poniedziałek, 29 grudnia 2014

What if this present were the world’s last night? (John Donne)

**********************************************************

Niech się zraniony jeleń słania: 
Stado już w bór odbiega; 
Bo jest czas snu i czas czuwania - 
Na tym ten świat polega. 
(William Szekspir, Hamlet, akt III, scena 2, tłum. Stanisław Barańczak) 

Tak Stanisław Barańczak zmierzył się z kanonicznym w polszczyźnie przekładem słynnego czterowiersza z Hamleta Williama Szekspira autorstwa Józefa Paszkowskiego ("Niech ryczy z bólu ranny łoś,/ Zwierz zdrów przebiega knieje./ Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,/ To są zwyczajne dzieje".)

A pod dzisiejszą datą, 35 lat temu czy za 35 lat, nieważne, Stanisław Barańczak, poeta, umieścił w Dzienniku zimowym taki wiersz: 

29.12.79: ŚNIEG III 
Daremnie się wywyższasz o ten centymetr nad ziemię: 
i tak cię z niej zedrzemy, zgarniemy, wywieziemy 

gdzieś, gdzie nie będziesz nam dawał bielą wyniosłą i niemą 
jasno do zrozumienia, że przecież zesłało cię niebo 

na nasze ciężkie roboty, abyś nam był aniołem 
upadłym ale stróżem; i tak cię piachem, popiołem 

sypniemy, byś nam przykładem nie świecił, w oczy nas nie kłuł; 
próżno się chcesz zasłużyć, śniegu, przebrany człowieku, 

i tak cię stratujemy, i tak zmieszamy cię z błotem, 
i tak zrównamy cię z ziemią a nie z odległym obłokiem, 

abyś nie mógł nam wmawiać – zszarzały, zdeptany śmieć – 
że ludzkie umieranie gorsze niż biała śmierć 

Stanisław Barańczak
ur. 13 listopada 1946 w Poznaniu, zm. 26 grudnia 2014 w Newtonville 


**********************************************************

niedziela, 28 grudnia 2014

Pod szarą szatą nie mam niczego prócz duszy

**********************************************************

Wyobraźnia Olgi Tokarczuk niezawodnie produkuje sceny, na które liczę podskórnie, niezależnie od fabuły, a kiedy je dostaję, wtedy myślę w kategorii brandu, no bo na tym przecież polega specyfika marki, że w tym, co ona firmuje zawsze można odnaleźć to, co stanowi jej esencję.

Więc na przykład taki obrazek: 
„Ksiądz siedzi w dziwnej pozycji, na jego kolanach bowiem usnęła właśnie Saba, siostra Firlejki. Musi trzymać nogi sztywno, opierając się stopami o poprzeczkę pod stołem, żeby pies nie zsunął się na podłogę. Aby sięgnąć do kałamarza, musi wygiąć się w łuk nad stołem i to mu się udaje. Gorzej jest z piórami, które ma na półce za sobą – skręca się teraz i ręką próbuje dosięgnąć pudełka. Pióra spadają na podłogę i ksiądz wzdycha rozczarowany. Chyba będzie musiał czekać, aż się Saba obudzi. Lecz bezczynność taka nie leży w naturze księdza, zaczyna więc pisać stępionym piórem, wychodzi nawet nieźle. Niech będzie”. 
Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe
(Ksiądz dziekan Benedykt Chmielowski pisze do JWM Pani Elżbiety Drużbackiej) 

Albo to - obligatoryjny Weltschmerz
„I przypomnieli mi się wszyscy ludzie cierpiący i zwierzęta, aż targnął mną wewnętrzny szloch i zacząłem się modlić gorąco o koniec tego świata, w którym ludzie tylko czyhają na siebie, żeby zabić, zabrać, poniżyć, zadać gwałt. I nagle zrozumiałem, że może już nigdy nie wrócę na Podole, bo nie ma tam dla nas miejsca, dla nas, którzy chcemy iść swoją drogą, śmiało, uwolnieni od wszelkich brzemion religii i zwyczaju. I że drogi, które nas prowadzą, może są i zmienne – sam często traciłem rozeznanie – ale kierunek jest dobry”. 
Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe 


**********************************************************

niedziela, 21 grudnia 2014

i jesteś taka niezmęczona kiczem

**********************************************************

Wieje i rozwiewa mnie. Ale nie tylko mnie, bo także okoliczne choinki. Smog wywiało, nie ma czym oddychać. Psy odgarniają łapami pióra z czół, a koty nic nie robią, bez względu na pogodę pozostając pępkami świata. 

Narracja Ksiąg Jakubowych toczy się beznamiętnie, ujmując wszelką żarliwość w chłodne karby zdań oznajmiających co się dzieje na planie powieści, wypłukanych ze zdziwienia, co nie ułatwia czytania i z czego – jak zauważam - zaczynam robić powoli książce zarzut, ale właśnie wtedy wpada mi w ręce zbiorek Sylwii Chutnik, W krainie czarów, który odkurzam również przy omiataniu ogólnym domowej biblioteki 3D, i przypomina mi się jej narracja, zaangażowana, kipiąca w paroksyzmie przyduszenia pod grubą skórą życia, od której prostuje mi się z lekka jelito cienkie, i inaczej patrzę na Olgę Tokarczuk: 
"- Gaz podrożał, trzeba będzie obiad w jednym garnku odgrzewać, bo się nie wypłacimy, w kiblu światła nie zapalać, bo to też kosztuje, i chyba, ja nie wiem, kraść będę musiała, bo co ja mam kupić do jedzenia, chyba tylko kraść, wezmę i schowam do siatki, i wyjdę, a jak mnie złapią, to powiem: idźcie se do mojego męża i mu powiedzcie, czemu pieniędzy na jedzenie dla dzieciaków nie mam, no zapytajcie się go! Tak im powiem i niech mnie aresztują, proszę bardzo, niech aresztują matkę. Ale ciebie to oczywiście nie interesuje, ty tylko jesz kolację, bo chleb i wędlinę to krasnoludki przyniosły, jak żeś nawalony leżał pod sklepem, a jakże". 
Sylwia Chutnik, W krainie czarów 

20 grudnia 2014
 
**********************************************************

środa, 17 grudnia 2014

po czym wszyscy usiedli na śniegu i czekali na katastrofę

**********************************************************

„Ten obraz dobrze wbił mi się w pamięć: trzej dojrzali mężczyźni, brodaci, spowici drgającym światłem lampki oliwnej, całe wieczory dywagujący o Mesjaszu”. 
Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe 
Bohaterowie Olgi Tokarczuk świecą od środka i brzęczą, a to wszystko na tle religijnym ("religia to najgłębszy rodzaj lojalności wobec świata", przypomina autorka słowa Alfreda Whitehead’a), a ja jestem wciąż jeszcze całkiem bliziutko brzegu, z którego wystartowałam, w Księdze Piasku, na stronie 737, strony zaś są liczone malejąco (od 903 w dół). 

Wspomniane dywagacje, namiętne, permanentne, toczące się w historycznie uzasadnionych, prawdziwych i wszechobecnych na kartach książki oparach wokółboskich i okołomesjaszowych spekulacji, obejmujących tematy wszelkie, z naciskiem na zasadnicze: czy świat Bóg stworzył na wdechu czy na wydechu może, oraz co z Niego za miłośnik rodzaju ludzkiego, skoro skazuje ów rodzaj na taki nędzny los, czy może po stworzeniu, rozczarowany swym dziełem, kopnął człeczy gatunek w pulchny tyłek, a sam się oddalił w sobie tylko znanym kierunku, więc te dywagacje zaczynają mi się powoli wżerać w mózg. 

Choć nadal, czytając, czuję się trochę jak Muminek przebudzony w środku zimy harcerskim "Czuwaj!" Paszczaka, a dokładniej: "Wigilia się zbliża! Może nadejść dosłownie w każdej chwili!" - hasłem, które niewiele Muminkom mówi, ale brzmi wystarczająco złowieszczo, żeby wygrzebały się jednak spod kołderek, konstatując przy tym ze zgrozą, że dokoła panuje wielki zamęt i wszyscy biegają jak opętani...
"- Mamusiu! Zbudź się! – zawołał Muminek przerażony. – Stało się coś strasznego! To się nazywa Wigilia! 
- Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Mama wysuwając pyszczek spod kołdry. 
- Nie wiem dokładnie – odpowiedział Muminek. - Ale nic nie jest przygotowane i coś przepadło, i wszyscy biegają jak zwariowani'. 
Tove Jansson, Opowiadania z Doliny Muminków 
W miejsce Wigilii można wstawić słowo Mesjasz.


**********************************************************

sobota, 6 grudnia 2014

konstypacja, spuchlizna itd.

**********************************************************

Mam nadzieję, że Olga Tokarczuk, pozazdrościwszy tuzom w rodzaju bajkopisarza Hansa Christiana Andersena, a także niebajkopisarza Tomasza Manna czy Gombra (spod znaku Kronosu), lub nawet bez zazdrości, tylko z autentycznej fizjologicznej potrzeby, nie zaczęła pisać offlajnowo, w skrytości gabinetu swego najważniejszego dzieła, intymnego dziennika, w którym notuje skrzętnie, czy stolec był, czy nie, i czy był zadowalający, jeśli był. Nad Szczepanem Twardochem się na razie nie zastanawiam. 


**********************************************************

czwartek, 4 grudnia 2014

przede mną wielkie morze

**********************************************************

Tokarczuk zaczęłam czytać od Ostatnich historii (2004), książki, która w swoim czasie zaspokoiła moje narracyjne potrzeby tak precyzyjnie, że bałam się zepsuć ten efekt („Ida zaczyna dygotać, robi jej się zimno. Ma wrażenie, że na jej skórze osiadła zimna mżawka. Wygasło w piecu. Nie podnosząc się z kolan, sunie po podłodze do kojca suki. Wkłada dłoń pod głowę zwierzęciu, czuje jej ciężar. Suka oddycha dziwnie, z przerwami, jakby jeden oddech starczał jej teraz na dłużej. Tak jest dobrze. Czy zawsze trzeba coś robić, czy nie może być tak, jak jest?”), choć nie miałam nigdy psa. Nie miałam też ochoty ryzykować i tak już zostało. Nigdy nie sięgnęłam po wcześniejszą Olgę Tokarczuk (poza esejem o Lalce Bolesława Prusa z 2001 roku). 

Więc następni byli Bieguni, duża powieść, która całymi partiami ociera się o wybitność i której doskonały chłód nadal pamiętam. Dostała Nike w 2008. Oprócz tego lamentacja prozą, jawny szloch („Bądź odważny, bracie, zadaj mi to pytanie. Odpowiem – tak”), czyli anna inn w grobowcach świata, napisana w ramach projektu "Mity" (2006).

Potem jeszcze unikalne cudo kryminalne, z Temidą w tle, pod poetyckim tytułem Prowadź swój pług przez kości umarłych, które okazało się przerwą, pełnym wdzięku wybrykiem (zarobkowym) w długim procesie powstawania monumentalnych Ksiąg Jakubowych, które tyle co wyszły i które muszą być większe niż Biblia, gdyż ogarniają aż trzy duże religie, nie licząc tych małych, co już czuję, w wymiarze fizycznym póki co, a kiedy je otworzę, to nie wiem, co się stanie, czy rozleją się precyzyjnie, wypełniając moje ludzkie jamy, czy zatopią mnie bestialsko, bez pardonu.
"Choć bardzo bym tego pragnął, nie umiem spisać wszystkiego, bo przecież rzeczy są ze sobą tak ściśle powiązane, że gdy tylko tknę końcem pióra jedną, to ona potrąca inną i za chwilę już rozlewa się przede mną wielkie morze. Jakąż to dla niego tamą są granice mojej kartki papieru czy szlak, jaki zostawia dla niej moje pióro? Jak miałbym więc wyrazić to wszystko, co otrzymała moja dusza w tym życiu, i to w jednej książce?” 
Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe 
Olga Tokarczuk spróbowała.
 

**********************************************************

środa, 26 listopada 2014

Piekło nie nadejdzie, piekło już było, piekło bowiem to dzieciństwo (Bernhard)

**********************************************************

"Marcel Vilabrú nie pożegnał spojrzeniem szkoły, w której opanował trygonometrię, w której nauczył się kłamstw i masturbacji, bezmyślnego recytowania pięciu deklinacji łacińskich, zdrady we własnym interesie, żeby uniknąć kary i deklamowania z fatalnym akcentem Ô rage, ô désespoir!"
Jaume Cabré, Głosy Pamano 
Marcel Vilabrú mógłby być inspiracją dla zaskakującego Portretu ucznia, który wisi w krakowskim Muzeum w sąsiedztwie pokrewnego, choć całkiem innego Portretu chłopca w gimnazjalnym mundurku, generalnie - dzieci z portretów Boznańskiej mogłyby z powodzeniem zostać wykorzystane w aktualnej kampanii rzecznika praw dziecka, przypominającej nieśmiało obywatelom RP, że Dziecko=Człowiek, bo to są właśnie dzieci-ludzie, a obraz Matka z chorym dzieckiem robi większe wrażenie niż pieta. 

Na wystawie jest WSZYSTKO, wszystko zewsząd, w każdym razie takie ma się wrażenie (nie tylko z Paryża, Lwowa, Rzeszowa oraz Kielc, ale też z tajemniczych prywatnych kolekcji), ilość oszałamia, a ponieważ nie ma czegoś takiego jak Całość - trzeba skupić się na fragmentach - dlatego najrozsądniejszym wyjściem z tej trudnej sytuacji wydaje się aspekt niedokonany niestety – wracać, wracać i tak do lutego (to znaczy jest to opcja dla żarliwych). 

Tak czy siak - Boznańska w Krakowie, dla którego zwłaszcza prawdziwa jest poniższa obserwacja zgreda Bernharda (mijana w muzeum para w wieku zaawansowanym raczej, ona do niego: „no przecież niech mi nie mówią, że nie jest ta Boznańska manieryczna, kiedy jak na dłoni widać, że jest”): 
„Włosi zachowują się w muzeum zawsze tak, jakby od urodzenia wprowadzeni byli w arkana sztuki. Francuzi przemierzają muzeum raczej ze znudzeniem, Anglicy sprawiają wrażenie, jakby wszystko znali i o wszystkim wiedzieli. Rosjanie są pełni podziwu. Polacy przyglądają się wszystkiemu wyniośle. Niemcy, przechodząc przez sale, wpatrują się cały czas w katalog, wyjątkowo tylko w wiszące na ścianach oryginały”.

Portret chłopca w gimnazjalnym mundurku

**********************************************************

niedziela, 23 listopada 2014

albo tak albo nie

**********************************************************

O tym, że w Hiszpanii zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą oficjalnie nazwisko ojca i matki (opcjonalnie łączone spójnikiem), choć na co dzień ze względów praktycznych posługują się tylko pierwszym nazwiskiem, chyba że komuś zależy na podkreśleniu swojego rodowodu, wtedy wymienia się po kolei: nazwisko ojca, matki, nazwiska dwóch dziadków i dwóch babć, a przy rodowodach arystokratycznych lista nazwisk może się wydłużyć ze względu na nazwiska podwójne lub rozwinięte oraz dodanie linii żeńskiej, czyli drugiego nazwiska ojca, matki, dwóch dziadków i dwóch babć, dowiaduję się przy okazji czytania powieści Jaume’a Cabré (Głosy Pamano), dzięki jego tłumaczce Annie Sawickiej, i to akurat w momencie, kiedy świat obiega wiadomość, że z powodu nagłej infekcji zmarła María del Rosario Cayetana Fitz-James Stuart y Silva (a właściwie María del Rosario Cayetana Paloma Alfonsa Victoria Eugenia Fernanda Teresa Francisca de Paula Lourdes Antonia Josefa Fausta Rita Castor Dorotea Santa Esperanza Fitz-James Stuart y de Silva Falcó y Gurtubay), osiemnasta księżna Alby, która miała 88 lat i odmówiła pozowania samemu Picasso, a to inaczej niż María del Pilar Teresa Cayetana de Silva y Álvarez de Toledo, trzynasta księżna Alby, która miała 40 lat (w chwili śmierci) i nie odmówiła Goyi. 

María del Pilar Teresa Cayetana de Silva y Álvarez de Toledo, trzynasta księżna Alby, 1795

 **********************************************************

czwartek, 20 listopada 2014

Czwartkowa kronika (bez kąpieli)

**********************************************************

Babcia dotyka jabłek i pomidorów, które wyjmuję z siatki, zimne, mówi. Zimne, odpowiadam, zimno, mokro, żarty się skończyły. A we Włoszech mają burze śnieżne, mówi babcia. Jak to, śnieg we Włoszech? Czekaj, śnieg to mają chyba w USA, ale o Italii też coś było, a, już wiem, recesję Włosi mają, nie wiadomo, co gorsze. Właśnie, mówię, co tam słychać w wielkim świecie? A, choroby i choroby, i choroby, wszystko przez to, że żyjemy w takich czasach. Jakich? No, za czystych, za sterylnych, że organizm ludzki idiocieje, jak już się napatoczy byle bakteria, trochę zdrowego brudu by się przydało. 

Bo jest brud i brud, mówi babcia, gdy jej przypominam Szwabską kąpiel, nie mogąc się powstrzymać od skorzystania z okazji, Szwaby mają za uszami swoje, inni mają swoje, wszyscy mamy. Ale ja się myję pod prysznicem i chyba za często, kończy babcia, teraz to się boję, że za często. 

"Jest sobotni wieczór. Piec w łazience ma rozżarzony brzuch. Lufcik jest zamknięty. W ubiegłym tygodniu dwuletni Arni nabawił się kataru na zimnym powietrzu. Spranymi majtkami matka myje małemu Arniemu plecy. Mały wymachuje rękami. Matka wyjmuje małego Arniego z wanny. Biedne dziecko, mówi dziadek. Takich małych dzieci nie powinno się kąpać. Matka wchodzi do wanny. Woda jest jeszcze gorąca. Mydło się pieni. Matka roluje nitki brudu na szyi. Szare nitki matki pływają na powierzchni wody. Brzeg wanny jest żółty. Matka wychodzi z wanny. Woda jest jeszcze gorąca, woła matka do ojca. Ojciec wchodzi do wanny. Woda jest ciepła. Mydło się pieni. Ojciec roluje nitki brudu na piersi. Szare nitki ojca pływają z szarymi nitkami matki na powierzchni wody. Brzeg wanny jest brązowy. Ojciec wychodzi z wanny. Woda jest jeszcze gorąca, woła ojciec do babci. Babcia wchodzi do wanny. Woda jest letnia. Mydło się pieni. Babcia roluje nitki brudu na ramionach. Szare nitki brudu babci splatają się z nitkami matki i ojca na powierzchni wody. Brzeg wanny jest czarny. Babcia wychodzi z wanny. Woda jest jeszcze gorąca, woła babcia do dziadka. Dziadek wchodzi do wanny. Woda jest lodowata. Mydło się pieni. Dziadek roluje nitki brudu na łokciach. Szare nitki dziadka pływają z nitkami matki, ojca i babci na powierzchni wody. Babcia otwiera drzwi łazienki. Babcia zagląda do wanny. Babcia nie widzi dziadka. Czarna woda przelewa się przez czarny brzeg wanny. Dziadek musi być w wannie, myśli babcia. Babcia zamyka za sobą drzwi łazienki. Dziadek spuszcza wodę z wanny. Szare nitki matki, ojca, babci i dziadka krążą nad odpływem. 
Szwabska rodzina siedzi wykąpana przed telewizorem. Szwabska rodzina czeka wykąpana na sobotni serial". 
Herta Müller, Szwabska kąpiel 


**********************************************************

poniedziałek, 17 listopada 2014

Do urny czy do piachu?

**********************************************************

Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek, ale także coś bliższego ciału. Że zacytuję również ulubionego klasyka Janusza Rudnickiego, czyli Janusza Rudnickiego: 

„(…) tu moja pierwsza piaskownica. 
 Jakie to melancholijne patrzeć, jak powoli zamienia się w trumnę”.
 (cyt. za poprzedni Magazyn Świąteczny GW)


 **********************************************************

niedziela, 16 listopada 2014

PODCZAS PRZERWY OFERUJEMY ZDJĘCIE Z BIAŁYM LWEM

**********************************************************

Na tym chyba polega głos pokolenia, że mówiąc w pierwszej osobie, można stosować wymiennie liczbę pojedynczą i mnogą, ja i my na tych samych prawach, co widać bardzo dobrze w książce Znaki szczególne Pauliny Wilk, zdefiniowanej oficjalnie jako "autobiografia pokoleniowa", podobnie zresztą jak dobrze widać na jej przykładzie, czym się za tę przechodniość płaci. 

Chodzi o to, że wszystkie momenty, gdy autorka mówi własnym głosem, mówi ja, autobiograficznie, są przykrojone tak zgrabnie, tak stosownie, żeby uprawniały do płynnego przejścia w liczbę my, w tryb zbiorowy, obraz współdzielony, kiedy chcemy, w dowolnym momencie, żeby spójnie oraz bezzgrzytowo się to odbyło. W bezszmerowy warkocz się zaplata ja i my, bezszmerowo się wyłania g e n e r a c j a, bezszmerowo także kona dramaturgia. No, niestety, to jest cena. Niżej krótka ilustracja: 
„Jeszcze kilka lat wcześniej spędzałam wakacje w stodole wypchanej po sufit pachnącym sianem, tuż obok stajni, z której babcia wynosiła kanki świeżego mleka, a potem ubijała masło. Dziadek siadał na drewnianej ławeczce przed bramą, jakby na kogoś czekał. Ale patrzył tylko na górkę po drugiej stronie szosy, pokrytą rzadkim sosnowym lasem. 
Krótko po transformacji stodoła i stajnia były już puste, po masło chodziliśmy do sklepu spożywczego. Dziadkowie odeszli. A ciekawsza od pejzażu z zalesioną górką okazała się telewizja satelitarna."
Paulina Wilk, Znaki szczególne 

A teraz jest listopad, 2014. Ktoś mi wciska ulotkę na ulicy. Cyrk jest w mieście: foki i papugi, i pokazy koni palomino oraz klowni, no i rewelacja: PODCZAS PRZERWY OFERUJEMY ZDJĘCIE Z BIAŁYM LWEM. Jest dwudziesty pierwszy wiek.

Stąd ten sen: śnieżnobiały lew i czerwony jak pomidor treser. A makówka? Bo czerwony treser był czerwony, ponieważ wywijał nad lwią grzywą olbrzymią makówką, wysuszoną, z której wyleciała nagle czarna wrona. Pamiętam dokładnie. I pamiętam także, skąd to wszystko. To, a także coś na temat generacji i autobiografizmu: 
„Babcia opowiadała znad robótki o makówkach jej dzieciństwa. 
Prababcia, która wisi teraz nad łóżkiem babci w ramce, wypróżniała babci na rękę trzy makówki na raz. Babcia wmuszała w siebie twarde ziarenka i zapadała w głęboki sen. Rodzice i parobkowie szli na pole i zostawiali ją śpiącą w domu, a kiedy wracali późnym wieczorem, ona jeszcze spała. 
Dawano jej również wronie kupy. Smakowały gipsem, kruszyły się, były wapniste i ostre. Szczypały w język i zapadało się od nich w długi, czarnowroni sen. 
Bratu babci, płaczliwemu Franzowi, wsadzono kiedyś do ust za dużą grudkę wronich odchodów i nigdy już się nie obudził. Zesztywniał, a na twarz wystąpiły mu sine plamy. Ponieważ chciał tylko spać, pochowali go byle jak, bez pogrzebu, bez muzyki, w trumnie zbitej w domu z nieobrobionych chropowatych desek skrzynki na marmoladę. 
Parobek od koni wywiózł go na taczkach na cmentarz, przez pył dróg i pustkę wsi. Nikt we wsi nie zauważył, że ktoś umarł. Również w domu nikt tego nie zauważył. Zostało jeszcze wystarczająco dużo dzieci, cała sypialnia, cała izba, cała ławka przy piecu. Zimą chodziły pojedynczo do wsi i na zmianę do szkoły, ponieważ w domu nie wystarczało butów na wszystkie nogi. W domu nikomu nikogo nie brakowało. Jeśli kogoś nie było, to był ktoś inny. 
Dzisiaj ludzie mają w domu jedno dziecko, a ono ma siedem par butów, które są zawsze czyste i na wysoki połysk, ponieważ dziecku nie wolno chodzić po błocie, a kiedy pada, nosi się je na rękach”. 
Herta Müller, Niziny 


**********************************************************

środa, 12 listopada 2014

Cieszę się bardzo, że serce masz w tak dobrym stanie

**********************************************************

Kochana Zosiu! 
Jestem już w Dusznikach Zdroju, ale najpierw parę słów o Wrocławiu, do którego przyjechałem z godzinnym opóźnieniem, tak że w klinice byłem o godz. 12.0. Sekretarka miała pretensje, że przyjechałem tak późno, bo lekarz dyżurny jest tylko w godzinach rannych, ale zadzwoniła do domu doktora Olejaka, który przyjechał do kliniki. 
Po zapoznaniu się z moimi wynikami badań, sam mnie jeszcze przebadał i powiedział, że jak na 7 lat po operacji serce mam dobre i wypisał mi kartę informacyjną, na podstawie której sekretarka, p. Gienia, ta sama pani, która była jeszcze za Ciebie, wypisała mi skierowanie do sanatorium w Dusznikach na 24 dni, tj. do 20 września w ramach zwolnienia lekarskiego. Odcinek zwolnienia wysłałem listem poleconym z Wrocławia. 
Po zakończeniu kuracji w sanatorium nie muszę jechać na badanie kontrolne do kliniki, bo - jak oświadczył dr Olejak - nie jest mi potrzebne. (…) 

Kochane moje! 
Już piąty dzień jestem z dala od Was i zaczynam coraz bardziej tęsknić. (…) 

Najdroższy! 
Dziękuję Ci bardzo, że tak często piszesz, bo przynajmniej wtedy, kiedy czytam list od Ciebie, wydaje mi się, że jesteś blisko przy nas i listy Twoje czytam zawsze dwa razy, a trzeci raz Edytce. 
Cieszę się bardzo, że serce masz w tak dobrym stanie i że trafiłeś do dobrego sanatorium. O nas się nie martw, ja będę sobie jakoś radzić, miesiąc szybko minie i znowu będziemy wszyscy razem. (…) 

I tak dalej, a właściwie wciąż to samo: tęsknię, czekam, nie martw się, kochany, kochana, najdroższy, najdroższa, tatusiowi bardzo bez Was smutno. 

Od kiedy zachorowało, serce taty było zawsze określane właśnie tak – że „jest w dobrym stanie” z nieodłącznym „jak na…”, relatywnie. I chyba tylko lekarze mieli pełną świadomość, co to realnie oznacza. 


**********************************************************

środa, 5 listopada 2014

Ściemnia się

**********************************************************

Ściemnia się, ściemnia. I to grubo. Od początku do końca. Absolutnie. Zbiorem kopii okazują się nie tylko miniatury ulubionych obrazów piwowara i kolekcjonera, Hermanna Raffke, rodem z Lubeki, umieszczone na jego własnym portrecie, zamówionym u artysty Heinricha Kürza, który uwiecznił Raffkego w gabinecie, w otoczeniu posiadanych przez niego płócien - ostatecznie zbiorem falsyfikatów okazuje się cała gromadzona przez lata kolekcja. Jaka piękna katastrofa! 

W tym kontekście jedynym autentykiem (który zresztą – jakżeby inaczej - ulega zniszczeniu) staje się w całej kolekcji paradoksalnie obraz reprodukujący zbiór, choć zminiaturyzowane repetycje „oryginałów” wykonane przez Heinricha Kürza kryją także, co szybko dostrzeżono, niespodzianki. 

Jak wygląda ten obraz? Obejrzyjmy. Achtung wszyscy, wyłączmy komórki, chwyćmy lupy i wytężmy wzrok - oto mamy Gabinet kolekcjonera w pełnej krasie (czyli zanim oblano płótno czarnym jak smoła  atramentem):



"Czym się różnią te dwa obrazki?" Zwykle fajką w buzi Giocondy. A Gabinet kolekcjonera to jest zabawa duuuużo, może nawet duuuuużo lepsza. Jaka? Dobrze ujął to krytyk, Lester K. Nowak: 
„Nie chodzi tu – jak mylnie przypuszczałem dziesięć lat temu, po raz pierwszy analizując dzieło – o ironiczny zabieg, mający na celu dosadne przypomnienie idei, bez wątpienia kuszącej, ale i nie przekraczającej własnych ram, czyli idei „wolności artysty” wobec świata, który w merkantylnej swej naturze obciążony jest koniecznością reprodukowania; nie chodzi tym bardziej o pewną historyczno-krytyczną perspektywę, narzucającą twórcy niemożliwe do wypełnienia dziedzictwo nie bardzo wiadomo jakiego „złotego wieku” czy też „raju utraconego”; wręcz odwrotnie – mamy tu do czynienia z procesem wchłaniania, zawłaszczania w spekulatywnych celach: jest to jednocześnie dążenie ku Innemu i Kradzież w prometejskim sensie tego słowa. Bez wątpienia działanie takie – o naturze bardziej psychologicznej niż estetycznej – łączyć się musi z dostateczną świadomością własnych ograniczeń, by przy okazji zakpić z samego siebie i obnażyć fakt, iż jest ono tylko iluzją, prostym zaburzeniem widzenia, którego efektem jest jedynie trompe l’oeil; ale przede wszystkim należy w nim widzieć logiczną konsekwencję czysto umysłowej maszynerii, która determinuje precyzyjnie działania malarza: pomiędzy Anch’io son’ pittore Corregia a J’apprends à regarder Poussina przebiegają kruche granice, wyznaczające wąskie pole wszelkiej kreacji, a poszerzanie ich w nieskończoność skończyć się musi Milczeniem – autodestrukcyjnym, narzuconym sobie dobrowolnie milczeniem, w jakim, ukończywszy dzieło, pogrążył się Kürz”. 
George Perec, Gabinet kolekcjonera

**********************************************************

poniedziałek, 27 października 2014

W cudzym piekle

**********************************************************

Rowerzysta wjeżdża znienacka w kałużę gorącej wody, dwa piętra bloku znikają, też znienacka, wbite w ziemię, smutne psy zabitego kaprala z Ottawy wciąż czekają na swojego pana, a mimo to Witkacy musiał mieć niewątpliwie mózg działający level abstrakcji wyżej niż przeciętnie, lub dwa nawet, skoro nie czekając na dalszy ciąg dał radę sam się obsłużyć osiemnastego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego, bez zwłoki i dodatkowych atrakcji. 

Najpierw się podniecamy tekstami ze staropolskiej chrestomatii (weźmi łoj cielęcy a mozg z wilczego gnata, a mozg psi, mozg kotczy, a sadło niedźwiedzie oraz wilcze łajno, zetrzy-ż je z winem, uczyńże z siarką itp.), a potem kiedy zbrodniarz łapie w końcu za krawiecką kredę i zaczyna rysować na nas kieszenie oraz inne detale stroju, drzemy się „Pomocy!” poprzez knebel, a także: „Jezu, miałem takie cudowne życie, gwiazdorstwo, kasa, wyjazdy, spanie do której się chce, brylowanie od wiosny do jesieni nad morzem, sto par butów, czytanie sobie w łóżku, kiedy inni zapierdalają w firmach, ja nie chcę umierać!” (Michał Witkowski, Zbrodniarz i dziewczyna). 


**********************************************************

środa, 22 października 2014

gwałtowne niebo zachodu przygniata zduszony krajobraz

**********************************************************

Jest dwudziesty trzeci czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, zbliża się godzina ósma wieczór. 

Przed rozłożonym puzzlem siedzi Bartlebooth – łysy, do kości niemal wychudzony starzec o woskowej cerze i zagasłych oczach, ubrany w spłowiały, przepasany szarym sznurem szlafrok z niebieskiej niegdyś wełny. Jego stopy, obute w kapcie z koźlej skórki, spoczywają na jedwabnym dywanie o wystrzępionych brzegach; głowę ma leciutko odchyloną do tyłu; usta na wpół otwarte; prawą dłoń zaciska kurczowo na poręczy fotela; w lewej ręce, która spoczywa na stole w nienaturalnej pozycji, wykręcona do ostatecznych nieomal granic, trzyma pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym ostatnią cząstkę układanki. 

Jest dwudziesty trzeci czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, już za moment będzie ósma wieczór. Bartlebooth, siedząc nad swym puzzlem, właśnie zmarł. Na kryjącym stół płótnie, w mrocznym niebie zachodu czterysta trzydziestej dziewiątej akwareli, czernieje miejsce na ostatni brakujący fragment: niemal doskonałe X. Ale cząstka, na której zmarły zacisnął swe palce, ma – co dawno już dało się przewidzieć – szyderczy kształt W.

Tak wyglądałaby akwarela nr 439, namalowana przed laty przez Bartlebootha, przedstawiająca niewielki port w Dardanelach, położony w pobliżu ujścia rzeki, którą starożytni nazywali Meandros – Meander, gdyby została poddana kąpieli w specjalnym rozpuszczalniku, do czego jednak nie doszło, nie tylko z powodu „W”.

**********************************************************

wtorek, 14 października 2014

o różnicy między robieniem Nic a nierobieniem Nic

**********************************************************

Wyobraźcie sobie człowieka (niech nazywa się Bartlebooth), który jest w równym stopniu bogaty i obojętny wobec wszystkiego, na co zwykle pozwala wielka fortuna, i który, uniesiony ambicją, a także dumą, zapragnął nagle ogarnąć, objąć, wykorzystać do spodu – nie, nie całość świata, to z założenia byłoby skazane na żałosną klęskę – ale jego fragment: stawić czoło jego niespójności, zagmatwaniu i chaosowi, doprowadzając do końca zamysł ograniczony wprawdzie (siłą rzeczy), ale tworzący zamkniętą całość, idealny, definitywny.

Innymi słowy – Bartlebooth postanowił pewnego dnia, że całe swoje życie podporządkuje wyłącznie jednemu projektowi, którego arbitralne założenia będą celem same w sobie. 

Z początku była to idea niejasna, zaledwie pytanie: „co robić?” oraz nasuwająca się odpowiedź: „nic”. Pieniądze, władza, sztuka i kobiety go nie interesowały. Ani nauka, ani nawet hazard. Co najwyżej krawaty i konie, lub – jeśli kto woli – niejasna, pulsująca pod czczym blaskiem całej tej dziecinady (mimo wszystko jednak tysiące ludzi skutecznie organizuje sobie życie, czyniąc jego ośrodkiem dobór krawatów, a jeszcze częściej niedzielne gonitwy) – idea doskonałości.

Przez następne miesiące i lata pomysł zaczął nabierać kształtu, ogniskując się wokół trzech kluczowych zasad: 
  • etycznej (nie może chodzić o żaden spektakularny lub heroiczny wyczyn ani rekord, zdobycie szczytu lub osiągnięcie dna, ma to być dyskretne zamierzenie, trudne, lecz wykonalne, zdolne w zamian pokierować we wszystkich szczegółach życiem tego, kto mu się poświęci) 
  • logicznej (wykluczając wszelkie działanie przypadku, należy wykorzystać czas i przestrzeń jako abstrakcyjne współrzędne, w które wpiszą się identyczne w swej naturze wydarzenia, rozgrywające się nieuchronnie w określonym miejscu i w przewidzianym czasie) 
  • estetycznej (projekt musi być całkowicie bezużyteczny, spełniając się ulegałby samozniszczeniu; jego doskonałość tworzyłaby zamknięty krąg: każdy kolejny etap sekwencji wydarzeń unicestwiałby etap poprzedni – wyszedłszy od niczego, Bartlebooth powróciłby do niczego poprzez określone fazy transformacji stworzonych przedmiotów). 

W ten sposób narodził się program, który zwięźle przedstawić można następująco: 

Przez dziesięć lat – od roku 1925 po rok 1935 – Bartlebooth opanuje sztukę akwareli. 

Przez dwadzieścia lat – od roku 1935 po rok 1955 – przemierzy wszystkie kontynenty, malując co piętnaście dni jeden marynistyczny pejzaż: razem pięćset marin w identycznym formacie (65 X 50 czyli raisin), z których każda przedstawiać będzie inny port morski. Gotowa akwarela powędruje natychmiast do rzemieślnika-specjalisty (Gasparda Wincklera), a ów, nakleiwszy ją uprzednio na cieniutką drewnianą deseczkę, potnie ją na układankę złożoną z siedmiuset pięćdziesięciu części. 

Powróciwszy do Francji, przez dwadzieścia lat – od 1955 do 1975 – zrekonstruuje w porządku powstawania wszystkie pięćset puzzli, co również daje jedne na piętnaście dni. Ułożone puzzle zostaną natychmiast sklejone, marina „zrearkuszowana” tak, że można będzie oddzielić ją od podłoża, a następnie zawieziona w miejsce, w którym dwadzieścia lat wcześniej powstała, i tam poddana kąpieli w specjalnym rozpuszczalniku, co przywróci karcie papieru Whatman jej pierwotną dziewiczość. 

W ten sposób, po całej operacji, która na pięćdziesiąt lat pochłonie bez reszty swojego autora, nie pozostanie najmniejszy nawet ślad. 

tak powstawało Życie instrukcja obsługi

**********************************************************

piątek, 26 września 2014

Oby szczęście cię trafiło*

**********************************************************

Pierwsza strona

Jest takie zdjęcie, na którym siedzisz jak dorosła z nogą założoną na nogę i trzymasz mnie na rękach w postaci przyodzianego w śpiochy tobołka o poziomie atrakcyjności zero (niemówiący, niechodzący, niekorzystający z klozetu, jak mówi babcia). Patrzysz na mnie z uwagą. Aktualnie mówię, chodzę i korzystam z klozetu. Mam wrażenie, że tylko to się zmieniło. 

Następna strona 

Będąc w Pradze, dochodzę do wniosku, że Czesi to bardzo inteligentny naród, nawet trzyletnie dzieci mówią znakomicie po czesku**. Oraz ty. Jesteś najmądrzejsza. 

Kolejna strona

„Szedł i szedł, a noc była rozległa i odbijała się echem”. To zdanie obija mi się w czaszce cały czas i rozłazi po całym organizmie. 

Jeśli życie, nie będąc nowelą, składa się jednak z odcinków i gdy ostatni odcinek kończy się tak mniej więcej, jak w anegdocie u Hłaski w „Pięknych dwudziestoletnich”, że bohater wyskakuje z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i jest bez spadochronu, wokół niego lata eskadra odrzutowców, strzelających pociskami rakietowymi, a na dole czekają już na niego trzy rekiny z otwartymi paszczami, i kiedy nikt się nie kwapi specjalnie, żeby pociągnąć dalej taką historię (nie jesteśmy cudotwórcami, mówią wszyscy, rozkładając bezradnie ręce, po co wyskakiwał bohater, głupek jeden?), wtedy musi mieć ten bohater szczęście, żeby znalazł się w jego pobliżu ktoś, kto potrafi zażyć taką fabułę z mańki, kto ma wystarczające zasoby brawury, żeby zagrawszy na nosie wszelkiemu prawdopodobieństwu, kontynuować po bandzie równie bezczelnie, dzięki czemu, oprzytomniawszy, ma nasz bohater szansę przeczytać następujący dalszy ciąg: „Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku”. 
Pozdrowienia z Nowego Jorku! 

_____________________________________________________________________________
* tak mówią w Rumunii, o czym dowiedziałam się, czytając Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek Herty Muller 
** parafrazując Jaroslava Haška

**********************************************************

poniedziałek, 22 września 2014

Jak skrzyżować apokalipsę z rzezią

**********************************************************

Co do Miasta 44 Jana Komasy, które jest mi już znane (od dzisiaj), muszę przyznać, że poczułam się trochę zgwałcona (na marginesie – nie mam pojęcia, skąd zarzut, że w tym filmie jest za dużo seksu). Zapodano mi w cenie biletu mega dawkę historycznej prawdy o masakrze, która się zdarzyła i została zrealizowana przez złych Niemców – bardzo metodycznie – z jednej strony i powstańców z drugiej, działających w sposób zaplanowany niby, więc bądźmy miłosierni i powiedzmy, że programowo zaaranżowane to było jako straceńczy spontan, bolesna improwizacja, niegardząca żadną metodą walki, włącznie z aktami rzucania się z łopatą na zmechanizowanego wroga. Oglądam więc masakrę, która zdarzyła się naprawdę, jest wydarzeniem historycznym, i nie mogę w nią uwierzyć. Czy nie w tym tkwi słodka tajemnica odporności na wszelkie nauczki (nie mówiąc o naukach) właściwej homo sapiens od momentu wynalezienia siekiery? I czy to nie dlatego godzę się tak skwapliwie na te wszystkie nawiasy - muzyczne i optyczne, zatrzymywanie w kadrze, pozwalające wygenerować to, co jest niezbędne człowiekowi do życia jak powietrze w każdych warunkach, w czasie masakry też: okruchy chwil, momenty. Jakiś sens. 

Jak pokazać apokalipsę, która odbyła się w realu rzeźnicką metodą poprzez ubój? Perspektywa lufy, jak w grach, sprawdza się momentami nieźle. 

Zakończenie jest za to szokujące – jak z samego Henryka Sienkiewicza, specjalisty od wszelkich potopów, a także wielkiego znawcy zapotrzebowań ludzkich serc: płonące miasto transformuje się na naszych oczach w dwudziestopierwszowieczną metropolię, bohaterowie splatają dłonie. 

I jeszcze wielki plus: Tomasz Schuchardt w świetnej roli Kobry, miła zaskoczka, nie miałam pojęcia, że go zobaczę w Mieście 44. As w rękawie. Jak zwykle the best. 

Tomasz Schuchardt w roli Kobry, Miasto 44

**********************************************************

niedziela, 21 września 2014

Chciałam kochać swojego ojca, kiedy nie śpiewał*

**********************************************************

Nie wiem, co bym zabrała na bezludną planetę, czym bym się ratowała w przypadku konieczności emigracji (nieodwracalnej) z Ziemi, planety ludzi, na jakiś inny obiekt astronomiczny, bez perspektyw na zaludnienie, co by mogło zadziałać jak kubeł zimnej wody w sytuacji, gdyby mnie tam dopadła jakaś gwałtowna nostalgia za homo sapiens - potencjalnie – żeby mnie dopadła z mniejszą siłą. Niezawodny jest Bernhard. I Jelinek. Ale jednak Georges'a Pereca też wolałabym mieć pod ręką. Wciągnął mnie i już układam ten jego puzzlowy obrazek, łudząc się irracjonalnie, że mi nagle wyjdzie oryginał, prawdziwy portret. Ale to jest niemożliwe. Kiedy Perec mówi: „Chciałbym móc pomagać mamie sprzątać ze stołu po obiedzie”, to jest to przejmujący puzzel-kopia, scenka ze szkolnego podręcznika. Chodzi o to, że w tym podręczniku nie ma obrazka mamy drapiącej paznokciami ścianę w komorze gazowej.
- Dlaczego zostałeś fałszerzem? - pyta Streten Gasparda Wincklera.
- Tak po prostu… Miałem siedemnaście lat. Była wojna. Byłem w Szwajcarii. Były wakacje.
Georges Perec, Kondotier
Siedemnaście lat miał w czasie wojny ojciec niemieckiej pisarki Herty Müller, który w 1943 roku zgłosił się na ochotnika do Waffen ss i został Oberscharführerem i któremu nigdy nie przeszedł sentyment do nazizmu. Jeszcze w latach siedemdziesiątych śpiewał ze swoimi „towarzyszami z wojny” nazistowskie piosenki. Współudział ojca Müller w wojennych zbrodniach miał zasadniczy wpływ na jej stosunek do niego, zwłaszcza od momentu, kiedy już przeczytała Celana i Kertésza, i wielu innych, dla których mundur ojca oznaczał śmierć. „Jako dziecko bardzo go kochałam. Późniejszy dystans budowałam zawsze wbrew miłości”, powie po latach.

Ojciec Müller był po wojnie kierowcą ciężarówki, a także alkoholikiem. Kiedy umarł, a ona wyszła ze szpitala z wielką pustką w środku, padał śnieg. Nagle przypomniała sobie historię, która najlepiej chyba pokazuje unikalną naturę i moc dziecięcej miłości:

"Ojciec siedzi przede mną na krześle, jego tułów kołysze się jak na wodzie. Jest pijany, zalany w trupa, nie może nawet włożyć butów. Ale mówi: „Musimy wyruszyć, zanim zapadnie noc”. Klękam na podłodze, wpycham mu nogi w buty i zawiązuję sznurówki. On wstaje i zataczając się, idzie do samochodu, siada za kierownicą. Siadam koło niego i zaczyna się. Jesteśmy w górach, na pół zanurzeni w chmurach jedziemy po wąskich serpentynach, po wysokiej stronie drogi skały do nieba, po niskiej stronie drogi skały w przepaść. Jedziemy przynajmniej pięć godzin, aż droga zejdzie z nieba na ziemię, aż zacznie się płaski krajobraz i przynajmniej nie będzie można spaść.
Drogą z gór jeździliśmy często, cztery, pięć razy w roku. Przez całe lato co kilka tygodni ojciec woził w góry warzywa na zlecenie kołchozu. Dwa, trzy dni później, kiedy wszystko sprzedał, wracaliśmy. Nie bałam się, kiedy pijany jechał po serpentynach. Tak musiało być, ponieważ on taki był. On był moim ojcem, ja jego dzieckiem i ufałam mu. Myślałam, że jeśli coś się stanie, będzie to kara ciemnego lasu i skalistych gór. Jeśli wydarzy się nieszczęście, zawini okolica, nie on. Nigdy nic się nie stało".
Herta Müller, Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek 

________________________________________________________
* Herta Müller, Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek 

**********************************************************

czwartek, 4 września 2014

Niebo było rozchmurzone

**********************************************************

Nie siedziałam za kierownicą, więc mogłam rejestrować obrazki, które się przewijały za szybą i które znam na pamięć, odliczać, czy się zgadza treść i forma, aż prawie usłyszałam brzęk kluczy i stukot zastawki, dwa odgłosy z poziomu klatki piersiowej mniej więcej, które zawsze kojarzyły mi się tatą. Tu jeździliśmy na motorze. Wrzucałam biegi tak, że przednie koło stawało dęba, tata wołał, że w końcu go zgubię, ale trzymał się mocno. Lasy, grzyby, liście, dzięcioł w czerwonym berecie. Potem magia ciemni w łazience, wywoływanie zdjęć. To ty mi opowiadałaś, jak staliście kiedyś z tatą na przystanku autobusowym i jakiś dzieciak zaaferowany plączącymi się po chodniku gołębiami miał wielką potrzebę podzielenia się z kimś tą fascynującą obserwacją, ale opiekunka nie była zainteresowana i nagle mały wyhaczył z tłumu naszego tatę. – Prosę pana, gołąbek! – zwrócił się radośnie wprost do niego, no i dobrze trafił, mądrala. – Prosę panaaa, a co pan robi? – nudzili go bez końca moi koledzy na podwórku, bo tata zawsze robił coś ciekawego w garażu. Miał rzeszę wyznawców. 


**********************************************************

czwartek, 28 sierpnia 2014

Pojawianie się i znikanie bez przerwy

**********************************************************

Próbuję sobie to wyobrazić: mam 3 lub 4 lata, mieszkam w domu z mamą i tatą, pewnego dnia tata znika, mama traci pracę i po kilku tygodniach wsadza mnie do pociągu, samą, wciskając mi do ręki jakąś książeczkę na drogę. Pociąg zawozi mnie daleko od rodzinnego miasta, w piękne, ale obce okolice. Wkrótce dowiaduję się, że nie mam już mamy i taty i że muszę żyć w tym obcym miejscu, zdana na opiekę zmieniających się jak w kalejdoskopie cioć. 
"Całymi latami rysowałem sportowców o zesztywniałych ciałach i nieludzkich twarzach – opisywałem drobiazgowo ich nieustanne walki i z uporem zestawiałem niekończące się listy nagrodzonych”. 
Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa 
Jako dorosła osoba postanawiam po latach pochylić się nad tymi obrazkami z dzieciństwa, grzebnąć w buforze pamięci, wyjść poza oswojony sektor. Moi rodzice są Żydami, mam 3 lata, wybucha wojna, tata zgłasza się do komisji rekrutacyjnej i zostaje wcielony do armii, ginie na froncie, mama nosi gwiazdę i próbuje znaleźć jakieś zajęcie, bezskutecznie, w końcu wysyła mnie w Alpy z transportem Czerwonego Krzyża, sama zostaje w Paryżu, jest aresztowana i wywieziona do Auschwitz, tam umiera. Jestem żydowskim dzieckiem, przechowywanym przez ludzi w pensjonatach aż do końca wojny. No bo wojna wreszcie się kończy. 
„Potem wybrałem się z ciocią na wystawę o obozach koncentracyjnych. Było to gdzieś w okolicy La Motte-Picquet-Grenelle (to wtedy odkryłem, że metro jeździ nie tylko pod ziemią). Pamiętam zdjęcia, na których były krematoria i ściany poorane paznokciami gazowanych – i jeszcze szachy ugniecione z chleba”. 
Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa
Jeśli na kimś nie robi wrażenia Łuk triumfalny Remarque’a, niech przeczyta W albo wspomnienie z dzieciństwa Pereca.

Co to jest W? Metafora. Metafora-horror wiecznie żywa. 
„Zapomniałem już przyczyn, dla jakich, mając dwanaście lat, umieściłem W w okolicach Ziemi Ognistej. Faszyści Pinocheta zajęli się tym, by nadać moim fantazjom ostateczny wyraz – dziś na wielu tamtejszych wysepkach znajdują się obozy zesłania”. 
Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa
Całość dzieła Pereca porównuje się słusznie do puzzli. W W albo wspomnieniu z dzieciństwa dostajemy dużo, może wszystko.

 Georges Perec

**********************************************************

wtorek, 26 sierpnia 2014

W rzeźni na dole stał teraz czeladnik

**********************************************************

„Dom stał przy rue Clavel. Na parterze mieściła się rzeźnia, w której potężnie zbudowana niewiasta machała toporem i sprzedawała mięso. Była w żałobie, jej mąż zmarł przed dwoma tygodniami. Teraz kobieta prowadziła zakład z pomocą czeladnika. Ravic zerknął na nią przelotne. Wyglądało na to, że wybiera się z wizytą, na głowie miała kapelusz z długą czarną woalką. Chcąc wyświadczyć grzeczność znajomej, postanowiła urąbać jeszcze dla niej przed wyjściem nogę wieprzową. Woalka powiewała nad otwartą półtuszą, błysnął topór i rozłupał z trzaskiem kość.
- Jednym uderzeniem – stwierdziła z satysfakcją wdowa i rzuciła nogę na wagę”. 
Erich Maria Remarque, Łuk triumfalny 

Wdowa się pochwaliła, powiedziała to triumfalnie: jednym ciosem. Triumf pasuje do przemocy. Rzeźnia, mięso, topór i łuk triumfalny – które słowo nie pasuje do pozostałych? Macie rację oraz 4 punkty za poprawną odpowiedź (czyli: żadne). Wszystkie słowa do siebie pasują, są rodziną, oprócz tego bazą dla cytowanej powieści Remarque'a.

Jeśli wierzyć Wikipedii, po II wojnie światowej zbudowano tylko jeden łuk triumfalny - w Korei Północnej (1982). I jak dotąd pozostawała Korea osamotniona w tym swoim ekscesie. Ale być może już wkrótce ta informacja będzie wymagała update'u, gdyż nad Wisłą - o czym czytam we wczorajszej GW - powstał projekt, a także stosowny komitet złożony z ubranych wizytowo rzeźniczych wdów, postulujący zbudowanie również w Warszawie takiej bramy Hadesu (Remarque), czyli łuku w celu upamiętnienia triumfu tych, co nie wołali za bolszewikiem, tylko gonili go i gonili aż przegonili, uf. W tej sytuacji, jako obywatelka tego kraju, chcę przypomnieć, że stolica ma już łuk, który mógłby nadać sens tej wielkiej rzeźni, jaką była historia ludzkości w XX wieku i być dobrą wróżbą na przyszłość. Gdyby tylko dał radę jakoś przetrwać do 2020 roku. 


**********************************************************

niedziela, 24 sierpnia 2014

O roku uf

**********************************************************

Zawsze myślałam, że tam jest wołacz, a nie biernik, to znaczy w tej żurawiejce, że tam jest: „bolszewiku, goń, goń, goń!” (w domyśle „się”). Taka ze mnie Tośliczka Osia, mózg mi się skurczył od nadmiaru pieruńskich torników. 


**********************************************************

czwartek, 21 sierpnia 2014

ITAKOWIE RĘCZĄ, ŻE PEŃCIA JEST SUPER*

**********************************************************

"- Przypominasz mi Antystenesa, powiedział profesor, ucznia Gorgiasa, sofisty. Powiedziano o nim, że nikt nie umiał orzec, czy więcej w nim goryczy wobec innych, czy wobec siebie. Był to syn ojca wysokiego rodu i niewolnicy. Napisał książkę, w której odebrał palmę piękności argiwskiej Helenie i wręczył ją biednej Penelopie". 
James Joyce, Ulisses 

No tak. Peńcia wyrasta nad poziomy bez dwóch zdań. Po prostu twarda z niej sztuka. „Nikt się u ciebie, matko, serca nie domaca!”, wytyka jej Telemach, bo Penelopa nie jest specjalnie skora do rzucania się w objęcia nikomu, także przybyłemu wreszcie, po dwudziestu latach, Odysowi. „Chcąc męża z mańki zażyć”, przebiegła ta niewiasta, testuje go uprzednio bez skrupułów, żeby zdemaskować potencjalnego oszusta. Trudno się zresztą dziwić, szwendał się gdzieś po świecie tyle lat i bogowie tylko wiedzą gdzie, którzy są amoralni i nie takie numery mają na kontach. I choć happy endu w sumie nie ma, to jednak koniec końców dane jest Odysowi „chwycić najdroższą połowicę w objęcia”, oczywiście z wielkim płaczem, bo Odys w ogóle jest beksą, jak na powracającego przystało. 

Najbardziej chyba malowniczo rozszlochali się z Telemachem przy wzajemnym rozpoznaniu. Brzmi to tak: 
                         "Młodzianek w zachwycie 
Do serca cisnął ojca, łez wylewał strugi. 
Rozbolał się, rozrzewnił, tak jeden, jak drugi. 
Obaj głośno szlochali, kwiląc jakby ptaki, 
Jastrzębie albo sępy, kiedy im chłopaki 
Z gniazd wydrą nieudolne do lotu pisklęta: 
Tak kwiliły, zawodząc oba niebożęta, 
Że i słońce by zaszło, oni nie przestali, 
Gdyby syn nie zapytał: 
                                   „Wyście się dostali 
Na jakim tu okręcie? I jakie flisaki 
Przywieźli cię, mój ojcze, do naszej Itaki? 
Homer, Odyseja

Powroty są super. 

 scena rozpoznania
_______________________
* James Joyce, Ulisses

**********************************************************

piątek, 15 sierpnia 2014

captain, my captain

**********************************************************

Nie po to skończył się lipiec i sierpień się rozpętał na dobre, żeby mnie to ominęło. Lekkie swędzenie palców obu rąk i w okolicy płata czołowego, w którym rozpoznaję bezbłędnie chęć dotknięcia Czarodziejskiej góry jeszcze raz, dla urealnienia temperatur. 

Tomasz Mann umarł pięćdziesiąt dziewięć lat temu (12 sierpnia 1955), więc to nie jest okrągła rocznica. Okrągłą – dziesięć lat - ma teraz Miłosz (umarł 14 sierpnia 2004), którego szczerze mówiąc słabo znam. Robin Williams ma dopiero dniówkę (11 sierpnia 2014). Ale nie po to o tym piszę, żeby tworzyć jakieś stowarzyszenie umarłych „poetów”. Robię czarny PR sierpniowi z powodów osobistych. 

„Musisz się z tym pogodzić że księgozbiory/ nie są nam już niezbędne musisz i to udźwignąć/ przeczytaj nekrolog przedwcześnie/ zmarłego Mateusza Dąbrowskiego (1985-2002)// wybacz mój drogi musisz się z tym/ uporać że nekrologi będą zawsze/ czymś więcej aniżeli współczesna poezja/ polska na którą nikt się nie rzuca” 
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, niezastąpiony w sierpniowych okolicznościach przyrody 


**********************************************************

wtorek, 12 sierpnia 2014

Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej

**********************************************************

Kiedy wychodzę z domu, łapie mnie pani Krysia na korytarzu, sąsiadka, i pyta, czy nie udaję się przypadkiem do sklepu, bo jeśli tak, to może bym dorzuciła do listy zakupowej śmietanę małą piątnica i cukru kilo. A śmietana osiemnastka. Coś jeszcze, pani Krysiu? Może tak, może kostkę sera, też piątnica, i wafelek grzesiek. To wszystko, pani Krysiu? A! jeszcze majonez kielecki, średni, bo mi wyszedł, a jak żyć bez kieleckiego? Zapamiętałam, w porządku, mówię do pani Krysi dokładnie to, co myślę, i oddalam się, machając na pożegnanie komórką, a słońce jeszcze nie grzeje i piękny zapach unosi się z drzew. 

Jest radośnie, więc zaczynam wyśpiewywać: „Majonez kielecki średni” (bez którego tak ciężko żyć) na różne znane mi melodie i brzmi to całkiem nieźle, tekst zażarł i już nie mogę się od niego odczepić, toteż wydzieram się przez całą drogę (pod nosem), z przerwą na zakupy, a potem w drodze powrotnej też: Ma-jo-nez kie-lecki średni, ryczę na tyle głośno, na ile mi pozwala trasa jednak publiczna, choć zlokalizowana na uboczu.

Nagle, w połowie drogi, ryknąwszy właśnie „Majonez…” szczególnie imponująco, na melodię Ody do radości, uświadamiam sobie straszną rzecz, jest to naprawdę przykra iluminacja: Nie kupiłam majonezu! Mam w zakupowych torbach wszystko, mam na pewno (sporo tego), oprócz czego? oprócz majonezu, który tak mi się ucieleśnił w pieśni, że zapomniałam go nabyć drogą kupna. A uczyła mnie babcia: trzeba liczyć, ile rzeczy ma się do kupienia, wtedy miałabym zakodowane, że dla pani Krysi jest ich pięć. 

Pieśń mi milknie na ustach, kiedy wracam do sklepu, to znaczy t a pieśń. „Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej” śpiewam teraz na różne melodie, bo przypominają mi się Dzieci z Bullerbyn, ta historia, jak Anna i Lisa zostały wysłane po zakupy dla swoich mam plus jeszcze dla mamy Ollego, a jednym z produktów do kupienia była właśnie kiełbasa dobrze obsuszona (dla mamy Ollego). Dziewczęta szły i śpiewały „Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej” przez całą drogę do sklepu, do którego – jak się potem okazało - musiały wracać niestety kilka razy, nadal zresztą wyśpiewując z zapałem o kiełbasie, bo co rusz przypominały sobie (na rozdrożu), że o czymś zapomniały. I kiedy wreszcie podjęły desperacką decyzję, że przebiegną szybko to rozdroże, żeby uniknąć ponownej wizyty w sklepie, wtedy Anna szarpnęła Lisę za ramię i powiedziała z dziką miną:

„- Liso, przecież my nie kupiłyśmy kiełbasy!”

A gdy wujek Emil (właściciel sklepu) zobaczył je w swoich progach po raz któryś, to się złapał za głowę i pobiegł po nowy słoik cukierków (bo wujek miał taki zwyczaj, że częstował dzieci cukierkami). Ale one powiedziały „nie, dziękuję” i że nie mogą zjeść więcej.

„- Ach, więc czego chcecie? – zapytał wuj Emil. 
- Trzy kawałki kiełbasy dobrze obsuszonej – odpowiedziałyśmy. 
- Jeżeli w ogóle taka kiełbasa może być dobra – mruknęła Anna.” 
Astrid Lindgren, Dzieci z Bullerbyn 


**********************************************************

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Weźmy Beethovena, chroniczny depresjonat *

**********************************************************

„Złe, udręczające słońce, chorobliwy blask na murach, udręczający brak całkowitego zachmurzenia, upiorna nieobecność jakichkolwiek chmur, na razie wszystko jednorazowe i krótkotrwałe, niestety, ze skłonnością do multiplikacji i wydłużeń”¹ - tak Jerzy Pilch anonsował (1 marca 2013) zagrożenie nadejściem wiosny („królewna wiochna, chjwd, nadchodzi?”), czyli w jego rankingu „wieść hiobową”. I powiało klasyką gatunku. „Jestem człowiekiem chorym… Człowiekiem złym. Niepociągającym. Myślę, że cierpię na wątrobę”² - tak zaczyna swoje notatki człowiek z "podziemia" u Fiodora Dostojewskiego, a przecież taki być musi ktoś, kto nie lubi wiosny, wiotkiej królewny, czyż nie?, dla kogo jej nadejście nie jest tym, czym jest niewątpliwie dla naziemnej oraz pociągającej (a także przeważającej) części ludzkości, tj. anonsem o przeciwnym zgoła nacechowaniu, mianowicie radosną zapowiedzią - lub apetyczniej: przedsmakiem - brokatowego lata z przesłaniem all inclusive, a także no limits, z naciskiem na liczebniki, i tylko darkness serwuje się wtedy w skąpych dawkach. Czego zresztą aktualnie doświadczamy.

Zwłaszcza że Pilch kontynuuje konsekwentnie w trybie niepopularnym: „Miałem to perfekcyjnie opanowane, raniutko myk-myk do kiosku po gazety, w sklepie precyzyjne uzupełnienie zapasu żywności, co drugi dzień księgarnia i myk-myk do domu, zanim się rozjaśni. Dobra była zima, rozjaśniało się rzadko, wracałem koło dziesiątej – już się ściemniało. Potem już ani kroku z domu, za oknami z rzadka naruszana szarością czerń. Już nie?” 

Co nie znaczy zresztą, że gdyby Dostojewski miał dziewięć żyć (lub tyleż horkruksów, co jest w zasadzie raczej pewne), to że akurat Pilcha należałoby posądzać o bycie jego mutacją, jedną z iluś, w drodze do wieczności. Jeśli kogoś, to chyba Bernharda, raczej jego. Bo kiedy Bernhard mówi: „Nienawidzę słońca, wie pan, niczego na świecie nie nienawidzę tak jak słońca”³, to nikomu się nie wierzy tak, jak jemu. 

__________________________________________
* Thomas Bernhard, Dawni mistrzowie 
¹ Jerzy Pilch, Drugi dziennik 
² Fiodor Dostojewski, Notatki z podziemia 
³ Thomas Bernhard, Dawni mistrzowie 

**********************************************************

niedziela, 10 sierpnia 2014

się odsłaniam się

**********************************************************

A ja bym napisała KOCHAM ROJKA na murze, najchętniej na tym ładnym, separującym oazę całkiem soczystej przyrody od ulicy, który jest jednak zajęty, niestety, i to nie byle bzdetem, tylko mocnym wyznaniem o charakterze egzystencjalnym: ŻYJEMY DLA [tu nazwa pewnego znanego klubu piłkarskiego], w dodatku jest to graffiti dość kunsztowne plastycznie, tak że dam sobie chwilowo spokój.

Artura Rojka uwielbiam od początku Myslovitz, więc chyba mogę powiedzieć, że jest to stałe uczucie i prawdziwe, i dojrzało do publicznej deklaracji. Kocham Rojka, bo jest autentykiem, białym krukiem-melancholikiem, rzadkim okazem. A ponieważ sekretne życie tego rodzaju fascynacji polega na tym, że się żywią eventami, pozostaje mi odtekścić niniejszym (no bo jednak nie odśpiewać) dziękczynienie za ostatnie wydarzenia w postaci koncertu na OFFie, jak również uprzedniego wydania płyty Składam się z ciągłych powtórzeń, z Beksą oraz resztą kawałków. Rojek rulez!  




**********************************************************

środa, 6 sierpnia 2014

dopiero szóste!* (czyli pochwała zwyczajnej śmierci)

**********************************************************

Myślę o tym, jakim tatką był Lear, znajdujący się co prawda w niezbyt sprzyjającej tacierzyństwu pozycji króla (jak każdy tatko zresztą w oczach pociechy), która niewątpliwie musiała sprzyjać nadymaniu się ego jego wysokości do granic ponadprzeciętnych. Więc był tatko Lear łakomczuszkiem, bardzo łasym na tanie pochlebstwa oraz na sentymentalną adorację swojej ojcowskiej osoby, dlatego spotkało go to, co zostało jednak oszczędzone tatce Sońki w powieści Karpowicza, tytułowej Sońki (a, teraz dopiero sobie przeczytałam, zdążywszy fartownie zapomnieć recenzenckie instrukcje, jak to gryźć). 

Lear nie zdołał wybawić swojej córki Kordelii od śmierci przez powieszenie, do której sam doprowadził poprzez swoją obrzydliwą intelektualną gnuśność. Dlatego zanim umarł musiał patrzeć na śmierć swej ofiary, swej córeczki, którą kochał bardzo, lecz niestety paradoksalnie. Takie prawo katharsis, nie ma zmiłuj. Tego właśnie Lear nie może znieść. 

Ojciec patrzyli na mnie jak ojciec, powie umierająca Sońka, czego nie zdąży powiedzieć umierająca Kordelia. Obie nie wybaczają swoim tatkom. Szekspir nie daje takiej sceny, ale u Karpowicza ona jest: Sońka, którą ojciec bił i gwałcił, odpowiada jasno: Nie. Ni mahu. Ni chaczu na pytanie Ty mnie darujesz? Ty możesz? Chciała umrzeć przeciwko ojcu. Chciała, żeby został sam: mały, pokurczony i żywy; długo żywy. Chciała umrzeć, żeby mu zadać ból. Ale stało się inaczej. 

To, co z ojcem, było dawno, dawno temu. Sama Sońka dożyła starości, dożyła happy endu – śmierci pięknej, śmierci zwyczajnej, w bezwarunkowej asyście najwierniejszych przyjaciół, wilczycy Borbusa Dwunastej i kota Jozika Pasterza Myszy. 

"Wyjcie, o wyjcie, wyjcie! Wyjcie, ludzie/ Kamienni!"**, woła Lear. Ale ludzie nie zawyli. Zresztą takie tam wycie. 

U Karpowicza to jest dopiero scena: 

"Z podwórka oraz z offu zawyła Borbus Dwunasta. Suka nie wyła żałośnie. To wycie było jak obwieszczenie, jak niepsuta moneta, otwierająca kolejne bramy. Borbus wyła z całych psich płuc i z całej psiej miłości, i z tych okropnych kłaczków na steranym grzbiecie. Jej wycie unosiło się do Dziewiątego Nieba i opadało na dno Dwunastego Kręgu. 
To było wycie niczym mowa heroldów. Dobywało się z psich trzewi, lecz jakby z szybu złotonośnej abisyńskiej kopalni. To było wycie obwieszczające szczęśliwe zakończenie. Wycie jak ostatnia strofa, lekka i radosna, lekce sobie ważąca poprzednie ponure wersy, Dante i Szekspir. Wycie ku chwale zwyczajnej śmierci, fundamentu cywilizacji”. 
Ignacy Karpowicz, Sońka 

I chyba już wiadomo, dlaczego Karpowicz musiał przepuścić tę narrację przez filtr "królewicza" na metropolitalnych włościach, Igora Grycowskiego vel Ignacego Gryki, pretensjonalnego reżysera teatralnego. 

I like Ignacy Karpowicz very much. 

__________________________________________________
* „Nie zabijaj! Czyli szóste, dopiero szóste przykazanie, w starszym niż katolicki czy prawosławny rycie”. (Ignacy Karpowicz, Sońka)
** Wiliam Szekspir, Wiernie spisane dzieje żywota i śmierci króla Leara i jego trzech córek

 **********************************************************