z c z ę
s y c z ę
t u p i ę
w r z e s z c z ę

o

No i tylko w trzech ósmych okazuję się dobrą dziewczynką.

*********************************************************

niedziela, 4 września 2011

Że jest koniecznym bytu cieniem*

*********************************************************

Mocno spersonalizowane historie, z dużym ryzykiem wywołania silnego wzruszenia cudzych ramion, należałoby jednak deletować w fazie planów. Dobrze byłoby uśmiechać się przy tym sardonicznie, nie epatować głupio wyciśniętymi na dłoniach przecinkami paznokci (na przykład). Jeśli ironia losu jest zawsze autentyczna, za niewtykanie nosów do cudzych stosów, za zostawienie na pastwę, może grozić nam żywot wieczny. Jest taka opcja.

*********************************************************

* to z Ironii Norwida

*********************************************************

czwartek, 1 września 2011

Wezmę główkę i przetkam ją sobie przez pętelkę nieskończoności

*********************************************************

A jutro przed dziesiątą rano mój tata zblednie i ułoży ramię tak, żebym mogła zmieścić się obok. Wcześniej, w nocy, zagadam swój strach, mówiąc o tym, co nas jeszcze czeka, a on wysłucha tego cierpliwie. Potem ustalimy, że spróbuje zasnąć, więc położy się i zamknie oczy. Będę piła gorącą kawę i próbowała czytać, łapiąc z korytarza słabe światło. W sali będzie sennie i cicho, tak jak w czasie poprzednich nocy. Będę przekonana, że zasnął, że śpi i nabiera sił, ale on nie będzie spał, prawda? A nad ranem zacznę walić głową w mur. Lekarz chwyci mnie wtedy i zatrzyma. - Twój tata umiera - powie. Powtórzy to dwa razy. Potem będę musiała się obudzić.

*********************************************************

wtorek, 23 sierpnia 2011

Podaj główkę, to cię pogłaskam

*********************************************************

Nie maż się, nie wymazuj, śmieszna mała dziewczynko, którą jak długo zamierzasz pozostać, jak długo chcesz się plątać z rączkami jak patyki, nóżkami, wystającymi spod przekręconej kołdry? Ile masz lat, dziewczynko, że wywodzisz wszystko ze snów?

*********************************************************

niedziela, 21 sierpnia 2011

Z perspektywy heliocentrycznej

*********************************************************

Nie będąc geologiem, geomorfologiem itp., zbieram kawałki gliny, z jakiej jest ulepiony, gdy je gubi, biegnąc po schodach, pogwizdując lub podśpiewując (kiedyś), używając aparatu mowy oraz roweru. Są identyczne, pasują, dziwię się ciągle, że aż tak. Nie będąc geologiem, geomorfologiem itp., chciałabym lekko zasłonić akwamaryny w oczach, poczuć rzęsy śledzące pilnie linie papilarne na dłoniach.

*********************************************************

wtorek, 16 sierpnia 2011

Speech

*********************************************************

Ponieważ to publiczność okazała się bohaterką dnia, gdybym miała przemówić do niej teraz, do drogiej publiczności, na oczach której rozgrywa się (rozegrało) przecież wszystko (wszystko), powiedziałabym: możesz pójść spać i karaluchy pod poduchy, więcej nie, bo na jawie dostałaś ode mnie wszystko (wszystko). Złodziejko.

*********************************************************

piątek, 12 sierpnia 2011

Pan to nie Pani (jednak), czyli dlaczego Bóg jest podobny do Lwa Myszkina

*********************************************************

Plącze mi się od rana po głowie widok taki, że siedzę sobie na przyśmietnikowym murku z Panem Bogiem, który przypomina trochę księcia Myszkina, majtamy błogo nogami, nucąc jakieś luźne, romantyczne kawałki, co nam się tam pod język nawinie, gdy nagle on zrywa się na równe nogi i woła: - O kurczę, matko boska, to znaczy matko moja, muszę zdążyć na wpół do drugiej na otwarcie nowej Biedronki! Albo zresztą... poślę Stawrogina. Co się dziwisz? Myślałaś, że Piotra? Stawrogina. Tak nazywam swoją prawą rękę, sobowtóra, szarą eminencję. Wiesz dlaczego? Bo lubi bawić się w kucharza zaraz po deszczu, gdy pojawia się na ziemi świeże błoto i jest go na tyle dużo, żeby smażyć z niego kotlety, rzeźbić frytki, robić z kałuży kompot i zapodawać to ludziom. Przyłapałem go wprawdzie kiedyś, jak wpychał ślimakom do skorupek stare szmaty akurat wtedy, gdy wyskoczyły na chwilę z domu, ale widziałem także, jak zachował się na widok dramatycznego przykurczu pajęczych nóżek, gdy przerażony krzyżak, trafiony taką szmatą, poczuł, że nie może już uciec, że musi udać w kulkę zwinięty śmieć, nic żywego i czekać, a Stawrogin umiał go wtedy ukoić. Mam do niego słabość od tej pory. Dzieli się ze mną wszystkim, to znaczy głównie milczeniem, bo rozumiemy się bez słów. To tylko wobec ludzi mam taki stresujący lęk, że nie rozumieją, kiedy milczę. Dlatego na ogół jest niezręcznie. Jak wróci, to ci go przedstawię.
Ale nie wrócił Stawrogin - nie w tym śnie - mimo że siedzieliśmy naprawdę długo. Okazało się, że w okolicy tej otwieranej Biedronki oberwała się chmura tak obficie, że błoto pojawiło się tam w masakrycznej po prostu ilości, więc Stawrogin dwoił się i troił, lepił i lepił, rozdawał. Konkurs nawet jakiś ogłosił, kto upiecze największą błotną babę, a następnie ją skonsumuje. - Bo wiesz przecież, że wszystkim swoim stworzonkom dałem nieograniczone prawo do konsumpcji - zdążył wtrącić jeszcze Bóg Lew, zanim na dobre mnie opuścił.

*********************************************************

czwartek, 11 sierpnia 2011

Z małym ogniem (nieeschatologicznie)

*********************************************************

Trochę się bawię cieniem przy "niekapiącej" świecy, poza zasięgiem wiatru. Obmyślam koniec świata, który w kaszę nie daje sobie dmuchać i kruchy nie jest, dochodząc do jedynie słusznego wniosku, że urządzenie go jest stosunkowo proste: trzeba zatrzymać na zawsze wszystkie czasowniki. Coś mi się jednak zdaje, że żadnej literatury z tego nie będzie.

*********************************************************

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Niech się cofną, żebyś mogła przejść

*********************************************************

Wiedz, że jesteś heroiną, skoro myślisz, że jeśli zaczęłaś biec, musisz biec nieustannie, bo to jest myślenie heroiczne. Sądzisz, że kiedy staniesz bez ruchu, wezmą cię za zepsutą głowę, do której można trafiać rzutkami. A potem cię zamienią w drzewo nieświadomości, z którego zrobią jakiś kulawy taboret. Albo wyzwą cię na pojedynek, w którym zwyciężą, okaleczywszy cię. Że cię zabiją i pożrą. Ale wyświetlasz w oczach nagłówek "AutonomiA". I tylko do odczytu, co widziałam, więc to świat niech uważa, żeby się o ciebie nie potknął.

*********************************************************

sobota, 6 sierpnia 2011

Co człowiek złączył, kosmos niech nie rozdziela

*********************************************************

Między jednym a drugim pragnieniem jestem posłuszna przepisom, odmierzając w skupieniu i respekcie szklanki przesianej mąki i ubijając białka, gdyż wiem, że to zadziała. "Witamy w piekle" - mamroczę, wstawiając do piekarnika zbełtaną według instrukcji bazę na kruchy placek. Przypomina mi się, że widziałam dzisiaj ten tekst, wysprejowany ponuro na szarej ścianie bloku, przy której tkwił żałośnie wyschnięty kikut drzewa, jak z paszczy pieca wyjęty po wydłużonym pieczeniu, co najmniej kilkugodzinnym, lub z horroru, czarny, w który wtopiły się znieruchomiałe wrony, jak zwęglone, upadłe aniołki. Gdyby mi przyszło upaść, wolałabym na plecy. Leżąc tak, czując łopatki, gapiąc się prosto w górę, mogłabym wyobrazić sobie wszystko, ale niczego sobie nie wyobrażę. Zamiast tego będę sklejać i składać nieurojone kawałki, które mi się rozprysły pod wpływem niekorzystnych podniebnych układów, rozjechanych okoliczności. Jakby co, można mnie zastać w domu.

*********************************************************

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Taki kram, jaki pan - po odpuście

*********************************************************

"Nie bądź taka durna", mówię sobie i nie rozstaję się z ludźmi. Rozdzieram foliową torbę i dobieram się do odpustowych miśków, wypełnionych bezowym kremem po same przylegające brzegi, mniej więcej jak ja zwątpieniem. Spożywam żwawo, odczuwając brak podobieństwa pomiędzy jednym wsadem a drugim. Jem przecież, aby żyć. Wątpię, by być, więc jestem, ale nie szamoczę się, nie poruszam, włosy tylko nawijam na palec, bo mam takie natręctwo od dzieciństwa, które mnie nie opuszcza (dzieciństwo też). Niegroźne, urocze nawet. Jeszcze jedno miałam kiedyś, dość dziwaczne, ale ono mnie opuściło: zawsze w domu stawałam w drzwiach kuchni, opierając się rękami o futrynę, i machałam energicznie jedną nogą - wyrzucałam ją mocno wprzód i w tył, a tata mówił wtedy, że huśtam diabła. I śmiał się.

*********************************************************

piątek, 29 lipca 2011

Apostrofa antynomiczna

*********************************************************

Z uprzejmą prośbą się zwracam do cudownego świata o niezabieganie mi drogi w najbliższych dniach, nieożywianie pamięci, nieprzenikanie mnie, nietarganie, niebolenie i niepotępianie, nieoślepianie wreszcie, jak również nieogłuszanie. Niech pozwoli mi zatkać uszy, zakryć rękami oczy, wyprasować stertę zmiętych myśli, przesiąkniętych wiatrem i słońcem, gdyż tam schły, ale także cieniem. Niech nie krzyczy, że to jest oszustwo. Dobrze wiem, że nie mogę ujść cało, co oświadczam niniejszym. Z poważaniem.

*********************************************************

Odwieszka

*********************************************************

No więc nie porzucam na razie miasta, w którym się nie urodziłam, by poświęcić się zbieraniu grzybów i przedzieraniu się przez paprocie, jak również ogólnej analizie sensu mijanych krajobrazów. Z powodu braku żalu wypisanego w oczach, staję się łatwym żerem dla osiedlowej nocy, która uczepiła się mnie do tego stopnia, że nie pomaga gwałtowne i specyficzne wyrzucanie rąk w celu opędzenia się od jej namolnej konsystencji. Mimo wrodzonej mrukliwości, chce przegadywać ze mną wszystko wte i wewte. Znów mam szansę na pójście spać w pełnym świetle wczesnego poranka, bo podobno zanosi się na słońce. Może przyśni mi się rzeka w gęstym lesie, żebym dała radę pójść pod prąd, a w tej rzece nagle taki ktoś, kogo bym chciała zobaczyć.

*********************************************************

piątek, 22 lipca 2011

Bez zastrzeżeń

*********************************************************

Nie wygłupiam się. Szukam naprędce słów, ale porozbijały mi się dzisiaj na dwie strony, schizofreniczki jedne. Jedną czynną, wtedy drugą bierną. Jedną jasną, wtedy drugą ciemną. Zanim zatem wszystko przeinaczę, piszę i uśmiecham się do ciebie, życząc ci gwiazdek z nieba, które obsiądą cię szczelnie. A jak będę ścigać się z wiatrem, wtedy pomyślę, że z tobą - kto pierwszy lub kto ostatni, zależy co.

*********************************************************

czwartek, 21 lipca 2011

Pro-groza

*********************************************************

Od wczoraj wiem już wszystko na temat tego jutra, które zaczęło się dzisiaj, teraz właśnie. Jego pochmurny profil nakreślono mi jeszcze przed nocą wczorajszą, ciemną, z przekonaniem i z całą pewnością, kategorycznie. Główny prognosta kraju wypowiedział się niewzruszenie, opisując niemalowniczo, jak ponury i niebezpieczny będzie ten czwartek, a ten piątek będzie pochmurny jeszcze bardziej. I że wychodząc rano, powinnam o tym pamiętać, i nie śmiać się, jak głupi do śniadaniowego sera, i nie dziwić, jak sierotka wyjęta z innej bajki. Rzeczywistość została przewidziana i zapowiedziana, dzięki czemu wszystko można jakoś zorganizować. Słyszysz? Przymierzyć się do życia bez słońca. Co z tego, kiedy i tak mam nadzieję, że poszuka moje słonko jakiejś zaczepki. A ja zdążę na czas wysupłać ręce z kieszeni i mu pomachać nieśmiało, albo śmiało. Będę to wiedzieć, ale nie wcześniej nim skończy się dzień.

*********************************************************

sobota, 16 lipca 2011

Pasja wg Biznesmena

*********************************************************

Pewnego dnia zaawansowany w karierze biznesmen (lakierowany metalik, silny połysk) o niezbitym statusie prezesa w gronie kilku innych prezesów, zatrzasnął za sobą drzwi ekskluzywnej, metropolitalnej toalety, przykucnął i zapłakał: "Gdzie podziało się moje dążenie do prawdy i autentyczności? Dlaczego prześladuje mnie ta ponura pasja robienia kasy i kariery! Chciałbym przestać, a ona mi nie pozwala! Tyle rzeczy mnie kusi, tyle dealów! Otaczają mnie ogrody zysków, grządki akcji, dlaczego wciąż muszę je przeczesywać, z ciągle nową goryczą w sercu! Czy moje utrudzone stopy nie zaznają spoczynku? Czy bez końca muszę ścibolić te wredne, faustowskie kapitały? Tak chciałbym nie być ciułaczem! Nie być poszukiwaczem zysków! Tak chciałbym stworzyć własną gwiazdę."
I płakał nasz biznesmen tak skutecznie, że jego szczery szloch wpadł w ucho Komerchusa BizToka, najjaśniejszego eksperta, dedykowanego do obsługi przybrudzonych, złamanych Ziemian w randze prezesów. I Komerchus po prostu się wzruszył. Na pomocniczym wallboardzie wyświetlił napomnienie: głodnego nakarm, spragnionego napój, nagiego przyodziej itd. i oczywiście - co dotyczyło ściśle tej sytuacji - zbrukanemu udostępnij przestrzeń zmywarki. Następnie, nie marnując czasu, chwycił metalika za kołnierz, wyszarpnął z toalety, wrzucił sprawnie do wnętrza zmywarki, nastawiając odpowiedni program, i czekał. Po zakończeniu seansu spodziewał się wypuścić koleżkę lżejszego o parę pętli, bardziej wyzwolonego. Z ciekawością otwierał zmywarkę po zapaleniu się światełka, ale niewiele zobaczył, bo drzwiczki, pchnięte od środka z powalającym impetem, trafiły go prosto w twarz (pierwszy stopień do piekła ta ciekawość - jednak). Zaawansowany w karierze biznesmen (lakierowany metalik, silny połysk) o niezbitym statusie prezesa w gronie kilku innych prezesów, wyszedł z maszyny żwawo, głośnym pogwizdywaniem akcentując, że ta idiotyczna sytuacja w żadnym razie go nie dotknęła i w zasadzie w ogóle go nie dotyczy. Następnie, wypatrzywszy w dole z wielką ulgą znajomy i tłumny parkiet (giełdowy oczywiście, no bo jaki!), za którym stęsknił się już tak boleśnie, wykonał lamparci skok tamże, obiecując sobie w błogim locie, co następuje: "Nigdy nie będę szukał nauczyciela ani mistrza, który by mi cokolwiek przewartościowywał, nie będę szukał gwiazd, a z szeroko pojętych papierów będę czytał tylko wartościowe. Tak mi dopomóż, Komerchusie BizToku miłosierny i nie bądź sklerotykiem, zapamiętaj!" Potem - pac! - wylądował na parkiecie. W tym samym czasie Komerchus zaklejał sobie plastrem rozbity nos.

*********************************************************

niedziela, 3 lipca 2011

Się rozpada?

*********************************************************

Filiżankę świeżego deszczu, a nawet duży kubek, możemy sobie zapodać tej niedzieli, gdy skończymy karmić nasze żołądki, ponieważ rozpadało się. I mówię rozpadało, choć ten deszcz jest opadem, nie rozpadem, czego dowodzi również to, że kiedy się rozpada, to trwa. A także to, że nie rozpuszcza się w nim, nie rozkłada ani nasza cywilizacja, ani jej betonowe pomniki.
Z powodu tych opadów oraz z powodu niedzieli życie toczy się ledwo, niemrawo. Słońce nie wpycha nam co prawda palców do oczu, nie drażni, ale deszcz wypłukuje z nas inwencję, która nie jest z betonu, więc gdy skończymy karmić nasze żołądki, wypijemy kawę lub herbatę, ewentualnie colę.
Klimat jest sprzyjający, dlatego postanawiam wywołać w sprawie pogody swojego ducha:
- Hej, duchu, duchu, przyjdź! Jak tam z pogodą u ciebie, powiedz? - wołam, gdyż ducha pogoda to, jak wiadomo, nie to samo, co warunki atmosferyczne.
- A boję się - odpowiada duch - że u mnie też się rozpada. Nie leje niby, ale wisi już jakby na końcach chmur.

Więc patrzę spod przymkniętych powiek, tęskniąc, żeby się kontur wyostrzył. Boję się, że gdy opuszczę rękę, opadnie jak deszcz.

*********************************************************

czwartek, 30 czerwca 2011

Odruch warunkowy

*********************************************************

A gołębie mają taki zwyczaj, że podskubują chodniki. Plączą się i szwendają, z nosami przy asfalcie, tumaniejąc od smolistych oparów, baraniejąc do reszty.
- Chcesz w dziób? - rzekł jeden homo sapiens, wcale nie do gołębia (do mnie też nie, na szczęście).
Idąc z dziobem uniesionym wysoko nad asfaltem i gołębiami, myślę trzeźwo, uświadamiając sobie, że podobnie jak one, nie mam prawa do stawiania warunków. Chyba że (inaczej niż one) samej sobie.

*********************************************************

wtorek, 28 czerwca 2011

Niewykon

*********************************************************

Wydobywając pisk z poświątecznego balonika, który plątał się jakoś po domu - już nie fruwał - podmiękły, przyciężkawy, myślę o muezinie, który drze się bez obciachu na całą okolicę, skrzeczy, jęczy (nie w swojej sprawie co prawda i do wszystkich, do nikogo w szczególności, więc pewnie dlatego taki odważny) i się czuję jak niema ryba. Trochę jak w złym śnie, gdy śnią się różne głupie ostrzeżenia, kroki na strychu.

Za to kotek zdębiał totalnie - zdziwko! - na to powietrze z balonika i ten skrzyp. Oczka mu się zaokrągliły bardziej z tego zdumienia.

*********************************************************

piątek, 17 czerwca 2011

Realnie, czyli zmysłowo

*********************************************************

Świat jest pełnokrwisty i osobowy. Krwawo wstaje - z wielką napinką zazwyczaj, w blaskach, łunach - i krwawo się kładzie. Weź nie szpanuj, mam ochotę powiedzieć, ale tylko żartobliwie, bo przecież robi skubany na mnie wrażenie, o czym wie dobrze zresztą.

*********************************************************

czwartek, 16 czerwca 2011

Deklaracja niepodległości

*********************************************************

Jako postać cielesna o mięsie białym, niepiegowatym, delikatnym i proporcjonalnym, pozbawionym fizycznych defektów, ponadczasowym, nie powinnam przecież podlegać tak niezdrowym i destrukcyjnym, a nawet ekscentrycznym stanom psychicznym, jak:

- zwątpienia (gdy się nie ufa duchowi, który ulatuje jak opar przez usta lub oczodół i gdy się to widziało)
- lęki (gdy się nie ryzykuje - to żałosne, zbiera się siły i boryka się z myślą, że inni też nie)
- blokady (gdy jest się spokojnym jak prawdziwy pacyfista)
- oburzenia (gdy nie może się pojąć własnej głupoty)
- ekscytacje (gdy myśli się często, że można by iść i śmiać się)
- entuzjazmy (gdy czuwa się całą noc)

Niektóre z tych stanów powinno się zamknąć w Białołęce.

*********************************************************

środa, 15 czerwca 2011

Gdybym była mailem, wysłałabym się do odpowiedniej skrzynki

*********************************************************

Jestem szalony, woła pająk, wymachując nogami.
Jestem skupiony, mruczy kot, zawieszony nad majtającym pająkiem.
Plotę sieć nieskończoności, woła pająk.
Jasne, pewko, cwaniaczku, tyle że uwiązaną do żerdzi śmierci, mruczy kot.

Jestem córką rzucającego noże, która ani drgnie, wołam.
Mam w pamięci arrasy oczu niedoznanych i czułych rozmówców.
Tęsknię za nimi.

*********************************************************

wtorek, 14 czerwca 2011

Upadek konara, czyli o skutkach tego, jak ubiegłej nocy zbudził mnie dziki zryw kota z łóżka i jak się okazało, że złamał się konar zaokiennej akacji

*********************************************************

Słuchaj, światku, który obejmując swoimi krzepkimi dłońmi moją czaszkę, jednak je sobie zaplatasz, składasz, stykasz czubkami palców, tworząc miniaturowe wieżyczki, mądrzysz się, który przepuszczasz do mnie światło albo nie, słuchaj teraz, jak dziwnie miauczą za oknem twoje kawki, siedzące na kikutach pochlastanych akacjowych gałęzi. One wrzeszczą, a państwo w dole idą i konwersują:
- O, wreszcie porządek zrobiony został z tą akacją nieszczęsną, rozłożystą. Schludna wreszcie jest i regularna, równo obcięta. O jak pięknie. I o jak bezpiecznie.

Oczywiście wiedziałam, że tak będzie - że przycwałują z piłami, w słuchawkach, zabezpieczających mózgi przed potencjalną awarią, spowodowaną niekontrolowanymi aktami świadomości, przed którymi chronisz nas, światku, tak skutecznie. Że upiłują na zapas, z myślą o trzech pokoleniach pilarzy wprzód. Wiedziałam, że tak będzie, ponieważ poprzedniej nocy na zamieszkały (przez mieszkańców) teren jeden z konarów tej akacji spadł sobie samowolnie, złamał się, dotknął ziemi. I akacja zamieniła się w źródło - zagrożenia ma się rozumieć, przed którym ustrzeżono nas niniejszym na nieszczęście, jak również na zawsze i na siłę. Pień pozostał po tej obcince i kilka konarów - zawsze coś?

*********************************************************

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Ironia romantyczna

*********************************************************

Czesław Miłosz (wiadomo, że Miłosz) dostawał zapaści od patrzenia na życie Amerykanów, które wydawało mu się egzystencją krów lub świń. Sam miał życie duchowe jak dzwon. W tej sytuacji mógł spokojnie zżerać kiełbaski topiące się, pękające w niedoskonałym krajobrazie, falującym, a jednocześnie obmacywać pulsującą od żaru glebę w poszukiwaniu jamy do ukrycia. Zwłaszcza że wypatrywana jama zamykała się przed nim notorycznie, więc nie wpadał, tylko konsumował, bo co miał robić. Bloody prophet.

*********************************************************

niedziela, 12 czerwca 2011

Nawracanie to nie szkółka niedzielna

*********************************************************

- Moje nazwisko nic pani nie powie, przyszedłem tutaj specjalnie, żeby porozmawiać osobiście. Dużą część swojego czasu poświęcam na rozmowy z ludźmi, ale teraz chcę go poświęcić wyłącznie pani. Prawdopodobnie już nie raz pukali do pani drzwi ludzie tacy, jak ja. Czy zastanawiała się pani kiedyś, dlaczego odwiedzają oni panią w domu, skoro pani i tak nie jest zainteresowana takimi wizytami? Odpowiem za siebie i wymienię dwa powody. Po pierwsze: ja robię to z miłości, która sprawia, że pragnę z całego serca, aby doświadczyła pani cudu zbawienia. Po drugie: postępuję zgodnie z instrukcją, zawartą w pewnym proroctwie przekazanym przez Mateusza - wybrańca (24:14). "Kto wzywa imienia Bożego, będzie wybawiony". Wybrałem panią spośród milionów, jestem świadkiem...
- Rany boskie! - weszła mu w słowo, wzywając imię Boże, zgodnie z instrukcją. - Czuje pan to, co ja? Czuje pan, że się pali? Że coś płonie w piekielnej mące, to znaczy męce, przepraszam...!
Nawracając się tak wołała, wycofując i mając na myśli niebanalny niedzielny posiłek, przygotowywany z pietyzmem, pozostawiony na ogniu. Nie przypadkiem zamknęła od środka drzwi.
Ding - dong
Ding - dong
Ding - dong
Nawrócenie wciąż stało u progu. Potem u progu sąsiada, wybranego spośród milionów, dalej u sąsiada sąsiada, wybranego (wiadomo) podobnie, u sąsiadki sąsiada sąsiada, u sąsiada sąsiadki sąsiada itd. A ponieważ wszyscy wzywali gromko Bożego imienia, z nadzieją na interwencję, wzywali wszelkich imion, a także wyzywali, powiedzmy sobie szczerze, ile wlazło, zrobiło się naprawdę religijnie. Jak w fazie małej inkwizycji. Mikro-nawrót.

*********************************************************

czwartek, 9 czerwca 2011

Świat stoi przed nami wytworem

*********************************************************

Świat stoi przed nami wytworem
mass-medialnej kiciowej paranoi.

Nie przed nami wszystkimi however - i to jest ta zła wiadomość, gdyż komplikuje sytuację, zmusza do czujnego różnicowania targetów.

Szuru buru, chlastu chlastu,
byle target nam nie zlazł tu,
by na pudy jego nudy
znikły jak z grysiku grudy.

Poezja nie działa osłonowo.

(A kiciowy znaczy kiczowaty i nie ma nic wspólnego z kotkami.)

*********************************************************

środa, 8 czerwca 2011

Spokój grabarza

*********************************************************

Grabarz kopie grób na cmentarzu. Staje nad nim poeta Wojaczek i gapi się zafascynowany. Potem wypowiada ten głupi tekst:
- Dobrze pan kopie.
Grabarz patrzy do góry, mierzy wzrokiem garniturek Wojaczka, jego inteligencki look.
- A tobie, synek, nikt nie dokopał? - mówi wreszcie i wraca do kopania.

Wojaczek pogrąża się zresztą ostatecznie w oczach grabarza, wskakując do kopanego dołu.

Fajna jest ta scena, oprócz tego, że symboliczna (Wojaczek, jak wiadomo, obsesyjnie biegał za swoją śmiercią).
Beznamiętność i trzeźwość tego grabarza, chlebożercy reprezentatywnego dla reszty ludzkości, zestawiona z wielką przeginką, egzaltacją, histerią poety, znajdującego się w fazie permanentnej epifanii (co musiało skończyć się szybkim zgonem), w zderzeniu z mocą desperado. Czy czekał na Wojaczka wielki spokój?

*********************************************************

niedziela, 5 czerwca 2011

Obudź mnie, proszę, za godzinę

*********************************************************

Dzień był słoneczny i bezchmurny, i nawet nie padało, gdy zbierając w pośpiechu swoje rzeczy, usiłowała zdążyć. Klap klap, białymi sandałkami, i już zza płotu pomachuje, a pies, nie zawias jakiś przecież, wie, co do niego należy, też biegnie wzdłuż parkanu, jak trzeba obszczekawszy, w ramach nieobciętego, pełnowymiarowego finału. Reszta także.

Oderwawszy się od jednego puzzlowego obrazka, stara się wtopić w drugi, ale tylko kurtuazyjnie, grzecznościowo. Skoro jej nie wychodzi, macha ręką. Dobra, niech będzie kolorowa na tym czarno-białym widoczku. Zbrodnia to w końcu nie jest. Zwłaszcza że zaraz zmieni tło. Wsiądzie i będzie mogła schować szczelnie źrenice pod powiekami. Zastanawia się, co chciałaby przespać.

Na pewno moment, gdy Sylvia Plath i Kasia Cichopek zostaną wymienione obok siebie jako kobiety piszące.
Moment zwątpienia w potencjał pewnej historii.
Moment, kiedy ktoś ważny uwierzy innym, zamiast jej.
Moment, kiedy znowu postąpi wbrew sobie.
I jeszcze happy end baśniowy woli przespać - jeśli jest tylko fikcją, cieniem ruchomym.

*********************************************************

piątek, 3 czerwca 2011

Pasja wg Motorniczego

*********************************************************

O tym, że tramwajarze dzwonią najwścieklej na odmóżdżone samochody, zachodzące na tory, nietrzymające się swojego pasa, wtryniające się w tramwajowy szynodrom, wie każdy wielkomiejski dzieciak, wyjąwszy te wychowywane w specyficzny, separatystyczny sposób, odżegnujący się od usług MPK. Bywa jednak - i życie to wykazało dzisiaj w świetle pewnej wąskiej uliczki - że sprawa nieco się komplikuje, że wtryniającym się w tory, zupełnie jak samochód, na zasadzie wystawania z linii, może być także człowiek, i że hioba biednego - tramwajarza ogarnia wtedy namiętność wcale nie mniejsza niż gdy chodzi o odmóżdżone auto – bezrefleksyjna ludzka bestia (pomimo dwunożności) jest zdzwaniana tak samo wściekle, z taką samą zajadłą żarliwością. Fakt, że chodziło realnie o człowieka mało standardowego, dramatycznie rozrośniętego wszerz, w barach głównie, co sprawiło, że krocząc wąskim chodnikiem, mógł zachodzić komicznie na ulicę, wystawać na pobliskie tory wcale nie gorzej niż samochód, taki jakiś poprzeczny niesamowicie był ten koleżka, za którym szłam, niestety, i obok którego tramwaj jadący wg rozkładu nie mógł się w ogóle zmieścić w tym specyficznym miejscu, tak wąsko było, przede wszystkim z powodu występowania historycznego muru po prawej. No więc idę akurat za tym zabawnie rozrośniętym wszerz, nijak wyminąć się go nie da, chyba że zszedłszy na ulicę, co zamierzam w końcu uczynić, po licznych przymiarkach, ale wtedy dobiega mnie odgłos nadjeżdżającego zza zakrętu tramwaju. Jedzie z tyłu, a tory przecież tuż tuż, dosłownie parę centymetrów od chodnika, tyle, ile na korpus wagonu przypada. Jakoś mnie nie zaskakuje, że słyszę znajomy dzwonek - wściekły - widzę nawet oczyma duszy, lub czegoś, co zwał jak zwał, motorniczego z żyłką czerwoną, pociemniałą, pulsującą na szyi po lewej i po prawej stronie, ponieważ wystający koleżka kroczy sobie wybitnie stoicko i zdaje się kompletnie nie czaić, że rozpaczliwy dzwonek - ów - dotyczy właśnie jego, tylko jego, wyłącznie jego. Jego właśnie. Wlecze się turystycznie, gapi, a tramwaj pianą pokryty, zaraz wzleci wraz z motorniczym jak balon szałem nadęty. Wpadam w popłoch. Co robić? Co robić? Nie mam wyjścia, muszę ratować ten idiotyczny pat, zwłaszcza że jako osoba idąca tuż za krytycznym gostkiem, tkwię po uszy w kleszczach tej sytuacji. Robię więc duży krok. Następnie profesjonalnie markuję lekkie potknięcie o piętę barczystego, którą muskam tylko realnie, żeby sobie przypadkiem krzywdy nie zrobić, jemu też nie. Koleś odwraca się z miną właśnie narodzonego niewiniątka, ale już widzę na szczęście, że ogarnia dramatyzm tej sytuacji, zaistniałej tak nagle - napierający z tyłu tramwaj wchodzi mu chyba dość nachalnie w pole widzenia, wypełniając całkowicie pierwszy plan. Wszystko toczy się błyskawicznie - gość odwraca się o 180 stopni, staje równolegle do muru, plecami, wciąga brzuch, odblokowując tym samym tramwajowi przynależną mu wg prawa przestrzeń. Motorniczy tylko na to czeka. Rozdzwoniony i oświetlony, rozłopotawszy w nabranym pędzie nasze ubrania, mija nas nonszalancko, bezpowrotnie. Ja barczystego mijam - spokojnie i w milczeniu. Barczysty wraca do poprzecznego układu. Jak się ma Motorniczy, nie wiem.

*********************************************************

czwartek, 26 maja 2011

Bezsilność narratorki

*********************************************************

I co, ambitna narratorko, która takiej trywialnej opcji w tej niebanalnej fabule nie brałaś pod uwagę? Nadal nie bierzesz, choć wiesz, że nie tylko ty piszesz książkę, książka też pisze ciebie. Tyle że przy tak silnych charakterach (głównych), fajnych postaciach, i przy takiej wyjątkowej historii, w której działo się przecież coś, wobec czego świat był bezradny, w pewnym sensie przestawał istnieć, taki jednak głupawy i pudelkowy zwrot akcji (co nie zmienia faktu, że bolesny), i to jeszcze w fazie prologu, był jednym, wielkim zgrzytem, totalnie nie pasował. Ctrl + Z? Tylko czy działa? Jeśli tak by się miała skończyć ta historia, żal ich obojga.

*********************************************************

poniedziałek, 23 maja 2011

Filozofia a garderoba - aneks

*********************************************************

"W świecie, w naturze, istnieją, rzecz jasna, zjawiska, których nie można ośmieszyć, wszakże w sztuce można wszystko ośmieszyć, każdego człowieka można ośmieszyć i zrobić z niego karykaturę."

Cytat pochodzi z Bernharda oczywiście. I jest to celne spostrzeżenie.

*********************************************************

niedziela, 22 maja 2011

Filozofia a garderoba...

*********************************************************

...czyli próbka tego, jak Thomas Bernhard masakruje Martina Heideggera:

Heideggera postrzegam zawsze jako filozofa siedzącego na swojej szwarcwaldzkiej ławeczce, obok żony, która, ogarnięta perwersyjnym entuzjazmem dla robienia na drutach, nieprzerwanie robi mu na drutach zimowe skarpety z wełny własnoręcznie przez nią uzyskanej z Heideggerowskich owiec, która mu wszystkie mycki dziergała szydełkiem.
Heidegger utrzymywał swój dwór i kazał się łaskawie podziwiać gawiedzi: Heidegger śpi, budzi się, wkłada kalesony, podwija podkolanówki, zdejmuje z głowy szlafmycę, trzyma szlafmycę w rękach, chodzi przed domem, chodzi za domem, idzie do domu, miesza łyżką w zupie, pochyla się, napręża, rozpręża...

i tak dalej. Jest tego trochę. Dotyka także meritum.

*********************************************************

Anty-biesy na szybki niedzielny deser

*********************************************************

"Zwierzyła mi się ważka
O skrzydłach jak ze szkła
Że latać to jest fraszka
Gdy serce silnie gra."

No to lecę, na razie pracować.

*********************************************************

sobota, 21 maja 2011

Any questions?

*********************************************************

Gdy ogarniam biografię Miłosza (w zgrubnych punktach), falujący włos mi się jeży. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że trzeba być zwierzem gruboskórnym, dużo (dużo!) poniżej naczelnych, z mocno niedostępną sferą abstrakcji, żeby znieść coś takiego i nie tylko żyć dalej, ale żyć jeszcze i jeszcze, tak zachłannie - przekroczyć dziewięćdziesiątkę. Jakieś wojny dwie porąbane, deportacje, masowe mordy, multitotalitaryzmy, wreszcie potworna choroba żony. Fuck.

Z drugiej strony rację ma Gombro, pisząc, że nadawanie tamtemu światu demonicznej nieomal wyjątkowości to przesada.
"Rewolucje, kataklizmy - cóż znaczy ta pianka w porównaniu z fundamentalną grozą istnienia? Zapominacie, że w najbliższym szpitalu dzieją się nie mniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną miliony? Zapominacie, że miliony giną bez przerwy, bez chwili wytchnienia, od początku świata. Przeraża was i zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza zasnęła i zapominacie, że o piekło ocieramy się na każdym kroku."

I to Gombro - Gombro ma rację.

Że powinnam mieć inne problemy? Jak (nie)moje koleżanki z pracy? Mam to gdzieś. A kto pyta, niech spada.

*********************************************************

piątek, 20 maja 2011

Skojarzenia

*********************************************************

Zagrzmiało groźnie, kiedy szłam. Burza?

- Stach jest już około Grodziska.
To Rzecki powiedział, spojrzawszy na zegarek, kiedy rozpętała się burza, a on wracał z dworca, dokąd odprowadził Wokulskiego, uciekającego do Paryża.
Stach był około Grodziska. Stach dotarł do Paryża, z którego miał nadzieję nigdy nie wrócić.

Pozostając w tym punkcie póki co (bo nie wiemy, co będzie dalej), jesteśmy przerażeni i przejęci, mamy wypieki na twarzy i siłą woli powstrzymujemy się przed gorączkowym przewijaniem stron, choć możemy to robić tylko wstecz. Przygryzamy nerwowo usta. Nakręcamy na palec włosy.

A kiedy musimy wyjechać, my także chcielibyśmy nie wrócić nigdy, jak również wrócić na pewno. Chcielibyśmy doczytać do końca.

*********************************************************

sobota, 14 maja 2011

Ptaki śpiewały, ale nie ich śpiew ją zbudził

*********************************************************

Kiedy myślę Słowackim przed snem? Gdy mój instynkt samozachowawczy uznaje, że bez wieszcza raczej nie dam rady. Wtedy podrzuca mi mój ulubiony kawałek, który przesuwa się kojąco po dolnym pasku:
Boże, ześlij na lud swój wyniszczony bojem sen cichy sen przespany z pociech jasnym zdrojem, niechaj widmo rozpaczy we śnie go nie dręczy.

Ale kiedy po raz kolejny śni mi się wielkie cmentarzysko i pukanie do drzwi których nie ma po którym wchodzi tata ostrzyżony zupełnie inaczej niż w realu wtedy cieszę się że dzwoni budzik.

*********************************************************

piątek, 13 maja 2011

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie piernik (to z "Jasia i Małgosi"), czyli Milosz festival

*********************************************************

W wirze Miłoszowego karnawału A.D. 2011, najwięcej myślę o Świetlickim i jego Czesławowej "traumie", z uczuciem wszechogarniającej empatii oczywiście, uszlachetniającym przecież:

ROZMAWIANIE
(na koniec wieku)

W redakcji "Tygodnika Powszechnego" odezwał się telefon.
Trrr. Trrr.
W redakcji "Tygodnika Powszechnego" odezwał się telefon.
Zawsze mnie licho kusi w niewłaściwym momencie
i zawsze jestem w niewłaściwym miejscu.
Trrr. Trrr. Podniosłem słuchawkę. - "Tygodnik Powszechny" -
powiedziałem. W słuchawce odezwał się Czesław
Miłosz zdecydowanie głosem Czesława Miłosza.
- Tu Czesław Miłosz - powiedział. - Z kim mówię? - zapytał.
- Marcin Świetlicki - odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, głosem
Marcina Świetlickiego. - To ja poproszę z kim innym -
powiedział Czesław Miłosz.

*********************************************************

poniedziałek, 9 maja 2011

Konstatacja jawnie tendencyjna

*********************************************************

Rowerzyści przemieszczają się jak ptaki.
Kierowcy to przy nich klocki, wielościany.

Może nie?

*********************************************************

niedziela, 8 maja 2011

Dziękczynienie z wymówką (mam nadzieję, że Bursa mi wybaczy)

*********************************************************

Nie uczyniłeś mnie mchem ani niczym z fauny i flory.
Ale dlaczego uczyniłeś mnie idiotką?

*********************************************************

czwartek, 28 kwietnia 2011

Oni

*********************************************************

Moje pisanie jest na nic. Ale gdyby byli bohaterami powieści, gdyby ich los był w moich rękach, respektując kategorię mimesis, nie olewając jej wcale, obdarzyłabym ich niezłomnością i odwagą. Byliby gadułami i by się przekrzykiwali, kto jest mądrzejszy w różnych dziwnych i abstrakcyjnych kwestiach. Jedno byłoby wysokie i jasne, drugie niższe i raczej ciemne, choć blade. Jedno podeszłoby do drugiego i powiedziało z uśmiechem: Hej, to ja, no to jestem. Tak by się to zaczęło.

A w przypadku jakichś durnych rozjazdów, wołałabym ze swojej narratorki: hej, wracać mi tam na stronę piątą pierwszego rozdziału, nie pałętać się, do cholery, nie rozłazić!

*********************************************************

środa, 20 kwietnia 2011

Wbrew pozorom

*********************************************************

- Co to?
- Bobry płaczą. Może zawadziłem o ich tamę.

Śmieszne, że zapamiętałam ten dialog.

Płaczące bobry? No właśnie. Ale nie tylko, bo jeszcze: misterne psie figurki w pozie siadu, tuż przed sklepami, scykane troszkę, zajawione - są całe czekaniem, wielką tęsknotą sercową za znajomą postacią swego proszę pana lub proszę pani. A jeszcze także: wysmakowane demonstracje kociej "odwagi" - jak jest przyjaźnie, nie ma żadnych podejrzanych odgłosów, kotek wyniośle daje znać otoczeniu: jestem odważnym kotkiem, widzisz to chyba, prawda? więc nawet gdyby lew jaki z nagła się trafił, wyłonił, cały ryczący i wielki, absorbujący totalnie (tj. wiążący chemicznie) bardzo dużo przestrzeni wokół, to ho ho! i ho ho! ho! ho! bądź pewna, że się nie wystraszę, wręcz przeciwnie ucieszę się bardzo, że będę mogła przymierzyć się do tak zacnego, interesującego kontaktu. Miau. Oczywiście wystarczy, że z zaawansowanej oddali dobiegnie jakiś odgłosik, ledwo słyszalny, ale obcy, po kotku nie ma nawet śladu, możesz się rozglądać do upojenia - tkwi zaszyty w bezpiecznym kąciku i udaje zakurzony posążek. Oczywiście, gdy "zagrożenie" minie, wyłoni się po pewnym czasie z dokładnie takim samym ogonem podniesionym wyniośle w górę. Skąd to znam?
Ale kiedy pod wpływem strachu kotka wchodzi w tryb niemożliwe, odpowiadam jej twardo takmożliwe. I widzę, że na to właśnie czekała, cykor jeden.

*********************************************************

wtorek, 19 kwietnia 2011

Ciemność wymaga wy-jaśnienia

*********************************************************

Z naukowego (bez żartów) punktu widzenia, nocna czerń nieba, umożliwiająca świecenie gwiazdom, jest w gruncie rzeczy jasnością, jest tak naprawdę światłem, które mknie sobie żwawo w naszą stronę, ale nie może do nas dotrzeć, ponieważ wszechświat znajduje się w ciągłym ruchu. Sęk w tym, że rozświetlone galaktyki oddalają się od nas z prędkością dużo większą niż prędkość światła. Żeby zatem wy-jaśnić ciemność, trzeba czujnie wyczaić w niej światło, które usiłuje się do nas przebić. Astrofizyka prowadzi do poezji.

*********************************************************

niedziela, 17 kwietnia 2011

"Idź i patrz" poszłam i zobaczyłam

*********************************************************

Trzeba być nieogarnionym idiotą lub obłąkańcem po prostu, żeby po obejrzeniu "Idź i patrz" Klimowa nie dojść do wniosku, że gość zrobił film perfekcyjny o czymś, co zostało zrobione bardzo źle. O świecie. Że z wielkim, niesamowitym staraniem wypreparował doskonały obraz czegoś, co jest kalekim wytworem beztroskiego, niepojętego pośpiechu, sześciodniowego boskiego maratonu (mowa o akcie stworzenia oczywiście, świata). I że to staranie Klimowa trwało znacznie dłużej niż sześć dni. Co widać. Horrendalna dawka prawdy - o świecie, z natury monstrualnym, o którym w chwilach szczerości trudno myśleć inaczej, niż jak o płodzie potwora-amatora, świra przy tym, który ścigał się chyba z samym sobą przy stwarzaniu, w związku z czym był skazany na słabą jakość. Jeszcze bardziej dobijające jest wrażenie bezmiaru jego potencjału.

"Jest pan na Ziemi, nie ma na to rady." To z Becketta, całkiem na miejscu.

A rzecz dzieje się na Białorusi, 1943. Ale kino...

*********************************************************

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Zresztą chłodno już

*********************************************************

I nocny ptak furkocze
Tuż przed twoimi oczyma.

Uczucie zimna połączone z drżeniem mięśni, pojawiające się w chorobie lub wskutek nerwowej reakcji na coś. To definicja dreszczu, który dopada mnie niezmiennie z powodu tych dwóch wersów. Dlaczego?

Ale milczenie "kosmosu" odbieram jako zły znak.

*********************************************************

czwartek, 31 marca 2011

Wyznaj-ę

*********************************************************

ja - kategoria gramatyczna (1 os. l. poj.), aktualnie w fazie (lub stanie) całkowitej utraty wiarygodności, skompromitowana zupełnie (raczej), nie wiadomo czy odwracalnie (he+he)

Mając tego pełną świadomość, jak również świadomość własnej i dziwnie nieprzepartej chęci podjęcia próby zastosowania jej (kategorii) w sposób zapomniany już, czyli anachroniczny, tj. w funkcji wyrażenia siebie, nie zaś w funkcji wyrażenia się, pójdę dalej w konfesyjnym trybie, ponieważ to ja - ja wyznaję:

że się nie pomyliłam
o nie
że się uśmiecham
na myśl
że mnie przerasta
o tak
że czekam
nie drgnę
że wiem

*********************************************************

niedziela, 27 marca 2011

Paroksyzm przegubowca

*********************************************************

LAURENTY siada przy stole, bierze do ręki białe gęsie pióro
PELASIA Pióro leci z rąk?
LAURENTY To od formalnych gier
to od formalnych mąk

LAURENTY wkłada ręce do kieszeni (wraz z piórem, przez co ulega ono deformacji). Zamiera w pozie przegubowca, który - zaszedłszy przy skręcie - ucieleśnia pra-potęgę absurdu. W tle słychać cichy skowyt twórcy rozkładu jazdy.

*********************************************************

poniedziałek, 21 marca 2011

Mówię nie, by powiedzieć tak

*********************************************************

Przeglądam ocalonego poetę, który ma wielką umiejętność (a może defekt taki) bezstratnego kompresowania sensów, ekstremalnego tak bardzo, że balansuje na granicy milczenia. Nurkuje w język, jak do grobu, pozostając wielkim niespełnieniem dla wszystkich tłumaczy świata.

To, co zrobię za chwilę jest po prostu niewybaczalne: zacznę wiersz i go nie dokończę. Okaleczę go tylko po to, żeby wyszedł fajny kawałek o bogu (bo dalej już nie jest tak "fajnie"):

RAZ,
słyszałem go,
mył świat,
niewidzialny, całą noc,
naprawdę.

*********************************************************

niedziela, 20 marca 2011

Balans

*********************************************************

Wybierając opcję karkołomność (bez windy, głową w dół i z bosymi piętkami nad wodą - za to woda wielka i czysta), liczę także na cudzą odwagę. Błąd?

Skoro jednak podkreślam u Bernharda, odwracając w myślach męskie i żeńskie:
"Czym naprawdę byłby dla mnie Rzym bez niej? pomyślałem. Jakie to szczęście, że wystarczy mi przejść zaledwie kilka kroków, aby odżyć w jej obecności, jakie szczęście, że Maria istnieje. (..) Ona nie cofa się przed niczym w swoich myślach, pomyślałem. Jest dla mnie zawsze przeżyciem."

A tak w ogóle - zaskakuje mnie potoczystość Wymazywania (mam w pamięci mozół Zaburzenia), całkiem inna monotonia, dużo bardziej łaskawy Bernhard (ale tylko formalnie, formalnie! bo materia bez cienia znieczulenia!)

Plus, jak zawsze, zbieżności światopoglądowe. Choćby takie:
"Naprawdę bez trudu można udowodnić, że sprawcami nieszczęść tego świata są myśliwi, wszyscy dyktatorzy byli zapalonymi myśliwymi, oddaliby wszystko za polowanie, za polowanie zabiliby własny naród, co przecież nieraz widzieliśmy. Myśliwymi byli faszyści, myśliwymi byli narodowi socjaliści. (..) Łowczy bardzo wcześnie dziadzieją i zapijają się."

Imponuje mi literacka bezkompromisowość tego gościa.

*********************************************************

PS Cytaty pochodzą z Wymazywania T. Bernharda.

*********************************************************