niedziela, 23 grudnia 2012

ze srebrnymi nóżeczkami / ze złotymi kopytami

*****************************************************************

Miało stać się, ale się nie stało pod ubogo ugwieżdżonym niebem, dziwnie wzdętym, posiniałym raczej niż czarnym. Więc z braku fenomenu opis fenomenologiczny okazuje się po prostu niemożliwy. Można rozejść się. Można iść spać.
Gdy się kładę i zamykam oczy, generuję ciemność full hd, w której wzrok wyostrza się żarliwie. Gdy otwieram, widzę w negatywie ten sam obraz.
Lecz dzisiejszy ranek był kaprawy i pazerny jakiś, zakrzątany, ze skrzeczącym głosem, na dodatek radykalnie mroźny. Więc gdy mijałam kramarza, który otwierał budkę, tworzył swój mikrokosmos, wieszając na haczykach manekinowe nogi, oszroniałe, ucięte w udzie, z naciągniętymi na nie legginsami, i tak się z tym uwijał, jakby chciał jak najszybciej poupychać porąbane trupy, zatrzeć ślady bestialskiej zbrodni, przyszło mi wtedy do głowy, że tak mógłby wyglądać kombinujący nad światem Designer Designerów, wiecie-kto. Że może też przystawiał dolne i górne kończyny do prototypów na próbę, wahając się pomiędzy różowymi piętkami a kopytkiem, i że jak by nie patrzeć, jest w tym jakaś elementarna śmieszność nie do zniesienia.


to są nogi wycięte z Muncha i przyklejone na ścianie

 *****************************************************************

niedziela, 2 grudnia 2012

Muszę wstać, wywracając stolik

*****************************************************************

Patrzę, jak dziadek bez nogi wtyka w ostatniej chwili kulę w zatrzaskujące się drzwi tramwaju. Potem się tarabani, tapla w bluzgach, wreszcie wsiada i ginie w tłumie, znika, jak nagłe wcielenie idei desperacji. Żywe, ale ulotne.
Chcę mieć wokół siebie gnomy, bo jestem odważny - przypominam sobie własne credo, zastanawiając się przy tym, czy tak jest. Jedno wiem i do tego doszłam: skoro nie ma powrotu do tego, co było, skoro jest jak jest, skoro Dumy już nie ma i nie będzie, choćbym się zapłakała, co mi grozi, zabuntowała, i wszystkie rytuały wieczorne, dzienne, codzienne straciły odniesienie, a chodzenie/wracanie (głównie to) tymi samymi trasami w te same miejsca i patrzenie na te same przedmioty znoszę słabo, muszę zrobić dokładnie to, co dziadek – wykazać się refleksem (desperackim). Muszę wstać, wywracając stolik. Albo zostać, zrezygnować z jazdy. Jak na razie wykonałam pierwszy ruch (jutro wchodzę w period of notice).

*****************************************************************

niedziela, 19 sierpnia 2012

Nic innego nie mogę zrobić

*****************************************************************

Gdy zawoziłam Dumę do weta w poniedziałek, była kotkiem, który jadł wprawdzie słabo od tygodnia, ale był w dobrej formie, co potwierdziły badania. I nie zdążyła nawet zbytnio schudnąć. USG wykazało jednak, że ma guza, a weterynarz stwierdził, że nie ma na co czekać, trzeba to zoperować jak najszybciej, usunąć. Zwłaszcza że kotek w dobrej formie, więc tym bardziej. Bałam się. A jednak wet jak mantrę powtarzał "dobry/dobra" jako epitet wiodący: forma dobra, rokowanie dobre, myśli też był dobrej zdecydowanie. Więc mnie tym optymizmem uspokoił. Nawet zaraził. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Tyle że wręcz przeciwnie do rokowań. Nie miałam cienia szansy, żeby tę moją koteczkę dostojną, pełną powagi, kochaną tak łapczywie, jakoś ratować. Uratować. Nic.

*****************************************************************

piątek, 17 sierpnia 2012

***

*****************************************************************

Muszę napisać to, w co nadal nie mogę uwierzyć. Duma nie żyje. Umarła w środę w nocy, kilka godzin po operacji.

*****************************************************************

niedziela, 5 sierpnia 2012

Jak nie, skoro tak (zachwyca!) [co nie znaczy, że Pimko ma rację]

*****************************************************************

Piątek 

W piątek wieczorem burza, której wiatr i niepokój mógł się nawet podobać w pierwszym rzucie, gdyż niebo pociemniało i światło jakieś kosmiczne, patetyczne nadało całej przyrodzie nowy kształt. Lecz która błyskawicznie (sic!) przepoczwarzyła się w bestię ugodzoną, rycząco-grzmiącą, fosforyzującą nienaturalnie. Zaczęła ciskać gromy ponadprzeciętnie wściekle, jakby chciała za wszelką cenę unicestwić każdy z nich nieodwracalnie. To był pogrom po prostu. Pogrom gromów. Plus ulewa. Najpierw luźne krople, potem gęste, a po chwili zwarta ściana, gigantyczny, wielkoformatowy chlust, który wywołał popłoch pośród licznych postaci, przemieszczających się pieszo, głównie ludzkich, ale też zwierzęcych, z których każda poczęła pędzić w swoją stronę. Byle nie pod najbliższe drzewo. Także ja. Także bez parasola. Jak najbardziej. Za to z firmowym lapkiem, umieszczonym w ozdobnym FILCOWYM kuferku. Więc pociekło wszystko i przeciekło, połączyło się w strumienie i potoki. I pioruny umierały nadal obficie w zetknięciu z celem, ja ze strachu, również obficie, mając jasną świadomość swojej nieobojętności elektrycznej, a także egzystencjalnej, gdyż jednak bardzo chciałam przeżyć.

Sobota 

Moim zdaniem nie było burzy.

Niedziela

Burza przedpołudniowa, całkiem inna, ucywilizowana jakaś, a więc paradoksalna, zmoderowana jakby, jednak grzmiąca, tak że można było nie czuć się pewnie, a nawet bać się trochę, ale też jednocześnie bawić się swoim strachem, zwłaszcza jeśli przebywało się właśnie w domu. Dlatego wstałam w pewnym momencie i dla żartu (ale nie do końca) wyciągnęłam rękę w rozkazującym geście, znanym skądinąd (Stój!), ale burza nie zatrzymała się, nie zawiesiła. Trwała sobie w najlepsze dalej. A ja nie wyciągnęłam ręki po raz drugi. Bardzo przepraszam.


 *****************************************************************

środa, 25 lipca 2012

Mnie i mojemu zwątpieniu (w niecieknący dolnopłuk)

*****************************************************************

- Jak to mówią, do następnego razu – rzekł pan Józek w piątek na pożegnanie, a ja potraktowałam ten tekst sentencjonalnie raczej, niekonkretnie, uznając wprawdzie jego kasandryczno-prowokującą wymowę za całkiem uzasadnioną, gdyż jak ogólnie wiadomo spłuczki, a także inne tego typu wc diwajsy co jakiś czas się sypią, a pan Józek jest hydraulikiem, no ale bez przesady – jednak – żeby pod tym "następnym" mieć od razu na myśli jakąś konkretną datę, co dopiero "następny dzień"! A tymczasem pan Józek-profeta, co przyszło mi do głowy, ale później, operował pojęciem czasu w sposób jednak odmienny od mojego, pragmatyczny, który przystawał ściśle do wykonywanego przez niego zawodu - siekał go mianowicie, to znaczy czas, na przybliżone przedziały powiązane z życiem i śmiercią oporządzanych przez niego przedmiotów, to zaś przekładało się zwykle na bank (jednak!) na określone daty, nawet godziny, w kalendarzu stosowanym powszechnie w ramach UE. Więc pan Józek wiedział po prostu, co mówi i wcale go nie zdziwił mój niedzielny telefon oraz to, że już w poniedziałek musiałam pomykać rączo po pracy na następny toaletowy seans, odpływowy tym razem, z panem Józkiem, nie wykasandrzony przez niego bynajmniej, lecz logicznie wyprognozowany.

Pomykając, myślałam o tym, że mój czasowy rozmach - stąd do wieczności - był jednak dość dziecinny i na pewno z lekka by pana Józka zdegustował. Jak również o tym, że nie zetknąwszy się z Kantem, nie może być pan Józek zwykłym kanciarzem przecież. No chyba nie.

Balansując w neutralnym miejskim tłumie, o uszach oraz nosach sterczących standardowo, a także pomiędzy obcasami wyłażącymi spod kawiarnianych stolików, docieram do łazienki, będąc w nastroju przedsiębiorczym, a nawet awanturniczym, co pan Józek wyczuwa natychmiast i respektuje. Wypowiadam się ekspresyjnie, patrząc panu Józkowi prosto w czoło, na temat takich mniej więcej zagadnień, jak wolność wyboru w życiu, która dotyczy również wyboru hydraulików oraz częstotliwości ich wizyt. Następnie roztaczam przed nim dwie prosto skontrastowane wizje: 1) życie w piekle nagminnie wysiadających dolnopłuków oraz zbyt często puszczających uszczelek, 2) życie w szczelnym, dyskretnym otoczeniu sporadycznie cieknących rur i od święta zatkanych odpływów. Które uważa on sam za bardziej znośne? Pan Józek dokonuje trafnego wyboru. Żegnamy się sympatycznie, bez kasandrzenia, demonstrując sobie wzajemny szacun.

A teraz siedzę i "szukam uśrednionego kosztu tego dnia", jak powiedział wczoraj do klienta pewien konsultant od aplikacji biznesowych. No żartuję! Jeśli czegoś szukam, to na pewno nie jest to uśrednione.


*****************************************************************

środa, 18 lipca 2012

Weltanschauung

*****************************************************************

Za siedmioma skrzyżowaniami z sygnalizacją świetlną oraz za jednym mostem przerzuconym przez rzekę dość głęboką, żeby dał w niej radę zatonąć średniej wielkości statek (wycieczkowy, raczej kameralny, co się jednak dotąd nie zdarzyło), za szesnastoma mniej więcej przystankami firmy MPK, licząc od nieprzypadkowego zupełnie punktu na planie pewnego miasta w pozacentralnej Polsce (ale bez dostępu do Bałtyku), żyła sobie sfinksowata postać, do złudzenia przypominająca kota. Charakteryzowała się m. in. unikalną kombinacją wdzięku i nonszalancji, niedbałości wręcz wyzywającej, oraz tym, że posiadając szerokie życie wewnętrzne, które pochłaniało bezwzględnie całe teradżule energii, eksploatowała swój zaawansowany mózg spokojnie i z umiarem, co objawiało się na co dzień dłuższymi okresami pozornego bezruchu. Ona sama, to znaczy sfinksowata - co istotne dla tej historii - definiowała się najchętniej poprzez pewną poważną relację, jaka się nawiązała kiedyś, dziwnym trafem, między nią a istotą człekokształtną (jedną taką - to o mnie! to o mnie!), a więc jakby innego gatunku. Była to więź dość szczególna, od początku niebezpiecznie mocna, która rosła i rosła, i rosła, aż któregoś deszczowego wieczoru, gdy człekokształtnej rozsypał się całkiem światopogląd, zamruczała do niej sfinksowata swoją sfinksią mową jakoś tak:
- Nic się nie bój. Mam specjalne właściwości i potrafię zmieniać postać świata, wchłaniać jego immanentny brud i zaklinać. Chodź, to cię nauczę.
Człekokształtna długo skakała z radości. A wszyscy, którzy tam byli, zauważyli to oczywiście, ale nikt nie wiedział, co się stało. Odtąd żyła jasno i dotkliwie (zwłaszcza wtedy - muszę to dodać na wszelki wypadek - gdy zamierała w pozornym bezruchu).

Oto bajka, która wystawia na próbę cierpliwość czytającego. Jeśli chcecie dać mi do zrozumienia, że wam się nie spodobało, dotknijcie po prostu łapą swojego lewego ucha. Tyle.

Lewe ucho

*****************************************************************

piątek, 6 lipca 2012

Sądzę, że dzisiaj jest piątek

****************************************************************

Sądzę również, że to z powodu nawrotu uczucia niedosytu i głębokiego żalu pod adresem hardej Egzystencji, która nie dała Franzowi Kafce żadnej uczciwej szansy na dokończenie kilku utworów literackich, w tym powieści pt. Zamek - że to z tego powodu przestałam się wysypiać, grzebiąc z dużym przejęciem tu i tam, wertując.
I że to właśnie dlatego, kiedy wreszcie znużona padłam, wprawdzie bez zamiaru zasypiania, ale chyba zasnęłam jednak i w czasie snu się to wszystko rozegrało, choć właściwie to nie był sen, w każdym razie na pewno nie znajdowałam się jeszcze na jego dnie, byłam tylko jakby zanurzona, bo słyszałam wszystko wyraźnie – pojawił się przede mną ten nieprawdopodobny, skandalicznie zdekomponowany osobnik, który miał głowę jakby nadłamaną w karku, przekrzywioną nienaturalnie, a w dłoni, wychodzącej wprost z brzucha, trzymał chusteczkę. Nie rozszlochał się jednak wcale, jak można by oczekiwać (w sumie), lecz kierując wprost na mnie mocny wzrok, udzielił mi darmowej, egzystencjalnej porady, o którą nie zdążyłam nawet prosić:  - Po ludzku, arcyludzku musisz do tego podejść – rzekł i zabrzmiało to bardzo dobitnie, nawet surowo. Następnie drugą ręką, prawą, tradycyjnie, o dziwo, umiejscowioną, złapał się za obwisłą czaszkę, która mu wciąż opadała, być może z powodu upału, który panował bezdusznie w tym moim jawo-śnie, a być może z powodu bólu. Wtedy nadjechał z lewej strony wóz wiejski, drabiniasty, jak z germańskiego skansenu żywcem wyjęty, ale bez konia, więc N. (bo był to oczywiście Nietzsche) pochwycił dyszel i zaprzągł się do niego dość sprawnie. Po czym odjechał. A gdy tylko opadł za nim kurz, tak morderczy dla każdego astmatyka, przez te same magiczne drzwiczki do tej samej niewielkiej przestrzeni tego samego, wciąż chyba trwającego, sennego widzenia (mojego), wszedł gwałtownie, lecz zapukawszy uprzednio, pisarz polski Witold Gombrowicz, który jednak tak się ustawił, że patrzyłam na niego pod słońce. Miał na sobie sweter i marynarkę, której nie zamierzał bynajmniej zdejmować pod wpływem gorąca. W dłoniach oczywiście gniótł czapkę. Wszedł ewidentnie po to, żeby przemówić, co też uczynił, na dodatek z wielką swadą. Zrobił się z tego paradoksalnie (to nie on był przecież filozofem) całkiem spójny, pojęciowy wywód na temat jego osobistego stosunku do egzystencjalizmu:
- Jest to jasne, choć w gruncie rzeczy ciemne – zaczął - że poza świadomością istnieje byt. Zawsze to wyczuwałem. I dlatego uważam, że zabrnięcie ludzkiego ducha w egzystencjalizm było nieuniknione. Ale teraz – ciągnął energicznie - egzystencjalizm chce się dobrać do mnie całego. J e s t e m  egzystencjalistą (zabrzmiało to, o dziwo, kategorycznie) poprzez sposób odczuwania świata, a także widzenia go, ale opieram się egzystencjalizmowi filozofów, teoretycznemu i systematycznemu, ponieważ świat, który z niego powstaje jest sprzeczny z moim życiem. Gdy mi mówią egzystencjaliści o świadomości, lęku i nicości, wybucham śmiechem nie dlatego, żebym się z nimi nie zgadzał, lecz dlatego, że muszę się z nimi zgodzić. Zgodziłem się i co? I to: nic się nie stało.
To powiedziawszy, pisarz roztopił się, rozpłynął, tak jak wszystko na tym ziemskim globie, jak sam glob, zawieszony w kosmosie, który nie może w związku z tym zapewnić nam gruntu pod nogami.

Po tym wszystkim otwieram wreszcie oczy. I jeśli się nie mylę, patrzą na mnie kotki w niewielkich ilościach (szt. 1).

Po tym wszystkim przecieram mocno oczy. I jeśli się nie mylę, nadal mogę powiedzieć to samo: nie wiem wprawdzie, kim jestem, NIE WIEM, jednak wiem, kiedy mnie deformują. Konstatuję to z ulgą. Uff.

Przypomina mi się anegdota, jak Gombrowicz któregoś dnia wybierał się na pocztę w Tandilu i zaczepiła go Nona (właścicielka domu, gdzie wynajmował pokój). Rozmowa wyglądała następująco:

N. – Drogi panie Witoldo, nic pan nie robi, traci tylko czas z tymi smarkaczami, więc może nadałby mi pan telegram do córki...
W. – Oczywiście, señora… jakiej treści?
N. – Króciutki, Witoldo – podaje zapisaną kartkę – tylko to.
W.G. bierze papier do ręki, czyta i nagle zamiera w bezruchu.
W. – Ale czy… czy muszę to przepisać ?
N. – Nooo, tak… napisze pan: czekamy na ciebie stop mamusia… to do mojej córki, pan rozumie?
W. – (zmieszany) Señora, zrobiłbym to z miłą chęcią, ale jak mogę się podpisać „mamusia”?


  Witold Gombrowicz z kitkiem

****************************************************************

piątek, 15 czerwca 2012

O psie, który nie PSOCI od wczoraj

***********************************************************
Scena 1
Pamiętam, że siedziałam w półcieniu. Pies trącił mnie nosem w twarz. Panowała cisza tak potężna, że zasysała wszystkie okoliczne dźwięki. Podobało mi się. Czekałam. Ptaki przyglądały mi się z góry.

Scena 2
W pewnej chwili trzasnęła gałązka. Nie odwróciłam się. Wiedziałam, że to nie jest moja fabuła, że mnie nie ma w spisie postaci i że nie mogę wykonać żadnego ruchu.
- Bo to przecież nie jest twój pies, prawda? – usłyszałam sopran dramatyczny, należący, jak się domyśliłam, do osoby odpowiedzialnej za całokształt dziejącego się aktu, w tym dialogi. – W każdym razie zabieram go z planu – dorzuciła didaskaliowo i odeszła ta dziwna figura kilka kroków w południowy bok, co zdołałam zarejestrować kątem oka.
Ogarnęło mnie zwątpienie i bezsilność, granicząca z fizyczną słabością. Postanowiłam jednak pokonać to uczucie, włączając się aktywnie w rozgrywającą się akcję poprzez wypowiedzenie jakiegoś efektownego tekstu, który świadczyłby o mojej zadziorności i dowcipie oraz o tym, że mimo wszystko mam coś do powiedzenia w tej sprawie.
- Jeśli chodzi o tego psa, wiedz, że nie jesteś godna wyciągać kleszczy z jego futra, rzepów też nie – powiedziałam to silnym głosem. Zdawało mi się, że jestem pełna słabości i strachu, tymczasem moje ręce zdecydowanym ruchem zasłoniły leżące ciało i spojrzałam śmiało w stronę przybyłej. Przyjrzałam się. Czaszka, piszczele, kosa… Ten odpustowy look przyprawiał o ból brzucha z powodu zniesmaczenia jej brakiem staranności, adorowaniem kiczu. Mimo to jakaś część mnie już wiedziała, że musi się spieszyć. Przeczuwała, że dzieje się coś, czego nie można odłożyć.
- Przyszłam po to, żeby zabrać psa… - powtórzyła, tym razem cicho i z rezygnacją. I przez tę delikatność wydała mi się nagle jakby bliższa. Spostrzegłam, że marszczy brwi. Wyglądało to tak, jakby była zła, ale zrozumiałam, że ma taki wyraz twarzy, kiedy się nad czymś intensywnie zastanawia.
- Nie ma do wyboru innej opcji, wiesz?
- A ty skąd wiesz?
Nie odpowiedziała.  

Scena 3
Wzięła moją lewą dłoń i dotknęła nią śpiącego psa, który był cały czujnością. Nie obudził się.

 
***********************************************************

czwartek, 31 maja 2012

Opisanie świata – dzień następny

*********************************************************

Następny dzień był piękny i groźny. Powiał wiatr, więc wołała do niego, żeby jej nie dotykał, nie smagał, tylko raczej oplótł ją szczelnie, bezczelnie. Słońce to się ukazywało, to znikało z pola widzenia. I opisany kiedyś tak zarąbiście przez Marco Polo świat, po raz kolejny zaparł jej dech w klatce piersiowej (kształtnej). Do tego stopnia, że miała ochotę powiedzieć mu parę rzeczy.
- Proszę pana – zaczęła, starając się mówić bez egzaltacji, co przychodziło jej z trudem z powodu nagłego poruszenia - po pierwsze, daję słowo, że zrobię kopię aktualnego stanu swojej świadomości, tego, co myślę i czuję w tym momencie na pański temat, żeby tego nigdy nie utracić. Po drugie, po błyskawicznym namyśle (czy to nie jest przypadkiem oksymoron?), obiecuję urządzić imprezę dla pańskiej świty, wydać przyjęcie regularne ze specjalnymi zaproszeniami, na których będzie napisane: dla VIPów - Świty Świata. Będziemy pląsać i patrzeć na siebie przez całą noc. Po trzecie, pokażę panu wszystkie moje ulubione offowe i nieoffowe filmy (same najlepsze) nakręcone przez myślących podobnie, których wielu łaskocze stopami pański twardy, ale czujący grunt. Po czwarte, dedykuję panu swój dzisiejszy sen (z góry sorry, jeśli przyśnią mi się, na przykład, jętki jednodniówki w różowych spodenkach).

Reszta chyba po następnym dniu, który będzie (ze mną czy beze mnie).



 *********************************************************

poniedziałek, 28 maja 2012

Canis lupus familiaris?

*********************************************************

Wieżę oblepiały akurat bure chmurki, obfite, podtuczone, rozdęte jak bezy kremem. I przypomniała sobie, że patrzyła już kiedyś na to miasto stamtąd właśnie, czyli z samej góry, zimową porą, i że skojarzyło się jej ono wtedy z wielkim dmuchawcem, przerzedzonym miejscami, spod którego białego puchu wyzierała wielka rupieciarnia, wyspy skarbów. Miasto-lamus zanurzone w porozpruwanym, dziadowskim mniszku.

Wierzyła prostodusznie, że w strzelistych przestrzeniach ludzkie mózgi pracują inaczej, "transcendentniej". Choćby z takiego powodu, że odbierają swobodniej kosmiczne fale. Nie miała tylko pewności, jak dużo jest wyjątków od tej jasnej i oczywistej reguły. Co by było, gdybyśmy zamieszkali wszyscy w gotyckich apartamentach, przypominających świątynie? Jedno wydawało się ewidentne – że specyficzna akustyka gotyckich wnętrz determinowałaby zarządzanie przez ludzi własnym głosem. Nieludzkie ryki i wrzaski (w ludzkim stuprocentowo wydaniu) niosłyby zagrożenie dożywotnią głuchotą z powodu potężnego pogłosu, co mogłoby stać się hamulcem, wpływającym bardzo pozytywnie na codzienne międzyludzkie relacje.

- Zamknij się wreszcie, siedź cicho! – weźmy taki zabójczy ryk (międzyludzki), osobliwe wołanie o ciszę, którego doświadczyła przed chwilą całym mózgiem, usłyszała je mimo woli, przechodząc obok rozjuszonej, ryczącej postaci (do latorośli chyba), na szczęście na tzw. wolnym powietrzu. Taki ryk wykonany nieopatrznie w postulowanej wyżej gotyckiej kwaterze mógłby słuchacza nawet  zabić. Prawdopodobnie.
- Jak do psa! - ktoś powiedział na to.

To było jeszcze gorsze. Czuła wstręt do takich wrednych zestawień, w których porównanie do psa miało być uwłaczające, oznaczać degradację, odzierać z tzw. ludzkiej godności. Traktować kogoś jak psa to odmawiać mu miejsca w ludzkiej wspólnocie (wspólnocie, hehe, dobre sobie!), gardzić nim.

"Jak pies" (czyli niegodnie) umiera Józef K. w Procesie. Również w psa wciela się Kafka wtedy, kiedy chce zilustrować swoje nieprzystawanie do ludzkiego, "socjalnego" świata (mam na myśli  Dociekania psa). I wcale nie dlatego, że psy są ciekawskie, węszące i dociekliwe. Przede wszystkim z tego powodu, że w żydowskiej tradycji pies ma konotacje negatywne, jest postrzegany jako zwierzak, który włóczy się, plącze poza stadem, wtyka wszędzie swój wścibski nos, jest żałosny.

Czy Kafka był socjopatą? I dlaczego śmieszy mnie to pytanie?

W każdym razie na pewno lubił psy. W Dociekaniach… pies jest filozofem.
 
*********************************************************

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

spektakl oczyszczający (w masce)

*********************************************************

Nigdy nie używa się ich ani też nie manipuluje się nimi bezkarnie. Są przedmiotami wykorzystywanymi podczas ceremonii rytualnych.

Na ogół nie modyfikują osobowości nosiciela, co może oznaczać, że ja ludzkie jest niezmienne i nie ulega ich przypadkowym przejawom. Z drugiej strony, przemiana zachodząca w aktorze dostosowującym się do roli, jego identyfikacja z maską, którą zakłada, to właściwy cel przedstawienia.

Maski z cykliczną regularnością ożywiają mity, które mają pretensje do wyjaśnienia pochodzenia naszych codziennych obyczajów. Maski pełnią funkcję społeczną - obrzędy z maskami "są kosmogoniami w działaniu, regenerującymi czas i przestrzeń: w ten sposób dążą one do uchronienia człowieka i wartości, jakie zostały mu powierzone, od nieuniknionej degradacji, której ulega wszystko w czasie historycznym. Ale są to również prawdziwe spektakle oczyszczające, w czasie których człowiek uświadamia sobie swoje miejsce w świecie oraz widzi życie i śmierć wpisane w zbiorowy dramat, nadający im właściwy sens".

Od kiedy sprzątam w masce z powodu lekkiej, niezbadanej dotąd alergii (roztocza?), czuję w pełni balast tej roli.

*********************************************************

wtorek, 17 kwietnia 2012

Duma i przerażenie

*********************************************************

Urodzona po ludzku i nazwana, bez wątpienia czysta gatunkowo (z obojga rodziców homo sapiens, także ileś pokoleń wstecz), jakimś pokrętnym trafem zrobiła krok do przodu jako gatunek, wykonała ewolucyjny skok, koci ruch. Lub raczej ruch w stronę kota. Tam, gdzie zawsze oscylował jej fenotyp. Jedyną sensowną. Jej kocio-ludzki kontur lewitował teraz swobodnie nad sylwetkami przygruntowych antropoidów.

Niektórzy widzieli w tym konsekwencję.
- W zasadzie jesteś lwem, lwicą dokładnie – mówili.
- W zasadzie jest to tylko niedorzeczna umowa, astrologiczna bzdura – odpowiadała.

Ale musiała przyznać, że było coś na rzeczy. Patronat kotowatych nad tą jej ewolucją wyczuwalnie wisiał w powietrzu. Co prawda w restrykcyjnie selektywnym wymiarze (zbyt mocno czuła paradoks, dotyczący wielu ludzkich jednostek - że będąc konsumentami tzw. kultury wysokiej, bywali jednocześnie entuzjastami flaków, nerek, tatara i surowych jaj, jak również innych podrobów, więc od kocich nawyków żywieniowych trzymała swoje procesy ewolucyjne z daleka).

Jednak w ostatnich tygodniach trochę się pozmieniało. Coraz częściej pytano, dlaczego jest zgaszona, mając chyba na myśli mrok, brak światła w oczach, utrudniający kontakt. Odpowiadała "nie jestem", ale była.

Patrzyła więc na kotkę, która pachniała po myciu świeżym praniem. I niby taka mądraska, a z profilu wyglądała często jak głuptas, miś puchatek, rozczulająco komicznie. Patrzyła na nią di culto, con amore, coraz częściej jednak czując strach.

Zaczęło się od srebrnej kuli, która pojawiała się od jakiegoś czasu w jej snach. Rozbłyskała bez uprzedzenia na zamglonym, śnionym horyzoncie i zaczynała rosnąć. Stawała się coraz większa, coraz szczelniej wypełniała przestrzeń, aż osiągała wymiary na tyle monstrualne, że zanosiło się na katastrofę. Jako postać rozumna, lecz bezbronna, odwracała się wtedy gwałtownie (nie odwracaj się!) i nagle przestawała widzieć cokolwiek. Oślepiała ją czerń zupełna, ściana czerni, która wyrastała przed nią gwałtownie, pochłaniając całkowicie wszelkie światło. Była to w gruncie rzeczy całkiem przepastna otchłań, w którą wchodziła na oślep, mimo strachu, z braku lepszej alternatywy. Szła absurdalnie szybko, ale nie biegła. "Jak długo jeszcze?" myślała. Wreszcie w oddali pojawiał się słaby prześwit, ledwo widoczny, ale dający nadzieję na zmianę otoczenia. Po chwili docierała do większej przestrzeni, oświetlonej żółtawym, dusznym światłem. Wtedy uświadamiała sobie nagle, że nie ma kotki. Zaczynała szukać jej rozpaczliwie. Aż dochodziła do widmowego podwórza, po którym plątało się mnóstwo kotów, wyglądających dokładnie tak samo, jak jej własny. Łapała jednego z nich, który wydawał jej się Dumą (to imię jej kotki). Zauważała jednak, że kot ma na pyszczku jakąś potworną wklęsłość zamiast nosa, nie ma nosa, tylko zagłębienie, więc wypuszczała go i szukała dalej. Trafiała wreszcie na Dumę, która, o zgrozo!, miała na oku jakąś metalową obręcz, jakby narzędzie tortur. Zdecydowanym ruchem odrywała obręcz od jej oka. Zostawała ranka. Mała, czerwona plamka, co do której nie miała pojęcia, czy jest poważną raną, czy nie.
Budziła się zwykle w tym momencie.

Wiedziała, że nie zdoła wypłukać porannym prysznicem tego snu.



*********************************************************

poniedziałek, 5 marca 2012

Wzrok w chwili patrzenia

*********************************************************

Na tym polega spojrzenie, że się osiada wzrokiem, koczuje jak nomada, tak długo, żeby skopiować obraz, skorelować go z dźwiękiem oraz sensem, tj. znaczeniem. Potem można interpretować całość (jeśli chcemy i jeśli jest co).

Ale jest jeszcze inna opcja.

Był wprawdzie środek dnia i trudno nazwać ciszą to, co emitowało miasto o tej porze, w ramach swojego normalnego funkcjonowania. Nie był to jednak także jakiś specjalny ferwor, megazgiełk. Raczej zwykłe odgłosy rutynowych reakcji, zachodzących na co dzień pomiędzy cząsteczkami. Materii i powietrza. Synestezyjne bodźce, odbierane zwykle podprogowo. W każdym razie przez większość z nas. Szum.

Tło było monotonne, co usypiało czujność. Ale też, z drugiej strony, wyczulało na potencjalne dysonanse. Przy zachowaniu minimum gotowości, spostrzegawczości i jeszcze słuchu muzycznego, pożądanego jednak, miało się duże szanse na szybkie wychwycenie opcjonalnego kontrastu. Który nie musiał być fałszem. To chyba jasne. Chociaż mógł.

Teoretyzowała, bawiąc się w powiązania. Konstruując relacje, konstelacje paralogiczne, bazujące na dyletanckich ciągach znaczeń, miksowanych w dowolnym szyku: dźwięk-obraz-frazotwory. Wszelkie. Nieistniejące zwłaszcza.

Do czasu.

Puk, puk. To był dysonans. Autopsja niezabawna. Przyszła jednak. I stała teraz w jej bezprogowych drzwiach.

W zaskakującej postaci kolektywnego wokalu. Chórku zintegrowanego, na paręnaście głosów, należących – jak się okazało - do człekokształtnych stworków, zakapturzonych na czerwono, z twarzami zakrytymi przez siwobrode zarosty. Wydzierających się gromko tuż przy gołej, zmarzniętej podłodze. Pomachujących banderą z demaskującym hasłem: "Kompatybilne z tradycją®". Zwracających się bezpośrednio do niej w trakcie szoł, jako do indywidualnego adresata:

My jesteśmy krasnoludki (oj tak, tak 2x), pożeramy niezabudki (oj tak, tak 2x), udka kurze oraz krówki (oj tak, tak2x), a czasem egzemplarz ludzki (oj tak, tak 2x).

(wydzierały się krzepko)

Mamy też trochę śmieszną, trapezoidalną konstrukcję (oj tak, tak 2x), lekko rozchwiane proporcje. Oczywiście z humanoidalnej perspektywy. Posługujemy się również uproszczonym obrazem rzeczywistości (oj tak, tak 2x). W związku z czym mamy kłopot z interpretacją bardziej złożonych zjawisk oraz zdarzeń, zachodzących wokół nas, jak również nieszablonowych ludzkich zachowań. Animalnych też zresztą (okazuje się, że niektóre zwierzęce zachowania są na tyle wyrafinowane, że przerastają nasze rozpoznawcze możliwości, co nie jest chyba zresztą aż tak zaskakujące).

Musisz pamiętać o tym, że wystawiasz się permanentnie na nasz schematyczny i ograniczony, a przy tym mocno wartościujący ogląd (oj tak, tak 2x). Pod wpływem którego możesz raz na zawsze zostać sklasyfikowana, przypisana do jakiejś pojmowalnej dla nas kategorii. Jako istoty uwikłane w stereotypy, których potencjał intelektualno-emocjonalny jest ściśle zdeterminowany przez narzucone z góry wyobrażenia o świecie, ludziach i ich wzajemnych relacjach, tak właśnie radzimy sobie z jednostkami niepokornymi, niemieszczącymi się w granicach naszych zdolności percepcyjnych – poprzez wtłoczenie ich w ramy naszych limitowanych wyobrażeń, okiełznanie, dostosowanie do naszego poziomu wrażliwości.

Ewentualnie tykamy się ich, jak pies jeża.

Nie jesteśmy naturami obdarzonymi lekkością ducha (oj tak, tak 2x), która gwarantuje dożywotnio pozbawione nudy życie wewnętrzne. I nie posiadamy umiejętności rzeczywistego odczuwania całego własnego potencjału oraz potencjału otaczającego nas świata. Mamy za to zakodowane silne poczucie etapowości, fazowości naszego życia, zdeterminowanego biologią.

Co mówisz? Że nie szkodzi? Że można mieć większego pecha w życiu? Trafić na przykład na jakąś masakryczną fazę w rozwoju ludzkości, typu wojna? Lub w okres fascynacji jakąś upiorną, opresyjną, pseudonaukową metodą „uzdrawiania” niepokornych głów, na przykład lobotomią? Że przeraża cię łatwość, z jaką grzebano ludziom fizycznie w czaszkach? I nie napawa cię dumą ani podziwem, ani też optymizmem fakt, że potraficie, jako ludzie, przetrwać wszystko? Lepiej radząc sobie w ciemnościach niż kanałowe szczury? Na co nie chcesz i nie zamierzasz nawet patrzeć?

Co do patrzenia – jeszcze tak sobie radzimy z naszym sformatowaniem, że uciekamy wzrokiem. Zawsze w bok. Jeśli ktoś idzie ciągle prosto, stwarza nam problem. Jak ty teraz.

Oj tak, tak (2x)


*********************************************************

niedziela, 26 lutego 2012

konteksty + asocjacje (= sur + realizm)

*********************************************************

- A dlaczego masz takie małe, wolno bijące serce? - zapytał Czerwony Berecik.
- Żebym nie został wykorzystany przez ludzi jako dawca organów – odpowiedział Prosiaczek. – Ponieważ taki proceder może doprowadzić w efekcie do degeneracji rodziny świniowatych. A nawet do jej mentalnego unicestwienia. Oczywiście - dodał - tylko w przypadku, gdyby zaczęto uskuteczniać takie praktyki poza labami, na skalę produkcyjną. Co zaczyna być jednak dla nas realnym zagrożeniem.
- A dlaczego masz taką dużą duszę? – pytał dalej Czerwony Berecik.
- Bo jestem Przewodnikiem Duchowym Prosiąt na Europę Centralną oraz Wschodnią – odpowiedział Prosiaczek. – A ponieważ duszę definiujemy póki co jako organ wirtualny, niepodlegający przeszczepom, więc mogę ją rozwijać bez obaw.
- Aha. A dlaczego nie masz…


Intensywne, psychodeliczne dźwięki wypełniły znienacka całą dostępną przestrzeń, narastając natrętnie, aż do poziomu bólu, i zagłuszając skutecznie trzecią Berecikową kwestię. Nie usłyszała pytania, ale stopniowo ogarnęła sytuację. Sobota rano. Pobudka. Ponura eskalacja budzikowych akordów, przerwana przez nią w końcu, sprawiła, że Prosiaczek powrócił do chrumkania, zamiast się wypowiadać w jakimś fajnym języku, i wszyscy mieli w nosie jego duszę. "Oto po raz kolejny – mógłby powiedzieć spiker, opisujący zdarzenie (gdyby je opisywał jakiś spiker) – doszło tego poranka do brutalnego ataku, bezwzględnego wtargnięcia do mieszkania przy ulicy X agresywnej rzeczywistości równoległej, wyposażonej w narzędzia tak perfidne i bezlitosne, jak alarmy, wyrywające gwałtownie ze snu przyzwoitych, niekaranych obywateli. Do tej wątpliwej kolekcji kontrowersyjnych urządzeń, charakteryzujących agresora, można by jeszcze dorzucić, oprócz wrednych budzików, klaustrofobiczne windy (nudne i ślamazarne), odrapane pociągi (z upaćkanymi szybami) oraz spieniacze do mleka przy ekspresach do kawy (wydające z siebie przy spienianiu przeraźliwy, nieprawdopodobny zupełnie kwik, przy którym wrzask Nazguli jest jak kwilenie niemowląt, a zarzynane prosię po prostu milczy). Żeby dopełnić obraz - w tym równoległym matrixie przysługują jednostkom nie tylko różne przedmioty, ale też pewne abstrakcje, nazywane prawami oraz obowiązkami." Zwłaszcza w kontekście tych ostatnich, poczuła teraz jasno, że niespecjalnie ma wybór ani realne szanse na pomyślne kontynuowanie przysłuchiwania się interesującemu dialogowi pomiędzy Czerwonym Berecikiem a Prosiaczkiem. Która to konwersacja – co do tego nie miała wątpliwości – stanowiła senne pokłosie natknięcia się na niusa, mało już odkrywczego, odświeżanego regularnie co jakiś czas, o tożsamości - NIEMAL - ludzkiego i świńskiego DNA. Na tym zresztą właśnie, czy NIEMAL robi tu wielką różnicę (czy też nie) polega cały problem. Oczywiście w kontekście coraz bardziej palącej z medycznej perspektywy, następującej kwestii: skąd brać bezproblemowo organy do przeszczepów, tak żeby transplantacje mogły być zabiegami robionymi bez przeszkód, jeśli zajdzie potrzeba? Wizja potencjalnego chodzenia po tym świecie z sercem unicestwionej w celu wykonania przeszczepu świni w środku zadziałała jej zapewne na wyobraźnię. Stąd ten sen.

Wstając, potknęła się nieomalże o własną grzywkę, co ostatecznie zmobilizowało ją do działania. Postanowiła z tym skończyć, nie odkładając tym razem. Energicznie sięgnęła po telefon.
- Dzień dobry – przedstawiła się. – Czy mogłabym umówić się na ścięcie? Najchętniej dzisiaj.
Z dziecinną satysfakcją użyła słowa ścięcie oraz specjalnej bezkontekstowej formuły. Haha. Nie ma to, jak o sobotnim poranku zaklepać sobie profesjonalną egzekucję. Oczywiście była to jej cicha i jednostronna radość, gdyż zadane w ten sposób pytanie, osadzone w jasnym kontekście grzywki oraz pani Beatki, znajdującej się po drugiej stronie i niemającej bynajmniej idiotycznych skojarzeń z rewolucją francuską, Marią Antoniną itd. - aktu ucięcia grzywki z aktem ucięcia głowy - brzmiało zupełnie naturalnie. I równie naturalnie okazało się także, że jeśli ma nastąpić ta szybka egzekucja właśnie dzisiaj (tak! tak! koniecznie tak!), to najlepiej niestety już za chwilę, bez tak zwanej (cudownej) zwłoki, gdyż z powodu szeregu klientek potem może być z tym duży kłopot.
- Będę za jakieś dwadzieścia minut! – zawołała do telefonu, ponieważ pasowało jej to w stu procentach. Wyjąwszy oczywiście nieprzyjemną konieczność błyskawicznego zebrania się do wyjścia. Biegając tak po domu, w totalnym zakręceniu, ubierając się w locie oraz czesząc, unikała starannie spojrzenia prosto w oczy zdegustowanej kitce, która do pewnego momentu usiłowała jeszcze nawiązać z nią choćby namiastkę kontaktu na intelektualnej płaszczyźnie, żeby nabrać jakiej takiej pewności, że jako odpowiedzialny dostawca royala jej powszedniego itp. nie oszalała jednak na poważnie. Że zachowała, wbrew pozorom, zasadniczą przytomność umysłu, gwarantującą im obu byt. W końcu skapitulowała. Pobiegła tylko do misek. Sprawdziła, czy są pełne. I czy kuweta czysta. Gosposia taka. Była to jednak oznaka najwyższego kociego zniesmaczenia - że trzeba sprawdzać personel, czy nie zapomniał aby o swym elementarzu. Eh.

Kiedy wybiegła z domu, wiatr bawił się, jak kotek, chmurnymi gałgankami, rozsianymi po niebie. Podbiegał i hamował, naskakiwał komicznie, chował się, atakował. Z pasją i entuzjazmem, tak że zagłuszył całkiem nadjeżdżający tramwaj, który wyłonił się nagle zza jej pleców. Krótka chwila wahania i przystąpiła ambitnie do nierównego wyścigu z tą cwaną górą plastiku, skombinowaną z żelastwem, wyposażoną niezgorzej w przeróżne urządzenia, chroniące biedny pojazd przed potencjalnym wtargnięciem niepożądanego pasażera. Dobiegającego na przykład nieestetycznie, spóźnialskiego (fe, pasażerze, fe! spóźniać się jest nieładnie, oj, nieładnie). Ding-dong i tramwaj ruszył. Ona – akuku! – w środku. Stoi, łapiąc zaparty oddech. Zmelanżowana para, kobieta i mężczyzna, zionący alkoholem, odgarniają plecaczki, przesuwają skwapliwie i uprzejmie, żeby przepuścić ją w głąb.
- Dziękuję, zaraz wysiadam – sapie grzecznie.
Oboje kaszlą, chrypią, odchrząkują bez przerwy. Może jeszcze nie żule, ale na równi pochyłej. Ewidentnie. Na gościa to naprawdę żal patrzeć.
– Masz coś do picia? – chrypi.
– Mam – kobieta grzebie przez chwilę w plecaku, wyciąga jakiś pomarańczowy napój i podaje swojemu towarzyszowi. – Uważaj, bo zimne – mówi z trudem. - Pij powoli, żebyś się nie przeziębił.
No i pięknie. Ta czuła troska o temperaturę napoju w kontekście tak namacalnie nieciekawej kondycji tego kolesia, jak również wobec faktu, że najprawdopodobniej całkiem niedawno jeszcze spożywał on napoje jednak o lata świetlne groźniejsze dla ludzkiego organizmu, życia nawet, sądząc na oko, powoduje, że uśmiecha się, wysiadając.
Teraz zaczyna się spieszyć. „Ty jesteś pan Tik-Tak. Wiem, wiem, to ty tu rządzisz.” Tak będzie do wieczora.

Wracając wygłodzona, grzebała za batonem w swojej dużej torebce. Za księżycem po niebie grzebała wzrokiem także. Najpierw znalazła baton. Co do księżyca, stwierdziła, że wygląda jakby miał dreszcze, bo zawinął się prawie szczelnie w co tam zdołał znaleźć w okolicy. Ledwo go było widać. Opuchnięty jak beczka. Czy to jego chusteczka spadła nagle, muskając jej głowę?

*********************************************************

niedziela, 19 lutego 2012

Józef i jego bracia

*********************************************************

Latem łatwo było go znaleźć. W dni robocze, weekendy i święta przesiadywał na schodkach betonowego bunkra. W którym po drugiej stronie, na przeciwległym końcu, działał obecnie aktywnie lokalny zakład fryzjerski. Właściwie „salon urody”. Oklejony zawsze do wypęku odręcznymi ogłoszeniami na temat wielkich obniżek, pakietów i promocji. Wyposażony ostatnio w duży, ruchomy neon. Przez który gnały krzykliwie różne ciekawe hasła. O woskowaniu uszu. O przedłużaniu włosów, nosów, paznokci oraz rzęs, literalnie bez granic, a także przyjemności z powodu posiadania większej ilości tego, czego matka natura, w swej niedoskonałości, nie potrafiła w klientach wygenerować sama. I ambitniejsze teksty leciały także czasem, o literackim zacięciu. Wiosna idzie, ale szał, nadaj swej fryzurze kształt. Takie na przykład.

Tam właśnie siedział latem. Codziennie. Już od świtu. W funkcji darmowej przestrogi dla okolicznych mieszkańców: tak się zabagnisz, brachu, tak się zapuścisz, siostro, jeśli ci się wydaje, że obejdziesz się bez nas, urodologów oddanych. Jeśli wydaje ci się, że nie jesteśmy esencją twojego tu żywota, w układzie planetarnym nazywanym Słonecznym. Nie bądź frajerem, zajrzyj!

Antyreklamą żywą beztroskiej abnegacji, ewentualnie reklamą, zależy od odbiorcy, był ten gość niewątpliwie. Razem z ptakami chyba wstawał w te letnie dni. W każdym razie zawsze już siedział, kiedy zjawiała się rano na przystanku. Kończył dzień też klasycznie, jak nasi pradziadowie albo Bogumił Niechcic - tuż po zachodzie słońca, gdy zaczynało szarzeć. Zamykał swój teatrzyk. Odczyniwszy uprzednio malowniczy rytuał przygotowania do startu stóp swoich bez skarpetek, pozostających w spoczynku przez cały długi dzień. Zaczynał je rozcierać. Kolejno - lewą, prawą. Ugniatać, podszczypywać. Na koniec wsuwał na nie ekscentryczne końcówki. Idealny rekwizyt na jego małej scenie, choć w życiu, jako buty, raczej nie do przyjęcia. Parafrazując poetkę. A jednak szedł w nich w real i jakoś dawał radę człapać w tym kuriozalnym, powiązanym gordyjsko i bardzo amatorsko letnim obuwiu swoim. Kulejąc wprawdzie trochę, ale naprawdę lekko. Cały w ogóle dizajn miał bardzo osobliwy. Generalnie na tyle, że gdyby rzecz się działa w ubiegłym wieku może, w tym szalonym dwudziestym, w mniejszym trochę miasteczku, ganiałaby na pewno wokół tego odmieńca gromadka zajawionych osiedlowych dzieciaków. Tyle że rzecz się działa w czasie i miejscu takim, gdzie każdy jednak sobie, pomijając bliźniego, wypaśną rzepkę skrobał oraz dziecku swojemu, zakupioną za niemałą kasę. Więc chodził bez żadnej asysty.

Tymczasem przyszła zima. Któregoś dnia, przechodząc obok gromadki pod sklepem, usłyszała przypadkiem rozmowę żeńsko-żeńską, mniej więcej takiej treści:
- Ten Zbyszko z Bunkra, wiesz który, to gdzie się znowu zaszył? Odśnieżyłby mi, jak w zeszłym roku, za trochę sera i kiełbasy, to go wcięło na amen.
- Pojęcia nie mam. Nie wiem.
No właśnie, gdzie ten koleś? Wiedziała, że zimuje gdzieś w okolicznych blokach. Nie emigruje donikąd. Z rzadka wprawdzie, ale przewijał się czasem tu i tam. Niekiedy zresztą, o zgrozo, na schodkach tradycyjnie posiadując wiadomych na tym mrozie. Gdzie sypia, gdy jest zima, i w ogóle, co robi, o tym nie miała pojęcia. Teraz, na tego niusa, usłyszanego przypadkiem, że gościa nikt nie widział już od jakiegoś czasu, poczuła się tak sobie z tą niewiedzą.

Zobaczyła go dwa dni później. Jak kuśtyka charakterystycznie, rozkołysany zdecydowanie bardziej niż latem. Podeszła, szukając jego oczu w czeluściach ogromnego kaptura, nasuniętego na twarz. Chciała mu to powiedzieć – że jest poszukiwany do odśnieżenia za kasę, albo za ser i kiełbasę. Miała lekkiego cykora, bo nie gadała z nim nigdy i nie miała pojęcia, czy to jest dobry pomysł. Przed oczami stanęły jej nagle wszystkie harde jednostki, z jakimi się zetknęła sympatycznie w ostatnim czasie. W tym jeden hydraulik, który na pół tramwaju ryczał do telefonu: - To sam se rób, debilu, bo nikt za żadną kasę czegoś tak kretyńskiego ci nie zrobi, idioto jeden! Oraz koleżka-goliat, który w dłoniach-olbrzymkach, wielkich jak bochny chleba z dziadkowych opowieści, trzymał z finezją książkę i przewracał z mozołem, w miarę czytania, kartki. Bardzo misternie to robił. Wbrew swym bokserskim gabarytom. I jeszcze „Kordian gratis” z newslettera z teatru jej się przypomniał. Ale to nie całkiem a propos.

Zareagował od razu, kiedy mu powiedziała o kobiecie i o odśnieżaniu:
- Wiem która to. Pójdę do niej. Może być ser i kiełbasa. Gołębi otępiałych nie będę przecież zjadał. Chociaż się pchają do gara, durne takie. A ty mi powiesz coś jeszcze? Nie? No to ja ci powiem. Kojarzysz tego sukinkota, Józefa K.? Wiesz gdzie on teraz mieszka? Jaki ma aktualnie adres zameldowania? To ci powiem. Tu się zagnieździł, robak – stuknął się dramatycznie kościstym palcem w skroń, aż poszło głuche echo. Wyszło na to, że mieszka ten Józef w jego czaszce. – Deszyfrację akurat robię tego popapranego germańca. Spać mi nie daje w nocy. Dlaczego ten półgłówek, to znaczy Kafka Józef, nie czuje żadnej winy? Zawartość winy w gościu wynosi równe zero. Nic wam, mówi, nie jestem winien. Nie aktem woli własnej, lecz aktem woli cudzej wbiłem się na ten świat. Nie prosiłem się tutaj. Więc niby z jakiej racji miałbym się teraz kajać? Wy żeście mi wcisnęli fałszywy bilet wstępu. Niby za free. A teraz, hehe, jakie zabawne, przychodzicie tu nagle z prostym przekazem takim: „cios jeden mały nożem będzie cię to kosztować, a wcześniej w łeb kamieniem. Jak już się zadomowisz. Taki drobiazg”. To jest jakaś parodia transakcji. A o Rilkem poecie słyszała?
Wtedy dopiero zobaczył osłupienie w jej oczach. Nerwowe w śniegu grzebanie raz jedną stopą, raz drugą. W sumie najchętniej chyba zapadłaby się na chwilę pod rozmrożoną glebę. Z nieogarnionej żenady. Że z serem i kiełbasą biegła tutaj do niego, a on kuśtykał mocniej nie za przyczyną głodu oraz z braku higieny. Tylko z powodu melancholii. Która go osaczała, właziła mu w kieszenie, obciążała, jak balast balon, żeby sobie nie fruwał zbyt beztrosko.
- Mieszkam nigdzie, trochę jak on – uprzedził jej pytanie. – Ale nie martw się, zatrzymam cię jeszcze nie raz.


*********************************************************

poniedziałek, 13 lutego 2012

STOP myśliwym albo przerwany snoobieg

*********************************************************

Tak, coś słyszała o tym. Że dużą w ludziach to miejsce niepewność siebie wyzwala, jeśli się tam zapędzą. Co prawda nie we wszystkich. A także silny niepokój, który przekształca się zwykle w nagłą potrzebę sprawdzenia, zazwyczaj poprzez dotyk, na przykład uszczypnięcie, czy się posiada nadal wszystkie fizyczne wymiary. Oraz cień. Jak również czy cień cudzy na nasz się nie zasadza ze zdradzieckiej przyczajki, czy nie naciera na nasz wraz z cieniem scyzoryka w trójwymiarowej dłoni. Tak, coś słyszała o tym. Że zerkać się zaczyna, w tym tutaj miejscu właśnie, zwykle nieco nerwowo, przez swoje własne ramię, zezować nieudolnie, w tył i na boki oba się rozglądając.
Chwyciła się od razu rytmu i recytacji, gdy już się zaplątała dokładnie w tę ulicę, o której coś słyszała, że klimat jest tam taki mocno niepokojący. Autorskiej rymowanki, wymyślonej w dzieciństwie i dotąd ulubionej, prawdopodobnie z powodu odpowiednich proporcji groteski i absurdu. Odpowiednich jak dla niej. Choć był to, wbrew pozorom - pamiętała to dobrze - w pierwotnym założeniu wyraz jej kontestacji, a także oburzenia żarłocznością ludzkiej cywilizacji (nie znała jeszcze wtedy słowa konsumpcja):
- Gdyby raki jadły ryby,
Zmniejszyłby się rybi świat.
Wtedy ludzie ani chybi
wcinaliby raczy gnat
-
- skandowała w skupieniu, po cichutku, nie tyle w prostym celu podrzucenia sobie rytmu podczas marszu, jak to robiła zazwyczaj, lecz jako rodzaj mantry, redukującej niepewność, podnoszącej zadziorność itd. W jej rozbrykanej czaszce, wśród rozbawionych szarych komórek paru naczelnych niepoważnego mózgu, działo się całkiem dobrze pod wpływem tego rytmu. Lecz przytoczona przed chwilą repetycja wierszyka była ostatnią niestety, jaką zdołała wykonać w tym dołującym miejscu. W każdym razie wykonać w całości. Gdyż ukryty autor scenariusza zaplanował w tym momencie pewną akcję, ściślej mówiąc, niewielki incydent, który nie miał żadnego znaczenia, niemniej zaszedł i taki miał przebieg: z martwej ściany budynków po lewej, zapewne z jakiejś bramy, ale nie było jej widać, więc nazwała tę scenę na swój własny użytek Przechodzimur, wyłonił się gwałtownie niewątpliwy tubylec (autochtoniczny charakter zdradzała pewność kroku, szarogęszenie przestrzenne, nonszalancja w omiataniu wzrokiem itd. – znał tu wszystko, o wszystkim wiedział, bez wątpienia). Że przez komórkę gadał, to akurat było istotne, gdyż w tej lokalnej ciszy miała dużą ochotę usłyszeć ludzką mowę. Lecz ku jej przerażeniu oraz rozczarowaniu, mijający ją ziomek wydawał z siebie tylko jakieś gardłowe dźwięki, onomatopeiczne raczej, a także wykrzyknikowe, nieartykułowane, to na pewno:
- Am... am… am – dukał, przechodząc obok, i to akurat brzmiało zachęcająco. Zdążyła nawet pomyśleć, że gostek karmi być może dziecko jakieś przez ten telefon, gdy nagle triumfalnie wykrzyknął cały wyraz, bardzo długi i wcale nieprosty: - Ampersandami! – zawołał i tyle go widziała, ponieważ się zawinął w tym momencie, równie autochtonicznie, jak wyłonił. Wbił się po prostu znowu w mur, zniknął z pola widzenia, więc była raczej pewna, że intensywne spojrzenie, jakie poczuła nagle na swoich własnych plecach, to nie był jego ziomalski wzrok. Szukała szybko źródła, a kiedy je znalazła, podeszła parę kroków w kierunku krawężnika. W atawistycznym jakimś, pierwotnym przeświadczeniu, że teraz się rozegra ta najważniejsza scena, decydująca o tym, czy zakończenie sztuki zamknie coś ostatecznie, czy otworzy, przykucnęła, wyciągając rękę.
Znajdowali się naprzeciw siebie i przewiercali się wzrokiem. Ona z jednej, on z drugiej strony. Autentyczny. Najprawdziwszy w świecie. Nie owczarek niemiecki i nie husky, nie pies żaden, tylko żywy wilk. Amplituda napięć w tym momencie osiągnęła rekordowy wymiar.
Niestety, jak to w nie-bajkach. Raptem wbiegli koślawi myśliwi, przed którymi – to chyba wiadomo – uciekają i ona, i wilk. Pif i paf przecięło powietrze, wykluczając kontynuowanie czegokolwiek. A już na pewno snu. Obudziła się zadziwiona, zapleciona mocno w jakieś łapki, a także w jakieś ogonko. Koniec akcji, szanowny odbiorco, ale jeśli liczyłeś na finał zabawniejszy albo bardziej dramatyczny, jeśli nie chcesz rozstawać się jeszcze z powyższymi bohaterami, w takim razie podejmij wyzwanie. Wyślij esa, szanowny odbiorco, z odpowiedzią na takie pytanie: czy te łapki i czy to ogonko należały do: a) huskiego, be) owczarka, ce) może do wilka, de) czy sądzisz, że do myśliwego, dżizas krajst! e) żadna z odpowiedzi nie jest poprawna. Wyślij esa, a do niewygrania jest drapieżnik bardzo kotowaty, do którego nigdy się zbliżysz. Chyba że wybierzesz właśnie jego. Spośród milionów, tysięcy. Chyba że tak.


*********************************************************

niedziela, 5 lutego 2012

Awers & others, czyli o wojnach naszych, które wiedziemy ze światem (oraz mrozem)

*********************************************************

- Nie, to jeszcze nie tutaj. Musi pan skręcić w prawo, potem kawałek prosto. I znowu w prawo. Tyle. To niedaleko.
- W prawo? Dwa razy w prawo? Może jest jakaś inna droga? Bo ja tak mam fatalnie, mówię pani, że organicznie nie cierpię skręcać w prawo. W ogóle nienawidzę prawych stron. Nawet ciuchy, takie, co mam pod spodem, noszę na lewo. Podkoszulki na przykład. Psa tak wytresowałem, że też w prawo nie skręci, tylko warczy.
Patrzę na gościa ze zdziwieniem, które opuszcza mnie jednak szybko na widok autentycznej udręki, jaka maluje się w jego pozbawionych makijażu oczach (w takim dokładnie języku sublimują się w tym momencie moje myśli, który jest jak z Do Laury sonetów albo innych utworów literackich żywcem wyjęty, zawieszonych raczej wysoko ponad zmrożoną aktualnie glebą). W przypływie nagłej empatii, próbuję to sobie wyobrazić: prawostronny skrętowstręt, do awersu awersję maniakalną, antysystemową, no bo tak. O podkoszulki mniejsza, ale to odruchowe wyrównywanie do lewej przy chodzeniu, błąkanie się, błądzenie z powodu nadrzędności celu innego zgoła niż cel pieszej wyprawy, którą się podejmuje… Gdy się myśli o tym wyłącznie, żeby w prawo nie skręcić. Tylko o tym. Ogólnie, raczej lipa.
- W sumie można tam dojść inaczej, tyle że trochę dłużej będzie pan szedł – mówię to jednym tchem, a także zgodnie z prawdą, choć nie całą, bo zamiast słówka "trochę" należałoby zastosować inne: "znacznie".
- To nie szkodzi...– jego zbolałą, chrystusową twarz rozgrymasza skutecznie nagła radość (jak widać trzyma się mnie uparcie ten sonetowo-odeski styl w kontekście tego koleżki). Jest jasne, że może iść bez końca, byle w lewo. Pochylam się więc skwapliwie nad obmyśleniem dla niego nowej trasy, lewoskrętnej ma się rozumieć. A także objaśnieniem dokładnym, co i jak. Wychodzi z tego niewąskie kluczenie, choć docelowe miejsce, to, gdzie zmierza, jest położone dosłownie rzut beretem od punktu, w którym się znajdujemy, stojąc i nie skręcając nigdzie póki co. Jednak beret jest w tym wszystkim najmniej istotny. Dochodzi wreszcie do tego, że ogarniamy całość. I możemy zacząć działać zgodnie z planem. Ja też. Więc szarżując lekko, wykonuję swój ruch, prawoskrętny, bez upadku pomimo brawury, odmachując na do zobaczenia jego głośne oraz roześmiane. Biegnę dalej - do domu, do domu! - atakowana feerią niekoniecznie przyjemnych dźwięków. Oraz mrozem. Przez zdjęte z uszu słuchawki jest mi jeszcze zimniej i głośniej, paradoksalnie. A w tym ogólnym szumie wbijają mi się w bębenki strzępki tekstów, kawałki dialogów:
- To założysz się?
- O co? Że co?
- No że szybciej zawiążę sznurowadło niż ty włożysz rękę do kieszeni.
Wsłuchuję się przez chwilę w dalszy ciąg.
- Ej, coś mi tu nie pasuje. Musi w tym być jakiś bajer.
- Bajer jest taki, chłopie, że nie wkładasz do kieszeni całej ręki, co nie? Kumpel flaszkę tak wygrał. Hehe.
Biegnę prawie, czując, że się rozpadnę za chwilę na tym mrozie. Sążnistym. Jedwabistym. Na widok piekarni przypominam sobie o chlebie [piiiiiip].
- Dobry wieczór! - tuż przed sklepem wpadam na pana Czesia, sympatycznego małżonka pani Basi, z którą utrzymuję sporadyczny międzyludzki kontakt, międzysąsiedzki dokładnie, na okoliczność posiadania przez nią psa oraz ogólnie, na skutek jej zainteresowania otaczającym światem, w tym moją osobą, o czym wspominałam już kiedyś. - Miło pana widzieć. Co u państwa? Panią Basię proszę pozdrowić koniecznie.
- Dobry wieczór! dobry wieczór! Wszystko dobrze! Grzech by było narzekać, jak się nic złego nie dzieje. A Basia do sklepu akurat weszła, to się spotkacie.
- Tak? Cieszę się bardzo.
Do widzenia wzajemne. I dobranoc. I słodkiego, miłego życia. Sympatyczny bardzo ten pan Czesio. W sklepie rozglądam się. Widzę. Więc podchodzę, uprzedzając fakty.
- Dobry wieczór, pani Basiu. Co tam słychać?
- Aaa… niewesoło, dobry wieczór. Niewesoło. Same pogrzeby…
To akurat było wiadomo. Że pan Czesio jak zwykle lekkoduch, jak kret ślepy, jak dziecko we mgle, nie dostrzega dookolnych zgonów. Pani Basia wie, że ja jak Czesio - tak się błąkam między meandrami, więc dla dobra mojego, gdyż mnie lubi, mówi do mnie kapitalikami, Times New Roman czcionką 18: nie jest życie bajką, raczej nie jest. Na szczęście w sklepie jest ciepło. I pachnie świeżym chlebem. No to słucham.

*********************************************************

niedziela, 29 stycznia 2012

Kto tu asy, a kto biesy?

*********************************************************

To był taki akurat poranek, że gdy podeszła do okna, odruchowo zaczęła szukać sznurka, żeby podciągnąć roletę z powalającym pejzażem, wyglądającym jak z Breugla, którą ktoś musiał zawiesić w nocy, tylko kto. I w ogóle po co. Co za pomysł. Ale rolety nie było. Czysta szyba. A za nią żywy Breugel. Ten zimowy. Pomyślała, że to z powodu perspektywy. Że to przez nią takie skojarzenie. "I przez to zastygnięcie, jak w stopklatce" - dodała w myślach. Tak czy owak - pejzaż był jak żyleta. Z detalami w silnej ekspozycji. Widziany trochę z góry, tak jak trzeba. Domki porozrzucane, ścieżki przecinające i chodniki. Bryłki ptaków też idealnie - w pułapce drzewa podstępnej, nie inaczej. Żadnego mgieł pełzania pomiędzy gałęziami, żadnych oparów. Nic, co się może rozrzedzić albo zgęstnieć, zmulić krajobraz. W konsekwencji była to jednak technika, wymuszająca megakoncentrację. I musisz wiedzieć, beztroski obserwatorze, że jeśli patrząc na taki pejzaż, nie zauważysz puzzla na n-tym planie (jakiejś nogi albo czyjejś ręki), będziesz ślepy w b r e w intencji autora obrazka.
Odwróciła się od pejzażu, ponieważ zadzwonił telefon. "Proszę dzwonić, jeśli kto nie chce porady. Jeśli chce, proszę raczej pukać. Którą opcję wybierasz?" Nie nagrała takiego powitania i szkoda, bo w niektórych przypadkach byłoby to z pożytkiem dla obu stron. Wyświetlił się Chcący Porady Numer. Zawsze chcący. Więc tym razem na pewno też. Zwłaszcza że było wcześnie rano. Czyli tym bardziej. Usłyszała swoje: "Jasne, mów", a następnie detaliczną story w odpowiedzi na tę zachętę. "No i co byś zrobiła na moim miejscu?" – to pytanie oznaczało przejście do fazy analizy. Bo wiadomo, że problem to problem. Trzeba go poddać rozkmince, atomizacji solidnej. Choć jest to w gruncie rzeczy jedno z najbardziej względnych pojęć świata. "Spójrzmy realnie", "przytomnie", a także "zreasumujmy", powiedziały sobie nareszcie. I wtedy właśnie ona wygłosiła tę najdziwniejszą kwestię podsumowującą, jaką zdarzyło jej się wygłosić w życiu, zaskakującą dla nich obu, patrząc w trakcie na Breugla za oknem: „No to wyobraź sobie teraz łąkę, na której rosną kwiatki. I rosną trochę krzywo. Powiedzmy, że są to kwiatki potępionego Franciszka. Wieje wiatr i wyrywa ci z zaciśniętej dłoni wszystkie, ale to wszystkie, argumenty za. Jak leci, po kolei. Niektóre wyszarpuje ci razem z palcami. A argumentów przeciw, które mają logiczne uzasadnienie, nie tyka w ogóle. Nagle doznajesz olśnienia i uświadamiasz sobie, dlaczego tak się dzieje. Czemu tych przeciw klamorków nie wyrywa ci z ręki wiatr. Nie z powodu jakiegoś respektu albo ciężaru gatunkowego, tylko dlatego, że po prostu nimi gardzi. Gardzi nimi głęboko. W głębi duszy. I to właśnie dociera do ciebie jasno. Reasumując finalnie: te na TAK frrrrr… uleciały, te na NIE są niepodważalne. Co wybierasz, droga przyjaciółko?"
Już w zasadzie tylko samo pa! pa radosnych padło jeszcze parę. Bo odpowiedź na pytanie nie musiała. Po to było zadane tak cwanie, żeby o nią w ogóle nie chodziło.


I zagadka: Gdzie jest mój puzzel na obrazku? czyli w którym miejscu są moje wrony? (no trudna to ona raczej nie jest;)

*********************************************************

niedziela, 22 stycznia 2012

Wniebogłos

*********************************************************
W dychotomię myśli oraz ciała, ich rozłączenie w przestrzeni (ciałem tu, a myślami tam), popadała na tyle często, że przegapiała nagminnie docelowe przystanki. A także inne konkretne punkty geograficzne, w które powinna skręcić, udać się, wpaść na chwilę. Lub na dłużej.

Z powodu tego prostego braku koordynacji pomiędzy sferą myśli (zamyśleniem) a obecnością ciała tu i teraz, jeździła za daleko, wchodziła za wysoko itd. ileś przystanków przeciętnie, ileś pięter. Potem musiała w pośpiechu przewijać wszystko do tyłu. Na własnych butach, wiadomo. I było to o tyle zagadnienie, że miewała z tego powodu spore obsuwki.

Mając jaskrawą świadomość tej swojej ułomności, w chwilach determinacji pracowała nad sobą, jak szalona. Choćby teraz. Skoczyła na równe nogi, jak pochlapana wrzątkiem, skonstatowawszy przytomnie, że wysiadka, że już jej przystanek. Co okazało się jednak – ale szok! - całkiem nieadekwatnym opisem dla wykonanego przez nią manewru (konkretnie słowa "skoczyć" oraz "na równe nogi"). Gdyż ku własnemu zdumieniu stwierdziła z całą pewnością, że nie nastąpił po prostu ŻADEN w jej wykonaniu zryw. A wszelkie usilne próby ponowienia go, kończyły się bezproduktywną szarpaniną. Synchronizując w locie myśli swoje ze swoim ciałem, tu obecnym, jednak uziemionym, zdjętym jakąś tajemną niemocą, błyskawicznie ogarnęła całość. Przypomniała sobie. Już poczuła. Że przecież w trakcie podróży przysiadł ją dość skutecznie, przypierając do szyby, potężny poprzez kożuch, jak z planu tego filmu o ucieczce z Syberii, jowialny wernyhora, gość jakiś całkiem siwy, w podeszłym wieku. Który teraz, na jej gwałtowne ruchy, zareagował wyraźnie zainicjowaniem skomplikowanego procesu wygrzebywania się z przyjemnej pozycji siedzącej, w którą zapadł się był z lubością. Odklejania się od siodełka. Nagarniania bezkresnych fałdów syberyjskiego odzienia. Gdyż, jak się okazało, też wysiadał na tym przystanku. Celebrował przy tym wszystko ekstremalnie, a żeby klimat sitkomu był jasno wyczuwalny, ordynował sobie na głos bez obciachu swoistą auto-instrukcję, którą ktoś mu chyba musiał zakodować, a on odtwarzał ją teraz inteligentnie, we właściwych momentach akcji, stosownie do bieżących potrzeb. – Wstaję – mówił, gramoląc się wolno, ale skutecznie, nie wahając się przy tym użyć jej dość wątłego barku w funkcji balkoniku lub innej poręczy, i przeciskając się (ona za nim). - Trzymam się, trzymam! – wołał, kontynuując w sklerotycznym, operetkowym stylu ("umieram, umieram, ach właśnie to robię"), gdy już powstał i znalazł się w otwartej przestrzeni tramwaju, gdzie pozostała mu do trzymania tylko rurka. – Naciskam! – tajming miał idealny, gdyż tramwaj zatrzymał się właśnie na przystanku. Wysiadł, choć było to bez wątpienia najdłuższe wysiadanie, jakie widziała w życiu. Wygląda zresztą na to, że najdłuższe również w życiu motorniczego, który chlasnął jej w związku z tym zamykanymi drzwiami tuż przed nosem tak nagle, z taką werwą, że uwierzyła mu szczerze: nie mógł tego po prostu dłużej zdzierżyć. Zrozumiała więc, że nie ma wyjścia. I wysiadła na przystanku dalej, gdzie poraził ją od razu widok czerwonego jakiegoś kwadratu, odcinającego się wyraźnie od nasyconego, czarnego tła. Dobrej jakości sutanna, pomykająca ulicą z reklamówką "nie dla idiotów", wściekle czerwoną. Nawet nie patrząc na głowę, wiedziała raczej na pewno, że TAKIE czarne z czerwonym nie może w tym mieście oznaczać księdza. Tak biegają tylko zakonnice, w przypadku których decorum nie zdycha jakoś niereanimowalnie z powodu reklamówki - czerwonej, nie dla idiotów - w ręku. W przeciwieństwie do przypadku księży. Tak to właśnie wygląda w tym mieście. Zresztą i tak wyszło słońce i przestała widzieć cokolwiek. A jej myśli oczywiście poszły za nim:

- Słonko, które jesteś w niebie. Od którego opędzam się latem, bo wydajesz mi się zbyt pastewne w ignorowaniu profili oraz uczuć indywidualnych, ciut bardziej wysublimowanych, rozjeżdżających się czasem z lansowaną przez ciebie misją hurtu oraz namnażania.
- Słonko moje, które jesteś w niebie, to znaczy cholera wie gdzie, chlipałabym za tobą wniebogłosy, ale milczę.
- Słonko moje, zawiasie myśli, sorry, że się nie mieszczę w lejaucie, o czym rozmyślam czasem usilnie między jedną twoją eksplozją a drugą.
- Jak i o tym, żebym mając do wyboru stan spoczynku i stan gotowości, błogostan albo jeżostan, nie wybierała pierwszego, i zawsze z taką mocą, jak nie wybieram teraz. Hawk.

*********************************************************

niedziela, 15 stycznia 2012

Czesław pisze (rzecz o grafomanii)

*********************************************************

Obiad był dwudaniowy: drugie + drugie danie. A także deser + deser. Co niestety musiało się skończyć definitywną utratą jakiejkolwiek zdolności (o intelektualnym charakterze) do przeprocesowania choćby nędznej namiastki analizy - językowej, logicznej, DOWOLNEJ – pewnego zagadnienia, zajawionego poniżej (jeszcze niżej). Więc nie będzie głębszej dekonstrukcji. Zamiast tego, jeden krótki cytat:
"Jestem biednym, opętanym grafomanem." Kto tak pisze? A także: do kogo? Notorycznie zresztą, refrenowo.
Macie rację. Czesław Miłosz pisze. Drogi Czesław. Do Iwaszkiewicza.

*********************************************************

Czy podoba się wam moje gniazdko?

*********************************************************

A kiedy kałuże zostały już zamrożone i oprószone śniegiem, którym zaczął żonglować z pasją ten anarchista, wicher, wyjąc przy tym z dzikiej radości, wymiatając, stało się jasne dla wszystkich średniozamożnych, przeciętnych i zwykle utajonych narcyzów tej części globu (obu płci), że utracili możliwość napawania się choćby w przelocie swoim ogólnie dostępnym oraz darmowym odbiciem, przyziemnym, chodnikowym, odławianym legalnie, choć niejawnie, przy spuszczonych niby skromnie powiekach, z podeszczowych publicznych akwenów. I jeszcze z bezdennością panującego mroku trzeba się raczej rozstać, na jakiś czas przynajmniej, kto wie jaki, skoro kałuże zostały zamrożone i oprószone na biało (gdyż śnieg świeci), ale to już bez większego bólu. W tej sytuacji także, wobec nagłego zmrożenia oraz ogólnej zawieruchy, z powodu ram okiennych, starych, niewymienionych, przepuszczających wrażliwie wszystkie generowane realnie odgłosy świata, miałyśmy obie z kitką unikalną okazję współpercypować, współsłyszeć skowyty i lamentacje, do jakich zdolny wysoce okazał się tegoroczny zimowy wiatr, polifoniczny jak teatr narodowy co najmniej lub powszechny. I choinkowe lampki, i przytulność ogólna, niepodważalna raczej, bez dwóch zdań, panująca tu w środku mimo okien, sprawiały, że z żenadą - w kontekście rzeszy bezdomnych - kombinowałam w myślach, co by się stało takiego, gdybym wytknęła za ramę, na parę sekund dosłownie, swój gorączkowy mózg, żeby mi z niego wywiało wszystkie metale ciężkie - ogólnie to, co trzeba. Ale tak selektywnie, żeby też z drugiej strony nie powiewało mi odtąd wszystko równo. I grafomańskie zapędy, nad którymi zadumałam się w swoim kontekście przy śniadaniu. Równie głęboko zresztą, jak nad losem katowanych przemysłowo kur, których jajka nie stawały mi jakoś w gardle.

Zostawiając póki co na obiad grafomanię jako zagadnienie, plus mitomanię gratis, czemu nie, postanawiam, ale odwołalnie, że się pożegnam tymczasem (czemu nie). Nie wybieram się jednak zbyt daleko. Kiedy wyje, duje i wymiata, co najbardziej lubią tygrysy? Fajne gniazdka. Niżej ilustracja:



*********************************************************

niedziela, 8 stycznia 2012

Z-biegiem okoliczności

*********************************************************

Ten Przypadek miał jastrzębi wzrok, bynajmniej nie był ślepy. No, może z lekką zadyszką po intensywnym sprincie, ponieważ generalnie był chorobliwie ruchliwy, a przy tym dość zacięty – taki był właśnie w momencie, gdy decydował o jej losie. Szła, a on krążył wokół i nie miała pojęcia, co przed chwilą zawisło w tym łagodnym, jak na styczeń, powietrzu. Jeszcze była odrębna w myślach, tak zwana nieświadoma, więc koncentrowała się na swoich ulubionych, małych obsesjach: różnych zjawiskach przyrody, to znaczy głównie na faunie typu ptaki, a także psy i koty, na miksowaniu słów (zabawnym), nieposiadaniu zamiarów (żadnych poważnych) itd. Tymczasem pan Przypadek (jej patron–życiożerca, jak nazywał siebie najchętniej), wyjąwszy bardzo sprawnie z głębi szarego płaszcza oryginalny, rzeźbiony pilnik do ludzkich paznokci, rozpoczął dość znienacka szybki, trochę zredukowany manicure, gdyż – jak się okazało - miał taką drobną słabość, że namiętnie piłował sobie szpony. Zwłaszcza wtedy, gdy był w centrum akcji, tuż przed szczęśliwym finałem. Oryginalny w ogóle był z niego typ. Sam nie lansował się nigdy, więc niektórzy twierdzili nawet, że nie istnieje (ona nie zabierała głosu w tej kwestii, która wydawała jej się czysto teoretyczna). Precyzyjnie i szybko operował pilniczkiem pan Przypadek, a kiedy doszedł do dziesiątego palca, schylił się i podniósł spory kamień. Rzucił mocno, trafiając w pobliską bramę, która jęknąwszy zgrzytliwie, otworzyła się bez oporu, ukazując dziedziniec zapełniony kocimi łbami. Wtedy popatrzył na idącą: już lustrowała wzrokiem - w poszukiwaniu sprawcy - miejsce, gdzie stał praktycznie, tyle że ona oczywiście go nie widziała. Wiedział, że zmierza w stronę, gdzie upadł kamień, więc niezręcznie jej będzie zmieniać kierunek tylko z powodu strachu, który musiał ją przecież ogarnąć w tej sytuacji. Ambitna była, co też wiedział, podobnie zresztą, jak to, że gdy znajdzie się na wysokości bramy (otwartej przez kamień, wow!), nie oprze się ciekawości, zwłaszcza że… Zresztą popatrzmy – właśnie teraz ona zerka w głąb podwórza i Przypadek wie już na sto procent, że za chwilę będzie mógł spokojnie kliknąć DONE na swojej tajnej liście. Gdyż podsunął jej także dziwny dźwięk - jakby skomlenie ciche? – które ona w tym momencie słyszy, więc rozgląda się nerwowo i, ojacie, no normalnie nikogo na widoku. Nie namyślając się dłużej, wchodzi głębiej. Nagle podskakuje. Śmieszny odgłos jakiś, jakby: klik!, wprawia ją w ten mały popłoch. Znów się rozgląda, czujnie i nagle… wielkie uff. To furtka! Tylko furtka. Głupia furtka zamknęła się sama. Tyle tylko. Normalnie jedna furtka.
A Przypadek znowu wyjął pilnik.

*********************************************************

sobota, 7 stycznia 2012

Alternatywny łańcuch zdążeń

*********************************************************

Wskutek wykolejenia się tramwaju, który uderzył w inny tramwaj, nie powodując jednak żadnych fizycznych obrażeń wśród pasażerów (strat moralnych nie oszacowano), nastąpił trwały rozkład resztek tego dziwnego dnia. W rozkładzie jazdy rozkład, rozsypka, dekonstrukcja stała się praprzyczyną zdążeniowej zapaści (nie zdążyłam!) o lawinowym charakterze, do której doszło nagle w tym dwugodzinnym około, ciemnym przedziale czasu, już wieczornym. I cały łańcuch zdążeń, który miał się przełożyć na sprawy załatwione w konkretnej chronologii oraz postępie warunkowym, okazał się tak ściśle skutkowo-przyczynowy, że niezdążenie pierwsze, niestanięcie na rzęsach, żeby zdążyć, pociągnęło za sobą nieuniknioną niezdążeniową serię, a w efekcie konieczność odpuszczenia sobie całości.
Nie gustując w przyczynach i skutkach, to znaczy w takich klimatach, wierząc w duchu w działanie na przekór (chronologii oraz innym ograniczeniom, także logice w pewnych sferach i trybowi warunkowemu), „gdybym dostała nagle jakieś extra minuty, powiedzmy sto dwadzieścia, tak około…” – pomyślałam w kategoriach zysku wobec takiego obrotu spraw.
Gdybym dostała nagle jakieś extra minuty, powiedzmy sto dwadzieścia, tak około, udałabym się wolno w jakieś osobne miejsce, tam, gdzie rosną na przykład poziomki, testując przy okazji nowe obuwie swoje, zarąbiste, które nabyłam niedawno drogą uczciwej transakcji B2C. Nie odmówiłabym sobie lekkiego podniesienia poziomu decybeli w swoich uszach, w związku z czym nie odebrałabym zapewne kilku połączeń. A także równie lekkiego obśmiania się – przechodząc - ze światełkowych aniołów typu „gigant”, które jak dziadki zdute na krzesełkach se siedzą pod magistracką choinką (wiem, że to niby ławeczki, ale wyglądają jak zwykłe stołki), w zasadzie nie wiadomo, w jakiej funkcji - być może fazę pośrednią, przedupadkową anielską ilustrując. Gdyby mi przyszła ochota na małą czekoladkę, taką delfinkę powiedzmy, weszłabym do sklepiku, mając cichą nadzieję, że uniknę tym razem spoliczkowania zszokowanej kasjerki przy pomocy własnego pierścionka, jakkolwiek to brzmi. Chodzi o to, że wskutek wykonywania zbyt gwałtownych i zamaszystych gestów, noszony przeze mnie stale pierścionek, trochę zbyt luźny, spada mi czasem z palca (macham – spada), szybując śmiałym łukiem w sobie tylko wiadomy punkt, którym bywa niestety – jak ostatnio - pani z kasy zdębiałe oblicze, trafione celnie, centralnie przy wyciąganiu portfela (dziwnym trafem!) i oniemiałe słusznie. Jeszcze coś sensownego (a propos dziadków anielskich) machnąć by można dla dziadka nie-mojego-mojego, który jednak poważnie traktuje naszą relację, stara się i poczuwa do wzajemności. Widzę, jak ściemnia w pocie czoła, żeby to wszystko uwznioślić, uatrakcyjnić, poruszyć, chociaż wie, że nie musi tego robić, bo i tak mamy wieczny dil, bezwarunkowy. Zaś w części ekspiacyjnej mogłabym wszem i wobec wygłosić wielkie sorry dedykowane wszystkim martwym przedmiotom świata, które non stop posądzam o złośliwą współpracę z wszechobecną w kosmosie metafizyką (złośliwość rzeczy martwych – tak się to chyba nazywa oficjalnie). O nic złego was nie posądzam, hej! Gadam tak tylko, naprawdę, wiecie przecież.
I jeszcze mały kliring osobistego sumienia z pełnym zapału brakiem postanowienia poprawy, choć jestem nadal durna do tego stopnia, że widząc w sieci Handel myślę Händel. A jednak, drogi kosmosie, jestem faktem. Akt narodzin jest nieodwracalny. Równie konkretnie, jak akt śmierci.


*********************************************************