poniedziałek, 22 stycznia 2018

o ściskaniu zacnej prawicy*

**********************************************************

To robi na mnie zawsze duże wrażenie, że psy są takie grzeczne. Słuchają i czekają, antycypują nawet z wrażliwości. I choć jako katastrofistka z intelektu (bo z natury chyba jednak nie) miewam lęki z racji tej nierównowagi w układzie człowiek-zwierzę, czy się za tym nie kryje jakaś przemoc, z reguły widać jasno, gdzie idzie o afekt czysty i obustronny. I po strachu.

Gombrowicz płaszczył się z dumą i ciumkał do swego Psiny. Iwaszkiewicz do Tropka. Nie wiem, jak u Miłosza z psami było, bo z nim mi jakoś słabo jest po drodze jak dotąd. Wiem coś o Piesku przydrożnym (hehe), ale biografii Miłosza stworzonej przez Franaszka nie przeczytałam nadal. Moja strata.

Użyłam jednak Miłosza, a nie Iwaszkiewicza, szukając wiarygodnego, syntetycznego obrazu marki Gombro, który Miłosz dać potrafił. Jarosław nie potrafił. Mimo istotnej relacji, jaka się między nim a Gombrowiczem zawiązała, pozostał w tym obrazku puzzlem, nie wygenerował nic własnego. A można tę relację prześledzić szczegółowo w przekroju, obejmującym całe życie Witolda (bo Jarosław żył znacznie dłużej) dzięki listom. Skłonność do mitomanii, a także megalomanii, jak również niewiarygodnego wręcz plotkarstwa sprawiła, że Iwaszkiewicz sam się zdyskwalifikował jako miarodajny punkt odniesienia.

20 września 1954 roku Jerzy Giedroyc pisze do Gombrowicza: „Mam w tej chwili do Pana wielką prośbę. Iwaszkiewicz popełnił książkę o swoich podróżach do poł. Ameryki (Listy z podróży do Ameryki Południowej). Nigdy tak złej książki nie czytałem z taką pasją. To kopalnia strachu, mimikry, snobizmu etc. Jednym słowem materiał na studium. Myślę, że nikt tego nie potrafi lepiej zrobić od Pana. Książkę wysyłam osobno pocztą lotniczą”. Pomysł jest rzeczywiście doskonały, ale Gombrowicz, skory zwykle do takich akcji, tym razem ignoruje wątek i przemilcza go w odpowiedzi do Giedroycia. Redaktor nie odpuszcza: „Liczę jednak, że Pan zdąży dosłać jeszcze omówienie Iwaszkiewicza. Szalenie mi na tym zależy. Nim naprawdę trzeba się zająć. To omówienie będzie na pewno sensacją”. Giedroyć liczy na WIELKIE POŻARCIE otrzymane prosto z Buenos Aires, ale przyciśnięty do muru Gombro, ku jego rozczarowaniu, odpowiada: „Drogi Redaktorze, ubolewam, że nie będę mógł uczynić zadość życzeniu Redaktora; ale Iwaszkiewicz podczas swego tutaj pobytu dopomagał mi jak mógł (na gruncie bankowym), a potem w Polsce, nie bez pewnego ryzyka, usiłował przemycić Ślub do „Twórczości” i usilnie mnie popierał. Więc zrozumie Redaktor, że trudno by mi było go atakować – niech to zrobi kto inny”.

To jest jednak do Gombrowicza niepodobne. Lecz podobne do Iwaszkiewicza, który wytworzył klimat sztuczny i przekłamany w tym ich wzajemnym stosunku, mocno też odklejony od realiów ówczesnych dookolnych, i krajowych, i emigracyjnych. Zamulał rzeczywistość iluzjami. A Gombrowicz miał na dodatek sentyment do autora Listów z podróży do Ameryki Południowej przez pamięć momentu, gdy Iwaszkiewicz stał się mimowolnie kamieniem milowym w jego karierze. Albo kołem ratunkowym w trudnej chwili. Gdy w 1948 przybył do Argentyny z wizytą (na jakiś kongres), Witold skorzystał z okazji i pokazał mu swój nowy dramat, Ślub, którego nikt dotąd nie czytał, poza Argentyńczykami pracującymi nad przekładem, tak że autor stracił już pewność, ile to jest jako literatura warte. Jarosław przeczytał i pochwalił - że dramat pierwsza klasa, wielki osiąg.

Gombrowicz, analizując ten moment w swojej karierze, przy okazji trafnie Iwaszkiewicza opisał: „Było mi aż nadto dobrze wiadome, że taki pojedynczy głos o niczym nie przesądza – mógł dotknąć mój dramat jakiejś struny w nim i to wystarczało, aby mu się zakłóciły proporcje – a może z natury był skłonny do entuzjazmu? A mimo to uczułem, w dziecinnej rozkoszy, smak dostojeństwa spływającego mi na ramiona”.

I tak to Iwaszkiewicz pozostał na resztę życia beneficjentem tego egzotycznego spotkania w Buenos Aires z Witoldem, który był wtedy w fazie wyjadania z psiej miski, podczas gdy Jarosław spijał jak zawsze śmietankę. I jak zawsze był skłonny do entuzjazmu.

________________________________________________________________________________
* Z listu J. Iwaszkiewicza do W. Gombrowicza: 
„U mnie nic nowego, pracuję jak dziki osioł i martwię się jak pies w studni, ale to już takie przeznaczenie polskiego pisarza. Pojechałbym do Buenos Aires z przyjemnością, bardzo polubiłem to miasto w przeciwieństwie do Rio. Tymczasem ściskam twą zacną prawicę” 
w: Gombrowicz. Walka o sławę, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1996

 **********************************************************

niedziela, 14 stycznia 2018

Tylko lustra nie można zawiesić do góry nogami

**********************************************************

Nie da się ot tak zamknąć biografii Gombrowicza by Klementyna Suchanow zaraz po przeczytaniu, po czym udać się do innych zajęć (czytelniczych lub nie czytelniczych, wszystko jedno). I nie chodzi tylko o to, o czym słusznie wspomina Michał Paweł Markowski w zwięzłej rekomendacji umieszczonej na okładce książki (mamy wreszcie „kompletną opowieść o jednym z najważniejszych pisarzy nowoczesnych”, weźmy się zatem teraz za ponowne odkrywanie jego dzieł). Chodzi o apetyt, który w miarę konsumpcji rośnie, rośnie i rośnie, monstrualnieje nawet momentami, i nim się człowiek obejrzy, już się nie rozpoznaje w lusterku łazienkowym – a dlaczego masz takie duże oczy, opętane głodem wampirycznym i kombinujące nad tym, co już przeczuwasz? Oto konstelacje, oto kosmos, gdzie da się ułożyć hasło WIECZNOŚĆ. 

Użyję Miłosza, bo on jest wiarygodny w tej materii. A to on napisał: „Przebywać z nim [z Gombrowiczem] to było jak wchodzić w budynek o jasnej, przejrzystej architekturze”. I opisał sen, jaki miał pierwszej nocy po tym, gdy dostał wiadomość o śmierci Gombrowicza. Że żeglował tratwą i usłyszał za plecami głos Witolda: „Nie lawiruj. Płyń prosto pod wiatr”. Więc zawrócił i wtedy przód tratwy zaczął tonąć. „Ale wiedziałem, że muszę tak dalej, i obudziłem się”. Kiedy Miłosz dostanie Nobla w 1980 roku, zadzwoni do Rity Gombrowicz i powie, że nagroda należała się Witoldowi (co nie było czystą kurtuazją - gdyby nie śmierć, Gombrowicz zgarnąłby prawdopodobnie tę nagrodę już wcześniej, co zmieniłoby jednak postać rzeczy, z czego Miłosz zdawał sobie sprawę doskonale).

Więc ma rację Markowski: nie ma lepszej reakcji na tę akcję, jaką jest wchłonięcie biografii Gombrowicza pełną gębą autorstwa Suchanow, niż wskoczenie na kolejny szczebel tej drabiny. Kto zatem ciekawy, niech nie wsadza nosa do kawy, tylko w Kosmos, w Dziennik i w korespondencję, we Wspomnienia polskie, w co tam chce. 

Gombro jako Patronus istot „nie takich jak wszyscy” sprawdza się zawsze i wszędzie. Zgrał mi się bardzo dobrze zarówno ze świetnymi Podopiecznymi w reż. Pawła Miśkiewicza, jak i ze znakomitym Nie jestem twoim Murzynem, dokumentem w reż. Raoula Pecka, dwiema ważnymi rzeczami, jakie widziałam (jeszcze w grudniu) w trakcie tego długiego okołogombrowego seansu, o którym myślałam najpierw jak o seansie spirytystycznym ze wskrzeszonym pisarzem w roli przedmiotu opowieści o jednym życiu, a który okazał się jednak życiotwórczy, szokująco żywy. 


**********************************************************