niedziela, 29 września 2013

za Tezeuszem w labiryncie podąża ptaszek połykający nić

**********************************************************

Nie tacy wymiękali przy czytaniu Dostojewskiego (niespodzianka! będzie o Dostojewskim). W obu sensach, to znaczy „pozytywnie”, gdy dębieli, stuporzeli i słupieli, a ciarki (w oparach siarki) przetaczały się przez ich ciała w trakcie lektury, oraz „negatywnie”, czyli w taki sposób, że nie dawali rady, odpadali już po pierwszych kawałkach tekstu. Nie będę jednak obstawiać, którzy wymiękający stanowią większą grupę ani jakie są proporcje, ponieważ (znów surprise!) ci ostatni (ci „negatywni”) z powodu braku wspólnoty, jak również z tej przyczyny, że nie mają oni zwykle jakiejś konkretnej ochoty na zgłębianie kwestii, skąd ta niechęć (uff, gość gada, gada, gada - to najczęściej i to za mało) w ogóle mnie nie interesują w tym momencie. Interesują mnie za to wymiękli „pozytywnie” (trzej wybrani); i analogicznie - z powodu pokrewieństwa, korespondencji uczuć, a także dlatego, że tak dobrze się sprawili, zadając sobie trud bezwstydnego nazwania tego, czego doznali (to adekwatne słowo) przy zetknięciu z Dostojewskim.
Oddaję zatem głos zestuporzałym najpiękniej, w alfabetycznej kolejności:

Na „B”:

„Zagłębiłem się w Verlainie i Traklu, przeczytałem też Biesy Dostojewskiego, książki o takiej zachłanności i takiej radykalności, a w ogóle tak grubej książki nie czytałem nigdy przedtem, odurzyła mnie, na jakiś czas roztopiłem się w biesach. Kiedy się pozbierałem, nie chciałem przez pewien czas czytać niczego innego, bo byłem pewien, że przeżyję straszne rozczarowanie, wpadnę w przerażającą otchłań. Tygodniami wzbraniałem się przed jakąkolwiek lekturą. Niesłychaność Biesów przydała mi sił, wskazała drogę, powiedziała, że jestem na właściwej drodze ku wyjściu. Ta szalona i wielka literatura poraziła mnie, abym mógł wyjść stąd jako bohater.”
(Thomas Bernhard) 

Na „C”:

„Wczoraj po raz kolejny przeczytałem piąty rozdział drugiego tomu Braci Karamazow – ten, w którym Iwan zwraca swoją przepustkę do wszechświata, stworzonego przez Boga, i nagle wybuchnąłem niepohamowanym szlochem.
Czytałem już te stronice nieskończoną ilość razy, lecz zamiast uodpornić się na ich moc, staję się wobec nich coraz bardziej bezbronny. Dlaczego? Przecież nie podzielam cokolwiek mściwych poglądów Iwana […] Czemu więc Iwan wbrew mojej woli wyciska mi z oczu łzy? Odpowiedź nie ma nic wspólnego z etyką ani z polityką, tylko z retoryką. W swojej tyradzie przeciwko zapominaniu krzywd Iwan dla własnych celów bezwstydnie gra na uczuciach (gdy mówi o umęczonych dzieciach) i posługuje się karykaturą (okrutnych obszarników). Znacznie większą siłę oddziaływania aniżeli jego (niezbyt treściwe) wywody mają akcenty bólu, osobistej udręki duszy, która nie potrafi znieść okropności tego świata. Tym, co mnie tak porywa, nie jest rozumowanie Iwana, lecz sam jego głos, prowadzony przez Dostojewskiego.
Czy te bolesne tony są prawdziwe? Czy Iwan „naprawdę” doznaje uczuć, do których się przyznaje, i czy zatem czytelnik „naprawdę” podziela jego uczucia? Na to drugie pytanie znajduję niepokojącą odpowiedź. Brzmi ona: tak. Nawet kiedy słuchamy Iwana i zastanawiamy się, czy on sam naprawdę wierzy w to, co mówi, nawet kiedy zadajemy sobie pytanie, czy chcemy powstać i za jego przykładem również zwrócić przepustkę, no i czy to, co czytamy, nie jest zwykłą retoryką, nawet kiedy pytamy, wstrząśnięci, jak Dostojewski, bądź co bądź chrześcijanin, wyznawca Chrystusa, mógł pozwolić Iwanowi wypowiedzieć tak mocne słowa, to w tym całym zawirowaniu mamy jednak czas pomyśleć: „Nareszcie! Oto na moich oczach toczy się bój o to, co najważniejsze! Jeśli komukolwiek (choćby Aloszy) dane będzie pokonać Iwana słowem lub własnym przykładem, to zaiste prawdziwość słów Chrystusowych zostanie potwierdzona!” Myślimy więc: „Chwała wam, Fiodorze Michajłowiczu! Oby wasze imię po wiek wieków rozbrzmiewało w komnatach sławy!”.”
(J. M. Coetzee) 

I na „M”:

„Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że perspektywą człowieka jest ta organiczna bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej miarom i danym kartograficznym.

Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury dzieła niczym ołów w żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to jest coś więcej niż „literatura”, z tym nie sposób dyskutować. Albo trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. […]

Odcedzić z pospiesznego i niepohamowanego przegadania wszystko, co w Braciach Karamazow jest fatum i treścią, i wyczytać z nich ewangeliczne posłanie, to dla czytelnika męczące zadanie. W końcu jednak dyskutuje się z szaleńcem, ale siła tego szaleńca poruszyła i spustoszyła świat. I jeszcze ciągle pustoszy. Po przeczytaniu dwudziestu pięciu-trzydziestu stron jestem wykończony, zdenerwowanie, jakie wywołuje we mnie jego ton i gadatliwość dygresji, trwa jeszcze długo po odłożeniu książki. I nie sposób się od niego uwolnić! Wydaje mi się najzupełniej możliwe – co może któregoś dnia udokumentuje policja – że Dostojewski zabił człowieka.
(Sándor Márai) 

No i bez komentarza.


**********************************************************

czwartek, 26 września 2013

O Klidasie* (z dedykacją dla pewnego nie-ciernika, który [która] ma dzisiaj swoje święto)

**********************************************************

„Twoją powieść wieczór za wieczorem czytałem, przeczytałem. Uznałem, że już od dawna pragnąłem takiej lektury” – pisał do Kafki Max Brod o powieści, którą czytał w rękopisie i na szczęście dla reszty ludzkości zrobił wszystko, żeby się nią podzielić. Brod też był wielki!

Że Kafka nie był ciernikiem, to wiadomo. Był mega rybą. Ciernik jest z Kierkegaarda, który pisze o egzystencji jako sieci, zarzuconej po to, żeby łowić większe ryby, podczas gdy właśnie cierniki – małe, drobniutkie rybki, wprowadzone jako alegoria zwykłych ludzi, mogą swobodnie przechodzić przez jej oka. „Skoro tylko przychodzi człowiek, który wnosi z sobą coś oryginalnego, tak że nie mówi: Trzeba brać świat, jakim jest (tak mówi ciernik), lecz mówi: Jakikolwiek by ten świat był, pozostanę przy mojej oryginalności, której nie zamierzam zmieniać według upodobania świata; w tej samej chwili, gdy te słowa zostają usłyszane, w całym bycie dokonuje się przemiana”.

W ogóle miał do ryb – jako wegetarianin - Kafka stosunek szczególny. Na tyle nietypowy, że krążyły po mieście ekscytujące fabuły, opowiadane przez spłoszone, czasem zdruzgotane koleżanki Franza, o tym, jak to Kafka na przykład, zwiedzając pewnego razu z jedną z nich Akwarium berlińskie, stanął przed oświetlonym szklanym basenem i przemówił do ryb takim tekstem: „Teraz mogę już was oglądać spokojnie, ja was nie zjadam”.

Czynił także na piśmie następujące zwierzenia:

„Wieczorem byłem smutny, ponieważ zjadłem sardele, były dobrze przyrządzone, majonez, kawałki masła, purée ziemniaczane, ale były to sardele. Już od kilku dni miałem apetyt na mięso, to była dobra nauczka. Smutny jak hiena ciągnąłem potem przez las (odrobina kaszlu była charakterystycznym znakiem człowieczeństwa), smutny jak hiena spędziłem noc. Wyobraziłem sobie hienę, jak znajduje zgubioną przez karawanę puszkę sardynek, nadeptuje na tę małą blaszaną trumnę i wyżera zwłoki. Przy czym różni się ona od człowieka jeszcze tym, że nie chce, ale musi (w przeciwnym razie dlaczego byłaby tak smutna i dlaczego miałaby ze smutku zawsze na wpół przymknięte oczy?), my z kolei nie musimy, ale chcemy. Doktor pocieszył mnie rano: po co się smucić? To przecież ja zjadłem sardele, a nie sardele mnie.”

Taki to był Franz Kafka, nazywany czasem Klidasem, który „nie gustował w łatwych uśmiechach i gadaninie”, ale kiedy przychodził do kuchni, guwernantce i kucharce Fanny zawsze było bardzo miło.

*Klidas (czeski slang praski) - kolos milczenia, taką ksywkę miał Kafka w pewnych kręgach.

a to ciernik właśnie
**********************************************************

wtorek, 24 września 2013

Wszyscy idą spać, więc ty też musisz

**********************************************************

Kiedy Orfeusz patrzy na Eurydykę w Hadesie jest wstrząśnięty, widząc ciężkie, martwe ciało – jej i nie jej - jakby cała lekkość uszła z niego z ostatnim oddechem. Eurydyka nie żyje i to martwota śmierci robi takie wrażenie na żywym Orfeuszu, który jednak wierzy w odwracalność. W taką opcję. Jak to widzi Eurydyka?

„Człowiek kurczowo czepia się wiary, że jest gdzieś ktoś wystarczająco w nim zakochany , aby go przytrzymać, nie dać porwać. Lecz ta wiara nie ma podstaw. W ostatecznym rozrachunku każda miłość jest umiarkowana. Nikt z nami nie pójdzie.
Mit Eurydyki opacznie zrozumiano. W istocie mówi on o samotności śmierci. Eurydyka jest w piekle, spowita całunem. Wierzy, że Orfeusz dość mocno ją kocha, aby przyjść jej na ratunek. I on rzeczywiście przychodzi. Lecz jego miłość okazuje się w końcu za słaba. Orfeusz porzuca ukochaną i wraca do własnego życia.
Mit Eurydyki przypomina, że z chwilą śmierci tracimy wszelką zdolność do decydowania o tym, kto będzie nam towarzyszył. Przemożny wir porywa nas ku przeznaczeniu; nie od nas zależy, przy kim spędzimy wieczność.”
(J. M. Coetzee) 

Tak właśnie jest u Miłosza (w Orfeuszu i Eurydyce) – oto finał długiej drogi Orfeusza: 

[...]
Dniało. Ukazały się załomy skał
Pod świetlistym okiem wyjścia z podziemi.
I stało się jak przeczuł. Kiedy odwrócił głowę,
Za nim na ścieżce nie było nikogo.

Słońce. I niebo, a na nim obłoki.
Teraz dopiero krzyczało w nim: Eurydyko!
Jak będę żyć bez ciebie, pocieszycielko!
Ale pachniały zioła, trwał nisko brzęk pszczół.
I zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi.
 
[Cz. Miłosz, Orfeusz i Eurydyka]

Tylko u Kafki jest inaczej - udręczony, oddzielony od bliskich bohater kładzie twarz na zdjęciu nieobecnych. Czuje na policzku jego przyjemny chłód. Dopiero wtedy zasypia.



**********************************************************

poniedziałek, 23 września 2013

świat zamknięty

**********************************************************

Główna myśl Rilkego: jeśli chcemy doświadczać świata w sposób niezapośredniczony, musimy bazować na empatii ze zwierzętami („To, co jest na zewnątrz, poznajemy jedynie z oblicza zwierzęcia; bo już małe dziecko odwracamy i zmuszamy, by wstecz widziało formę [Gestaltung], nie otwarte [das Offne], które w wizji zwierzęcia jest tak głębokie” - fragment Elegii ósmej w dosłownym tłumaczeniu J.M. Coetzee’ego, polski przekład.)

I w przekładzie Adama Pomorskiego:
 […]
Stworzenie widzi wszystkimi oczyma
otwarty świat. Jedynie nasze oczy,
jak wywrócone, są stworzeniu niby
sidła stawiane u wolnego wyjścia.
Co j e s t na zewnątrz, wiemy tylko z twarzy
zwierzęcej; już na dziecku wymuszamy,
że swym na opak wywróconym okiem
widzi ukształtowanie, nie otwartość
świata, w zwierzęcym tak głęboką wzroku.
[…]
 Elegia ósma [w: Elegie duińskie]

Der Panther

**********************************************************

wtorek, 17 września 2013

Matematyka

**********************************************************

W stosunku do gołębi, co sobie umościły gniazdo na akacji za oknem, tuż przy szybie, tuż pod moim nosem, pod nieobecność Dumy, która nigdy by do tego nie dopuściła, żywię cały wachlarz uczuć. Ale nie tykam ich oczywiście.

Gniazdo vis-à-vis głównego okna

**********************************************************