środa, 4 sierpnia 2010

Wojna i pokój (z widokiem)

*********************************************************

Gdy płonie Moskwa, podpalona przez napoleońskich żołnierzy, a przerażeni uciekinierzy, wisząc u okien, patrzą z oddali na ten pogrom, Natasza Rostowa nawet nie zerka w tym kierunku. Obok płonie w gorączce książę Andrzej. Dogorywająca widowiskowo Moskwa nie ma szans. Jest dla Nataszy niczym wobec konającego w półmroku Andrzeja Bołkońskiego. W punkcie dojścia powieści ta sama/nie ta sama Natasza spotyka odmienionego przez podobne doświadczenia Pierre'a. Nie wiemy, co będzie dalej.

Kiedy w Pokoju z widokiem na oczach głównej bohaterki ginie człowiek - w konwulsjach, zalewając się krwią - próbuje ona zbagatelizować ten fakt, desperacko czyści sobie pamięć. Okazuje się jednak, że jest ktoś - współświadek zdarzenia - kto potrafi zaprzeczyć jej staraniom, przyznać temu przeżyciu właściwą, prawdziwą rangę: - Na naszych oczach rozegrała się tragedia - mówi George. - Ja nie jestem już taki sam, jak przed nią, i ty nie jesteś taka sama.

- O, kurczę, wieki całe! W ogóle się nie zmieniłaś! - słyszę zewsząd przy każdym spotkaniu po co najmniej rocznym niewidzeniu. Oczywiście wiem, że to konwencja, ale i tak mam ochotę odpowiedzieć: - Ty też, kurczę. I to nie jest komplement.

*********************************************************

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Much Madness is divinest Sense --

*********************************************************

Generalna rewolucja (czy bywają niegeneralne?). W tle muzycznym Moja Emily Dickinson, album by Andrzej Bonarek, wokal Moniki Wierzbickiej(tutaj próbka). Przypomniałam sobie o nim na okoliczność tej rewolty (która wprawdzie transgresją żadną nie jest). Co to? Kto to? Jak to? Wszystkich jakoś dotyka ta płyta, nawet tych, którzy się na nią krzywią. Tych Normalnych. Kto się oprze zatraconemu transowi, nakręcanemu przez smyczki w numerze czterysta trzydziestym piątym?

# 435
Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum -
Gdy je przeniknąć Zrozumienia błyskiem -
A czysty Rozum to upadek w Obłęd -
Lecz Większość - jak we Wszystkim -
Narzuca swoje Kategorie -
Przyjmij je - jesteś Normalny -
Odrzuć - czekają na Furiata
Kajdany i Kaftany -

Kotka zamienia się w słuch przy tysiąc siedemset trzydziestym drugim:

# 1732
Dwakroć przeżyłam życia koniec —
Ale wciąż czekam przecież,
Czy Nieśmiertelność mi odsłoni
Jakieś zdarzenie trzecie —

Ja zwłaszcza przy sześćset czterdziestym:

Nie mogę dzielić z Tobą
Śmierci —


*********************************************************

niedziela, 1 sierpnia 2010

Nieczytelność zasad

*********************************************************

Kot może sobie pozwolić na brak poczucia humoru, bo ma dziewięć żyć (three for playing, three for straying, three for staying). Nie musi wspierać się bajkami o jakichś kocich aniołach czy innych wąsatych świętych, pobrzękujących zachęcająco błyskotkami. Może sobie uprawiać na co dzień ten swój koci egzystencjalny hardkor - w kotka i myszkę zabawę, bycie jawne i bycie w ukryciu, w istnienie i nieistnienie, w życie oraz brak życia, w szukającego Abla i przyczajonego Kaina. A w zabawie drasnąć znienacka pazurem - przez przypadek niby, ale na tyle głęboko, żeby zademonstrować zakłamanemu obiektowi, nieświadomemu własnej wrażliwości, że pod którąś z kolei powłoką leży coś innego niż żart. Boli! Dobra rada: polać miejsce wodą utlenioną, chyba że rana jest zbyt rozległa. Co jest dalej? Zależy kto pyta. Wyższy poziom lub proste game over. Dla niektórych do dziewięciu razy sztuka.

*********************************************************

niedziela, 18 lipca 2010

Słońce w gwiazdozbiorze Psa

*********************************************************

Jest tak, że płynące słowa zamieniają się z sykiem w lotną parę. Upał wiesza się na tobie, kręci sobie stryczek na twojej szyi, a ty nie możesz mu odmówić ostatniej przysługi. Konasz lojalnie razem z nim. Potem umieszczasz jego prochy w lodowej urnie i podajesz z leśnymi poziomkami, na szorstkim liściu maliny. Nieumyte naczynia zgarnia zmierzch.

*********************************************************

wtorek, 13 lipca 2010

Pochwała kaprysu

*********************************************************

NIE TAK
EIN KAT
Czy wszystko muszę robić wspak?
Tak, nie muszę.
Nie, tak chcę.

Z matki Przekory, ojca Paradoksa. Silne spojrzenie spode łba. Praktykowane często. Zaczepne mimo woli. Sterowane prawem kontrastu - im większe zagęszczenie w powietrzu trzepocących z kokieterią rzęs, ociekających jak wata cukrowa, przegiętych, tym chętniej cedzi chłodno przez pociemniałe siatkówki, nie trzepocąc: nie muszę, nie chcę, nie licz, przypadkowy lub intencjonalny przechodniu, raczej spadaj. Oczywiście nie wszyscy dają się na to nabrać. Na szczęście, bo to wtedy dochodzi do miłej sytuacji - rozpoznania, kiedy tzw. swój trafia na tzw. swego. Rzadkie kejsy, ale występują w przyrodzie. Może mniej namacalnie niż rozdarte do nieprzytomności ptaki o porankach (przy których filharmonicy wiedeńscy są garstką lichych rzemieślników bardzo stęsknionych za talentem) lub bezdomne, obrzydliwe ślimaki, popełniające zbiorowe samobójstwa na miejskich trotuarach tuż po deszczu, albo lody pachnące i słodkie, brak ciszy, nadmiar światła, ale jednak TAK - występują (albo KAT, jeśli w lustrze kto woli).
I jeszcze taki kejs: ful roboty, a gość z pokoju obok jak zawsze w pewnym momencie porzuca wszystko, przerywa sobie, tobie i jemu w pół zdania i wychodzi z racji chęci poprzedzenia kolacji obiadem zjedzonym o stosownej porze (mimo braku przerwy na lunch). Wtedy myślę za Dostojewskim: niech świat zginie, bylem tylko mógł pić swoją herbatę. Tak trzymać:)

*********************************************************

wtorek, 29 czerwca 2010

Cienia szukam?

*********************************************************

Wyskoczył nagle z bocznej ścieżki, ukrytej w gęstych krzakach. Nie oglądając się za siebie, wkroczył na chodnik, którym szłam. Nie zauważył mnie. Byłam bezgłośna w miękkich, szarych szmaciakach. I szybsza. Jego plecy były coraz większe. Zbliżałam się nieuchronnie. Wtem zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. Zahamowałam ostro. Nie wiem, czego się spodziewał, ale uśmiechnął się na mój widok.
- Patrzę, co to za cień... - wskazał na chodnik, gdzie ogromniała gotycko moja sylwetka, ostra, mocno wydłużona, wyprzedzała mnie o dobrych parę metrów.
- ...a to ja - dokończyłam z uśmiechem.
Roześmiał się. Spodobało mu się. Chwilę jeszcze patrzyliśmy pod nogi. Było na co. Potężnieliśmy tam oboje bez skrupułów, zagarniając kawał terytorium. W rzeczywistości ułomki - on mały, czerstwy staruszek, ja o gabarytach mimozy - na chodniku byliśmy gigantami. Postawieni do pionu, w tej postaci, moglibyśmy gadać z czubkami drzew. Gorzej z ludźmi. - Tu wieża, jak mnie słychać? Jeśli trochę słabo, to sorry. Szczerze mówiąc, pytam pro forma. Łączność z ziemią obchodzi mnie, owszem, ale nie jest dla mnie priorytetem. Nadaję na takich falach, że tylko wieże pokrewne mogą słyszeć więcej niż zwykły szum.
Tymczasem dziadek od cienia, nieznajomy, znowu gwałtownie skręcił, po czym zniknął równie nagle, jak się pojawił. Jasny poranek trwał, słońce nadal figlowało za moimi plecami. Obejrzałam się na zamaszysty łuk. Nawet jeśli sens, za którym gonię, jest tylko cieniem strzelistym, i tak nie zdołam go podeptać. To już wiem.

*********************************************************

niedziela, 13 czerwca 2010

Założenia

*********************************************************

Och, och i jeszcze raz och! Tak szlochała wrona-zmartwiona (trzeba przyznać, że teatralnie), której przysnęło się nieco na słonku, w samo południe zresztą, wskutek czego wypłowiały jej prawie doszczętnie kruczoczarne, przepiękne pióra. Skonstatowawszy ten dramat, wrona zalała się łzami. Siedziała tak i płakała, operując powyższymi wykrzyknikami, aż pojawił się mały jeż, który był bystry, miał dobry charakter oraz czarny węgielek przy sobie. Dzielny jeżyk paroma zręcznymi ruchami łapek przywrócił wronie-zmartwionej pierwotną, głęboką czerń, przy pomocy węgielka oczywiście, tak fachowo, że była jeszcze piękniejsza niż przed tym przykrym incydentem.
Tyle bajka, która skończyła się dobrze. W realu jeżyk zażądałby pewnie od wrony niebagatelnej kaski za taki bodypainting, wprost proporcjonalnej zapewne do stanu desperacji, w jakim się znajdowała, jak również bazując na wiedzy, że nikt z jej bliskich przyjaciół i w ogóle nikt w okolicy stosownego węgielka nie posiada. Wrona zaczęłaby biegać po różnych kafkowskich instytucjach w celu uzyskania wystarczającej ilości gotówki na ten elementarny zabieg i niechybnie straciłaby wiarę w szlachetność oraz dobrą wolę zwierzątek, zamieszkujących las, a swoje potencjalne pociechy uczyłaby ku przestrodze wyłącznie anty-wierszyków, wypranych ekstremalnie z sielankowych, nadętych dyrdymałów, wypaczających prawdziwy obraz świata. Wyobrażam sobie jej rezolutne wronięta, recytujące z zapałem:

- Kto ty jesteś?
- Biedny głupek.
- Jaki znak twój?
- Oko w słupek.
- Gdzie ty mieszkasz?
- W Nonsenslandzie.
- Po czym stąpasz?
- Cóż, po bandzie.

Pozostaje mi przypomnieć złośliwie wszystkim rozczarowanym wronom, że i tak żyjemy na najlepszym ze światów! (miłosiernie za to nie dodam, przy jakim założeniu;)

Nasłuchawszy się tych wronich anty-bajek, odwracam się i odchodzę, buźka. Bright star, wierzę w ciebie, ale nie idę za tobą. Za chwilę całkiem się oddalisz (bo zakładam, że jesteś ruchomą gwiazdą).

*********************************************************

niedziela, 6 czerwca 2010

Wieczne niedoczekanie daj nam

*********************************************************

Hej, ty, lepiej tam nie idź! Dlaczego? Bo możesz ugrzęznąć po łydki, a nawet po kolana. W czym? W czymś mało apetycznym - w zsypie, w malowniczym mini-wysypisku, spontanicznym, anonimowym, w górze plastikowych worów, rozbebeszonych w większości, podejrzanych, podrzuconych przez kogoś o świcie, nad którymi unoszą się teraz chmary much. Nie, nie wiem, co tam jest w środku, ale widok jest obrzydliwy. Cała droga jest nimi zawalona. Gdzie? Tamtędy? Chyba też lepiej nie, tam ma teraz akurat seans lokalny święty Franio. Kto to? Taki tutejszy świrek, żulik jaśnie lewitujący, w uniesieniu całkiem dosłownym, jak najbardziej fizycznym, nad ziemią. Jak to? No, performens ma taki, że staje sobie bez ruchu w środku parkowego rondka, obwieszony różnymi betami, jak wystawna, magistracka choinka na wigilię, pękaty, krzyżuje ręce na wypchanej tekturami klacie, przymyka oczy, wtedy powoli zaczynają nadlatywać gołębie, obsiadają go hermetycznie, masz wrażenie, że wielowarstwowo. Czy się czymś smaruje? Nie sądzę, raczej działa bez konserwantów. Na ptaki-wabiącą-chemię żal by mu było kasy. Potem wykonuje Franio słaby ruch którąś ręką i gołębie zaczynają trzepotać skrzydłami, nie odrywając się od jego łachów. Wygląda, jakby unosił się parę centymetrów nad ziemią. Czad? No czad. Magiczny realizm. Jeszcze info - jak pójdziesz po skosie, spotkasz długiego chudzielca ze starannie zaczesaną łysiną i trzema psami: dwa duże, prawie rasowe, jeden mały, prawie kundelek. Chudy ściągnie cię na pewno wzrokiem i jeśli zobaczy przyzwolenie w twoich oczach, wda się z tobą w sympatyczną gadkę. Usłyszysz, jak walczył o pozostałe psy ze stada, dwa, otrute przez zwyrodnialców-sąsiadów, którzy myśleli, że ujdzie im to bezkarnie, ale niedoczekanie, panie, niedoczekanie!, dowiesz się, jak wielkie z nich były pieszczochy - świętej pamięci - i obejrzysz ich profesjonalne fotki zrobione przez zawodowca, który czesze aktualnie nagrody na międzynarodowych festiwalach. Jeśli powiesz, że musisz się zbierać, odprowadzi cię wybaczający uśmiech (skoro musisz...).
Co jeszcze możesz zrobić? Jeszcze wszystko. Oczywiście pod małym warunkiem - że szczęśliwie przyjdzie ci to do głowy. Nie, nie zdziwię się wcale, jeśli zaczniesz recytować Keatsa:
Bright Star, Would I were Steadfast as Thou Art
Będę wiedzieć, że też jesteś po super kinie. Zgadzam się, że Jane Campion zrobiła świetny film.

*********************************************************

niedziela, 30 maja 2010

Idiotyzm doskonałości

*********************************************************

W pewnym mieście w dzień targowy takie słyszy się rozmowy:
- Jak tam w stolicy było?
- No jak, szybko i brudno. Zero życia jakiegoś normalnego. Siedzą w tych wypasionych osiedlach i tylko z domu do sklepu. I z powrotem.
- Bo to heroiniści są głównie.
Niewdzięcznicy jedni. Dewianci. No, no. Czy to ładnie wobec mateczki-natury, matematyczki z zawodu, która miliardy lat kombinowała nad optymalną matrycą, żeby cały ten zgiełk ogarnąć i nakręcić wokół własnej osi, wokół prostej auto-zasady? A ci, kurcze, do niej z dywersją, samowolką, autodestrukcją. Buntem? Raczej dziecinadą. Literami wielkimi jak woły WDRUKOWAŁA nam przecież mateczka (z kwantyfikatorem ogólnym: dla każdego żywego stworzenia): prząść powoli i higienicznie, sekwencyjnie. Przyjść na ten piękny świat, rozkosznie się przeciągnąć, rozrosnąć bujnie, zachwycić, następnie wyedukować, wspiąć po szczeblach, pożenić, rozmnożyć i zapewnić, a potem co kto lubi - najogólniej: prosto do nieba, estetycznie i konstruktywnie. Kit pradziejów, ewolucyjny omam-chytrusek. Który d z i a ł a, idzie jak czołg.
W obejrzanej przez przypadek scenie z jakiegoś filmu o wojnie: klasyka - liczna polska rodzina wywleczona przed dom, naziści z wielkimi kolbami żądają przyznania się do ukrywania Żydów, napięcie puchnie do granic wytrzymałości, wystarczy jeden niestosowny ruch i... jest - kamyczek stacza się po dachu, Niemcy dostają szału, puszczają obfitą serię, pod wpływem której padają kolejno: mąż, ojciec, dziadek, wujek, ciotka, matka, babka, dzieci i bóg wie kto jeszcze z rodziny. Afekt kończy się na młodej kobiecie - żonie, która, korzystając z chwilowego zawieszenia, rzuca się do ucieczki. Okoliczności jej sprzyjają, dopada zarośli, potem rzeki. Biegnie co tchu. Instynkt życia, majstersztyk świata. Tak zachowałoby się każde zwierzę (z wyjątkiem monogamicznych). Wszyscy, których kochała (kocha nadal), najważniejsi, zostali wybici do nogi, leżą u jej stóp i krwawią. A ona zrywa się i ucieka. Chce przetrwać za wszelką cenę. Nieważne, co będzie potem. Potem może zdechnie z rozpaczy, ale matryca działa. Żeby położyć się przy nich i umrzeć, musiałaby mieć jakiś defekt. Takich błędów mateczka nie obsługuje. Tutaj jednak była na miejscu. Mimo całej potwornej masakry, the operation completed successfully.

*********************************************************

niedziela, 23 maja 2010

Końskie nauszniki

*********************************************************

Wyjdzie na to, że znowu się spóźnię. Dłuższy postój, to już kolejny, tym razem na rozedrganym moście. Czekam. Joggingująca kobieta, podskakująca w miejscu na czerwonym świetle, wzbudza zainteresowanie dwóch piesków, też zatrzymanych przez czerwone. Patrzą na nią z wyraźną aprobatą, naturalnie włączają się do zabawy. Ludzie to dostojne matuzalemy, zredukowane fizycznie, mimo że o większej masie, a tu proszę, taki skoczny, partnerski egzemplarz, całkiem dorozwinięty, zdolny do kłusów i pasaży. Pełen respekt. O, już zielone. Ruszyli. Joggerka ostro, z fasonem. Pieski przyhamowane ręcznie, wierzgające w powietrzu, przeważone, jak na huśtawce, przez zbyt ciężkich dorosłych po drugiej stronie. Klap. A joggerka już hen za żywopłotem. Most też coraz bardziej hen. Wreszcie centrum, plac, gdzie wysiadam. Nadal korek. To znaczy tłok. Ile osób może przypadać na metr kwadratowy rynku atrakcyjnego turystycznie miasta w miłej porze wczesnowieczornej? Oraz jeszcze: ile dorożek? O, i jeszcze: ile koników, przyodzianych w śmieszne nauszniki, nasadzone na czubki głów? Rozglądam się. Czy one wszystkie tak mają? Na trzy dorożki, jakie mam w zasięgu wzroku, tylko jedna jest ciągnięta przez konie z czerwonymi, cyrkowymi ochraniaczami na uszach, idealnie zresztą dopasowanymi do ich kształtu. Po co? Czy właściciel robi z nich komercyjne klauny, czy też może chroni je przed hałasem? Biedne czy niebiedne koniki? Nie potrafię tego ocenić. Ominąć też nie, niestety, skoro wykiełkowało już w mojej czaszce, którą tak trafnie sportretował Munch (w Krzyku), pomimo świadomości zupełnej bezsensowności takich roztrząsań, ich kosmicznego zawieszenia. Na wszystkich historycznych zdjęciach ze zwierzakami, zawsze jestem z nimi w objęciach, co dziwne z wzajemnością, jest to lgnięcie wyraźnie obopólne. Jako duża już całkiem dziewczynka zasłynęłam w kontekście czworonogów m. in. tym, że spontanicznie podeszłam, a następnie czule objęłam, łańcuchowego wilka, tresowanego długo i kosztownie na krwiożerczego ochroniarza u jakiegoś dziwnego wujka. Duży wilczur zesztywniał wprawdzie - z szoku zapewne, biedak - ale nie zrobił mi żadnej krzywdy. Zdenerwował się dopiero na widok spienionego, falującego po intensywnym biegu wujka, który wyrósł nagle obok nas. Pies mnie cudownie oszczędził, za to wujek o mały włos byłby zagryzł mnie za ten numer, a on nie był szczepiony przeciw wściekliźnie, więc z dwojga złego wolałabym być pogryziona przez tego wilczka. Do ponownej wizyty u wujka nikt mnie jakoś nigdy nie namawiał. Dziwne. Nie ma siły, przetwarzanie w toku: uszy koni, ich cierpliwe milczenie (koni) a hipotetyczna krzywda, której doświadczają być może na moich oczach. Na szczęście nie zapominam skręcić we właściwą bramę.
- No wreszcie.
- Hej. Ale i tak na chwilę.
- Czekaj, czekaj, mam tekst zaproszenia na ślub. Chyba na ten się zdecydujemy. Patrzcie.
Okazuje się, że to gotowiec, ściągnięty ze stronki, wystylizowany na zaproszenie do teatru. Dramat w trzech aktach, napisany przez kogo? przez Życie (niespodzianka!). Po kolei: I. Dla duszy (kościół), II. Dla ciała (impreza), III. Noc poślubna (korona wyrafinowania). Tytuł: "A potem żyli długo i szczęśliwie."
- Co ty, chłopie - to Dumas ryknął - wszyscy umrzemy. Nikt ci o tym nie powiedział? Musisz zmienić przynajmniej tytuł, żeby było w miarę uczciwie. Na "Idylliczne intro" albo coś w tym stylu. Dramat to dramat. Wszyscy możemy skończyć jako zadowolony target stabilnego hitu stulecia pod tytułem "Syci i wzdęci", z którego bohaterami utożsamimy się w stu procentach, a ty sobie żarty robisz? Walka się toczy, chłopie. Zauważyliście ten wielki lans preparatów na wzdęcia? Cywilizacja wzdętych normalnie. Jak skutecznie się zrestartować, żeby radosna XXL konsumpcja mogła kręcić się w płynnym trybie 7/24/365? Masakra.

Pociągnęliśmy z zapałem temat. Czuliśmy się wyłączeni z tego obiegu. Nienasyceni, niewzdęci, nieskażeni preparatami, z niezalecanym "never" na niewyparzonych ustach. Tylko Dumas robił za Nietzschego. - Nie zapomnijcie, dziatki, że po idyllicznym intro wchodzi faza wiedzy radosnej! Nie mylić z radosną konsumpcją! Darł się, jakby był za górami, za lasami, a przecież siedział obok. Może to próba krzepy przez zejściem w zaludnione doliny. Nie wiem, ja chyba zostanę.

*********************************************************

niedziela, 16 maja 2010

Ile

*********************************************************

Wracając z/do, odchylam do tyłu głowę, póki nie poczuję oporu tramwajowego siedzenia. W linię wzroku wchodzi mi płynnie ekran, bezgłośny, dynamiczny. Bazar za dźwiękoszczelnym monitorem:
Dziś jest 134 dzień roku
Do wakacji pozostały 42 dni
Do Sylwestra pozostało 231 dni
Do studiowania na UJ masz 1349 powodów
Do usunięcia wzdęcia wystarczy 1 tabletka
Do przeżycia pozostała ci reszta życia

A 30 lat temu urodziła się Monika Morozowska, która jako aktorka stała się rozpoznawalna dzięki udziałowi w serialu Rodzina zastępcza emitowanym w telewizji Polsat.

Nieoczekiwanie na ekranie pojawia się inny rozpoznawalny aktor. Płaski, ułomny monitor usiłuje udźwignąć niezdarnie nadekspresję Charliego Chaplina, spotęgowaną przez właściwości techniczne filmu. Chaplin podskakujący żwawo w charakterystycznym przyspieszonym tempie. Chaplin wywracający oczami, wzruszony, urażony, prostoduszny i łatwowierny. Chaplin z fazy niemego kina.

Do zobaczenia Chaplina masz co najmniej kilka powodów.

*********************************************************

sobota, 15 maja 2010

Clin Window (nr 1 do mycia szyb)

*********************************************************

Przez całą półgodzinną drogę podniosłam wzrok tylko raz. Tramwaj zbyt długo stał, to dlatego. Oderwałam się od bezpiecznego druku. Zaskoczyła mnie czystość szyby, perfekcyjna. Całkiem jak(o)by jej nie było. Brak ostrzegawczej naklejki dla ptaków i pasażerów w postaci lepkich mazów i deformujących sznytów, charakterystycznych dla tramwajowych okien. Widokowy taras bez barier. Z Clin Window przezroczystą windą na szczyt, gdzie żer dla oka, nawet gdyś niewysoka - tym perfekcyjnym żerem dziś się z tobą podzielę. Dzięki, nie jestem głodna! Za późno, już wdepnęłam w ten suty poczęstunek. Danie główne: szczurek w agonii, nie za duży, upozowany przy torach, soczyście wypatroszony, wabiący niezainteresowanych intensywną czerwienią jelit albo może zwojów mózgowych, świeżutki, parujący. Nius poranka: młody, porzucony przez stado szczur desperacko rzuca się pod tramwaj. Jego wyrodna matka oraz nikczemny ojciec, do których prawdopodobnie nigdy nie uda się nam dotrzeć, mieli prawdopodobnie we krwi promili alkoholu kilka i kilka po przecinku, co dyskwalifikuje ich definitywnie jako odpowiedzialne instancje w hierarchicznej szczurzej rodzinie. Prawdopodobnie sprawa może mieć jakiś związek ze znajdującym się nieopodal zakładem sado-naukowym, znanym jako Animal Hardcore, w którym w ramach eksperymentów, sponsorowanych przez zainteresowane koncerny, wlewa się w biedne gryzonie (tak, tak, chomiczki też), monstrualne ilości alkoholu, etylowego zazwyczaj, oraz innych środków odurzających w celach sado-ludo-medycznych. Upojeni rodzice ofiary należą prawdopodobnie do coraz większej rzeszy tych, którzy z martyrologią na pyszczkach sprzedają się instytucjom o charakterze sado-mono-polo itd., motywując ten nikczemny proceder koniecznością zapewnienia swoim szczurkom-podlotkom naturalnych grzebyczków nowej generacji do wyczesywania z sierści śmietnikowych, słabo segregowanych nieczystości, co rzekomo warunkuje ich zdrowy rozwój. Sprawcy (to znaczy rodzice) nie zostaną prawdopodobnie pociągnięci do odpowiedzialności za swoje czyny z powodu ich potencjalnego nieodnalezienia (tzn. rodziców, nie czynów). Młody denat nie może liczyć na tradycyjny pochówek. Prawdopodobnie rewirowy kapo zaserwuje mu szybką kremację, korzystając z wyspecjalizowanego piecyka. Tylko skąd ja mam o tym wiedzieć? Śmierć każdego szczura umniejsza mnie albowiem jestem zespolona/zespolony z przyrodą. Nie pytam przeto, komu bije dzwon, ponieważ zwykle w ogóle go nie słyszę. Ale nie tym razem. Anielejący na tramwajowych szynach szczur być może zdumiałby nawet foba z Akwinu. To taki żart na koniec. Fob z Akwinu musiałby oderwać się najpierw od bezpiecznego druku.

*********************************************************

niedziela, 9 maja 2010

Karuzela z wyjątkami

*********************************************************

Czad ma do siebie to, że dla naszych zmysłów go nie ma. Nie drapie w gardle i nie szczypie w oczy. Nie ma smaku ani koloru, zapachu i konsystencji. Dlatego zaczadzony mózg bardzo trudno odróżnić od zdrowego. Do momentu wybuchu oczywiście (czad ma mocno wybuchowy charakter), którego siła rażenia jest zawsze ścisłą pochodną poziomu jego stężenia. Może objąć nawet kontynent, jeśli tych zaczadzonych mózgów są na przykład całe szwadrony (wolno kojarzyć/mylić ze "szwadronami śmierci"). Chodzi o to, żeby niezaczadzona szczęśliwie reszta ludzkości zdążyła przynajmniej osłupieć, zdziwić się, wpić paznokcie, zanim ta fala czadu na dobre gdzieś opadnie (do następnego razu). Ale może też chodzić o coś więcej, dużo więcej. Jak Ilse i Femke van Velzen, dokumentalistkom (i siostrom), deklarującym, że mają bardzo ambitne przesłanki, które popychają je do podejmowania określonych filmowych tematów. "Chcemy wpływać na świat" (jak to brzmi! tak prosto, że aż naiwnie). Najwyraźniej zgadzają się z poetą: lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach. Co oznacza, że nie robią "filmów dla samych filmów". Robią je po to, żeby własnymi palcami dotykać losów świata. Chcą zdążyć przed panem bogiem. Na tegoroczny Planet Doc Review przyjechały z "Gwałtem na wojnie" - dokumentem nakręconym w Kongu, osadzonym w kontekście tamtejszej wojny domowej, bestialskiej i krwawej, ale opowiadającym o dziwnym pojednaniu, o wypracowanym przełomie w relacjach pomiędzy odtrutymi, zresocjalizowanymi oprawcami a ich sponiewieranymi, okaleczonymi ofiarami. Ryzykownie to brzmi, ale naprawdę chętnie im uwierzę.

A tymczasem pewien znajomy programista na pytanie innego programisty o to, co w gruncie rzeczy robi napisany przez niego program, odpowiedział zwięźle: - Nic nie robi, chodzi w pętli generalnie przez cały czas. Wyszła mu przy okazji jedna z trafniejszych metafor naszej egzystencjalnej kondycji. Wieczność to nie jest "naprzód, naprzód", lecz "karuzela, karuzela".
Na szczęście kolega dodał: - Chociaż... raz przyłapałem go, jak....
I od razu w powietrzu pojawiło się więcej tlenu. Jak zwykle - nadzieja w wyjątkach.

*********************************************************

poniedziałek, 3 maja 2010

Spacer bez otocjana

*********************************************************

- Tu byłem - przekaz kosiarza jest zawsze bardzo jasny. Po ogolonym gładko skwerku uwijają się teraz ruchliwe kawki, wywlekając posiekane przez kosiarkę trupy dżdżownic i koników polnych, jeszcze ciepłe. Spijają zbełtany sok, wyciśnięty świeżo z miąższu mrówek, biedronek i innych żuczków. Krzątają się mechanicznie, jak wyspecjalizowana ekipa kompetentnych, ptasich grabarzy. Czarne na szczeciniastym zielonym. Rytuał po masakrze. Odruchowo zawieszam na nich wzrok. Niecierpliwe szarpanie za rękaw ściąga mnie z powrotem na chodnik. - Słuchasz mnie? - Jasne, słucham. Mówienie wyłącznie prawdy jest wyjątkowo nieetyczne. Skoro słucham, muszę iść dalej. Trudno. Usiłując wyrównać krok, potykam się niefortunnie i na moment tracę równowagę. Odzyskuję ją wprawdzie sama, ale i tak muszę przyjąć dookolne akty pomocy, za które wdzięcznie dziękuję. Nie ma za co? Nie będę polemizować. Już po akcji, odyseja w toku. Czy mam w oczach metalowe opiłki? Wzrok wędruje nie tam, gdzie powinien i nie mogę nad nim zapanować. Po lewej: tatko-triumfator, cały w skowronkach ulgi, że własne, złachane dzieciństwo ma już szczęśliwie za sobą i że teraz to on jest pocieszycielem, zbawcą i sędzią sprawiedliwym dla wszystkich nam raczkujących (głównie osobistych jednakże, krzepkich i dobrze odżywionych). W tle tatki sprinter-amator, przyduszony nagłą potrzebą organizmu, na finiszu galopu życia w stronę rozłożystej akacji (parawanu), liczy w duchu na czapkę-niewidkę gratis - jeśli zdąży - od matki natury. Dalej rozkołysany, opleciony roztańczonymi kablami, wykończony słuchawkowym pałąkiem - ktoś. Edukacyjny dialog z mijanego telewizora (- Chyba nie pozwolicie, żeby ona zniszczyła wasz projekt lub co gorsza waszą przyjaźń. - Masz rację, kochanie, nie możemy na to pozwolić, co ja bym bez ciebie zrobił.) Oraz dialog z mijanej ławki, przeistoczonej naprędce w kameralną, wyspecjalizowaną czytelnię łatwopalnych gazetek reklamowych (- Miska podwieszana Afrodyta. - Fajna, dają miskę plus deskę sedesową). Atak na rękaw, znowu. - Słuchasz mnie? - Jasne, słucham. Mówienie wyłącznie nieprawdy jest etycznie niedopuszczalne. - Czytałam gdzieś, że najlepszy słuch spośród ssaków ma kręgowiec o nazwie otocjan, podobno słyszy ruch pod ziemią na głębokości pół metra. - I co z tego? - Nic, chcę tylko powiedzieć, że są lepsi słuchacze niż ja.



*********************************************************

niedziela, 25 kwietnia 2010

Projekt: [człowiek]

*********************************************************

Wsiada do autobusu i przedziera się wprost do kierowcy. Kobieta w jasnym płaszczu.
- Poproszę bilet strefowy.
- Jaki?
- Strefowy
- Ale jaki?
- No nie wiem, strefowy. A jakie pan ma?
- Połówek nie mam.
- Ale ja nie chcę połówki.
- To trzeba mówić.
Głos z tyłu:
- Co się pan wygłupiasz, dawaj pan ten bilet i jedź pan, bo sterczysz pan na przystanku, a już po czasie odjazdu jest.

Nie słucham dalszego ciągu. Jeszcze dyszę po małym cudzie, za jaki uznaję w duchu uniknięcie czołowej kraksy z rozpędzonym kozacko gołębiem (oszołomem lub desperatem), który przed chwilą o mało co mnie nie znokautował. Jasne, wiem, moja wina. Wcięłam mu się ruchomą czaszką w interlinię wściekłego lotu (odlotu). I jak te baś-baranki szliśmy karnie na krwawą rzeź, gdy dosłownie w ostatnim ułamku przedwypadkowej sekundy zadziałały zmylone na chwilę tą nagłą akcją podstawowe prawa fizyki. Zgon gołębia w wyniku zderzenia z człowiekiem (lub odwrotnie)? Takie rzeczy się nie zdarzają. Empiria przełożona na matematyczną kalkulację wykazała zerowe prawdopodobieństwo i praktycznie wykluczyła taką możliwość. Ergo - nikt nikogo nawet nie drasnął, a lokalne media nie zjawiły się na miejscu zdarzenia. Wielka szkoda. Ochłonęłam. Jestem w autobusie, a chaos narastający wokół płowego płaszczyka uświadamia mi nagle jasno, że powyższe cudowne ocalenie (no dobra, nie-cudowne) nie daje mi licencji na radosny ciąg hepi-endów przez długą resztę tej doby (choćby tyle). Niebo wprawdzie wyczesane aż łyse (zero ptaków, zero baranków), ale pod nim człowiecze stadko w dość obszernym pojeździe mechanicznym zatrzymało się właśnie z piskiem obuwia nad przepaścią z napisem: PAT, zaszczękało groźnie zębami i chaotycznym stępem zawróciło na środek areny, wyrzuciwszy duże ilości wściekłej piany. Chryste, źle to wygląda. Na mózg rzucają mi się same prajmtajmowe koszmary - wielki słoń śmigający po drzewach jak małpka, mordowane bestialsko tłuste plamy, ujeżdżany tygrysek na biegunach, eksterminowane z premedytacją całe cywilizacje gadatliwych, elokwentnych zarazków itd. Żadnych krzepiących myśli, typu człowiek jest trzciną w kosmosie, ale trzciną myślącą, albo człowiek to istota społeczna. Znikąd ratunku. Tylko szczęk ścierających się wrzasków, wreszcie syk zamykanych drzwi. Jestem w środku i marzę o pustyni.

- Dopóki nie przeszłam obozu, byłam tylko projektem człowieka - tak mówi dzisiaj prof. Joanna Pensonowa, która 4 lata spędziła w Ravensbrück.
O stawaniu się w takim piekle nie potrafię nawet dłużej myśleć. Ekstremalna, wynaturzona obróbka. Wojna.
Ale jeśli każdy z nas (w co nie wierzę) ma swój boxik z napisem: Projekt [imię i nazwisko], sądzę, że w normalnych warunkach ewentualne "ecce homo" jest dopisywane dopiero na samym końcu. Albo wcale.

*********************************************************

wtorek, 20 kwietnia 2010

Eyjafjoell

*********************************************************

Ten poprzedni raz, gdy zagadał, stał się - to znaczy dokonał - jeszcze w erze przedawiacyjnej (p.a.e.), kiedy takie zjawisko, jak niebo, obchodziło miejscową ludzkość (już dwunożną) jakoś tak chyba mniej praktycznie. Fakt. Nie miało powietrznych korytarzy. Potem kompletnie się zablokował. Kpiąc z dedukcji sympatycznych, islandzkich wulkanologów, długo i ciężko milczał. Beznadziejnie, jak się zdawało. Aż ostatnio nagle coś wykrztusił, na tyle skutecznie zresztą, żeby w fazie ewidentnej ekspansji a.e. zmaltretować nas poważną symulacją - tak to drzewiej ludkowie bywało! - i uziemić nas całkiem dosłownie. Obciąć skrzydła. Efekt w skali egocentrycznej? Mój zasadniczo drożny i regularnie eksploatowany, zaokienny i w pełni przyswojony (przeze mnie) korytarz powietrzny, w którym kotłowało się na co dzień mocno, ale zawsze wg rozkładu (cóż, nie żarty, lotnisko blisko), hokus-pokus-się-uabstrakcyjnił. Zniknął. Mam za oknem hebanowego niemowę, który nawet czeluści nie ma za plecami, ponieważ jest bezkształtny, nie ma czoła i nie ma barków, szerokości i głębokości. Teraz wiem, jak w czasach p.a.e. wyglądało z tego miejsca nocne niebo. Może nieźle, ale zgrzyta mi ten zaokienny brak (i trajektorii, i świateł, i silnikowego pomruku). Aaa, śpij Eyjafjoellu.

*********************************************************
Rozwinięcie skrótów (na wszelki wypadek):
p.a.e. - przed awiacyjną erą
a.e. - awiacyjna era

*********************************************************

niedziela, 28 marca 2010

Niewydarzona historia

*********************************************************

Ta historia nigdy się nie zdarzyła. Ona w ogóle nie jest historią (w tradycyjnym sensie tego słowa). Po co zatem zawracać sobie nią głowę? A jednak... Jest w końcu paru specjalistów od takich przyczynowo-skutkowych "nie-ciągów" (nie-wydarzonych w dodatku) - żywych splotów NIEMOŻNOŚCI, żarłocznie eskalujących - którzy prowadzą swoich bohaterów przez wyzywający BRAK "fizycznego", fabularnego "dziania się", wskutek czego NIC nie może się między nimi wydarzyć, włącznie z brakiem szansy na jakikolwiek konkretny finał (np. śmierć rozumianą jako definitywny KONIEC czegoś). Skazani na nieustanne zawieszenie, w którą stronę by się nie obrócili, zderzają się z wszechobecnym NIC ("więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata, / by powrócić na ziemię - lecz nie było już świata" itd., jako ilustracja;).

Po co cały ten wstęp? Żeby ostrzec. Mam dziś w głowie mocno nie-wydarzoną historię. Taką:

Hop-hop-hop... piłeczka podskakiwała coraz drobniej, żeby wreszcie wyrównać ruchy i przejść w płynne turlanie się po chodniku. Kilka osób widziało piłeczkę, ale mała Ludzieńka nie. Stała z głową zadartą do nieba, jak oskalpowany z kapelusza grzyb. Kto wie zresztą, czy jej półtrampki nie wrosły już ździebko w ziemię. Tkwiła tak nieporuszona, gdy poczuła w pewnym momencie, że coś lekko podcina jej łydki. I łaskocze, nie dając spokoju. - Co to może być? - Ludzieńka wprawdzie zadała sobie w duchu to pytanie, nie sądźcie jednak, że zamierzała wykonać w związku z tym jakiś rozumny ruch. Gałką oczną na przykład. W dół. Żeby stwierdzić po prostu, co się dzieje. Nie, Ludzieńka bała się opuścić wzrok. Łaskotanie jednak nie ustawało. - Może to kotek - myślała - albo jakaś kępka traw. Albo... Nie, nie wierzę, żeby to była piłeczka. Fajna, skoczna, kolorowa. Piłki nie zatrzymują się ot tak, u czyichś stóp. Piłki w ogóle się nie zatrzymują, ponieważ - jak wiadomo - są doskonale okrągłe, przez co tkwią w nieustającym skręcie. No chyba że natrafią na jakiś opór (równie euklidesowy;). A więc jednak jest to możliwe. Dobra, ale kto w takim razie... Nie zdążyła zapytać o sprawcę (ktoś tę piłkę musiał pchnąć, czyż nie?), gdyż usłyszała wyraźnie znajome szczekanie psa. Coraz bliżej. Pieska. Suni właściwie, drobnej Psotki, dręczonej kiedyś przez jakiegoś ciężkiego psychopatę, potem wybawionej z azylu przez rezolutną pańcię, z którą Ludzieńka gada od czasu do czasu. Co tam piłka (bo to chyba piłka)... - Cześć, Psotuniu, cześć słonko, cześć piesku - Ludzieńka schyla się do małej psinki, która ma w oczach potężny smutek. Powalający, heroiczny. Smutek całego świata, którego istnienie nie ma żadnego uzasadnienia. Smutek tego wszystkiego. - Więc to tak - pomyślała Ludzieńka. - Jak? - dopytał się głos, którego nigdy wcześniej nie słyszała. Nieoczekiwanie wydało jej się, że to głos gościa od piłki. Właśnie!
- Czekaj, Psotuniu, kolorową piłeczkę mam dla ciebie, hej, uwaga, bo zaraz rzucę.... I Ludzieńka rozejrzała się starannie - w dół, na boki, w prawo i w lewo. Przy jej łydkach nie było żadnej piłeczki.

*********************************************************

niedziela, 14 marca 2010

Bez mitu i apetytu

*********************************************************

Nie wątpiłam, że Slavoj Žižek wykorzysta skwapliwie okazję i rozkoduje Jamesa Camerona po swojemu, odkrywając w jego "Avatarze", owinięte sprytnie w bawełnę, czysto rasistowskie treści. Wg Žižka, Cameron wskrzesza w tym filmie (trochę sklerotycznie) obciachowy, konserwatywny, (neo)kolonialny mit - mit dobrego białego człowieka, który wielkodusznie i wspaniałomyślnie ratuje z opresji biednych, zagrożonych autochtonów na obcym lądzie. Daje tym samym widzowi następujący podskórny przekaz: "Tylko biały może zapewnić tubylcom zwycięstwo i tylko on zasługuje na to, by poślubić księżniczkę. (...) Avatar oznacza cofnięcie się do naiwnych, kolonialnych narracji, które od dawna wydawały się już spoczywać w lamusie zachodniej kultury. Sympatia dla odmienności i 'natury' po raz kolejny okazuje się podszyta fantazjami o triumfie Zachodu." Žižek zasiadł do tego "zachodniego" dania ze swoimi zwykłymi sztućcami: demaskacją (szpikulco-widelec) i kompromitacją (nóż - fiński - z mocno zakrzywionym ostrzem) i - jak zawsze - pożarł je w całości, mimo braku apetytu (wręcz z awersją), z prostego socjologicznego obowiązku. Czy kogoś zaskoczył? Nie wiem.

Ale za to nabieram pewności (coraz bardziej), że w tym całym przestronnym kosmosie to my raczej jesteśmy sami. Z bardzo prostego powodu, oczywiście - drugiej takiej zaburzonej planety, stanowiącej realne zagrożenie przede wszystkim dla siebie samej (gdzie tu sens?!), wszechświat po prostu by nie zniósł. Zastanawiam się, czy to w ogóle jest możliwe do ogarnięcia przez średnio wrażliwy umysł - że galeria ludzkich zachowań jest w realu aż tak horrendalna, aż tak absurdalnie różnorodna, kosmicznie biegunowa, mieszcząca w sobie fakty, które logicznie po prostu się wykluczają, a jednak zachodzą na co dzień i równocześnie, jak ziemia długa i szeroka? Ktoś osiąga wyżyny tzw. ludzkich możliwości (np. tworzy coś na kształt Ich habe genug Bacha;), a w tej samej minucie przedstawiciel tego samego gatunku (czasem nawet ta sama osoba), wyposażony w taki sam ludzki potencjał, zarzyna swojego brata lub popełnia jakieś inne wyrafinowane, plugawe draństwo.

Oczywiście pytam retorycznie. Na odpowiedź nie liczę bynajmniej. Niech mi tylko nikt nie wmawia radośnie, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować. Brrr. Jest multum rzeczy, na próbowanie których nie mam najmniejszej ochoty. Życie to sztuka wyboru. I szlus.

*********************************************************

niedziela, 7 marca 2010

Miazga miast mózgu

*********************************************************

Co było na początku? I czyj duch unosił się nad wodami?
Jak sądzisz, czytelniczko/czytelniku? Dopisz pierwsze zdanie historii, której ciąg dalszy brzmi tak:
potem wody stopniowo wyschły, a przerażony duch pomknął żwawo tam, gdzie pieprz rośnie. Poszybował, jak nakłuty balon. Mało zwiewnie. I nie tylko z powodu prostackich warknięć ("- Te, duch, mówię ci, spadaj!"), ale także z powodu globalnej zmiany klimatu. W taki sposób zamknęła się przestrzeń.

Na szczęście to nie jest moja bajka. Więc daruję sobie resztę fabuły, morał też (a nawet przede wszystkim).

Moja bajka zresztą - taka na dziś - musiałaby zacząć się jeszcze gorzej (tyle że w jednostkowym wymiarze, to już coś). A konkretnie? Chyba jakoś tak:
z przerażeniem patrzyła na bezkształtną, zmętniałą masę, która jeszcze całkiem niedawno była sprawnie działającym mózgiem. Jej mózgiem. Czy mogła przypuszczać, że zawiesi się na takiej kwestii? I że bez ostrzeżenia przejdzie sobie zdradziecko w drętwy, żmudny tryb awaryjny, w którym wprawdzie rejestruje co trzeba, ale o jakimkolwiek przetwarzaniu - choćby najprostszym - nie ma nawet co marzyć? Cóż dopiero o złożonej analizie... Wiedziała, że w takim stanie jest skazana na abstrakcyjny niebyt i że musi rozwiązać ten problem.

Kwestia dalszych perypetii bohaterki jest oczywiście otwarta, ale wiadomo, jak ta bajka powinna się skończyć. Albo skończy się szczęśliwym odwieszeniem, albo przestanie być bajką.
W każdym razie pozostaję z nadzieją na opowiedzenie jej do końca.

A wobec ogólnego niedowładu, wrzucam kotka - zdjętego lustrzanką - na kontemplacyjny żer (w funkcji niepokornej filozofki ma się rozumieć, prawdziwie nieoswajalnej;):

niedziela, 21 lutego 2010

Radykalnie i niedialogowo

*********************************************************

- Słuchaj, dzieweczko!
Ona nie słucha.


No właśnie. Wygląda na to, że dzieweczka (nie zważając na życzliwy tłum oraz namolnie "dialogowego" okularnika) marzy o "anihilacji" doskonałej. Zdecydowanie chce podążyć za swym zdematerializowanym Jasieńkiem. Czy nie byłoby zatem humanitarnie ze strony altruistycznej gawiedzi, gdyby w tej sytuacji zaoferowała jej np. darmowy stos? Wraz z czynnością spalenia oczywiście. Ful serwis i w biały dzień, pełen pakiet. Wszystko wskazuje na to, że dzieweczka byłaby tłumowi bardzo wdzięczna. Niestety, nie załapała się już na malownicze stosowe czasy. Czego (dużo bardziej niestety - szkoda, że "niestety" stopniuje się tak niemrawo!) nie można powiedzieć o całej masie innych radykalnych i "niedialogowych" dzieweczek, jak również postaci męskich, które w głębszej przeszłości nie bardzo miały ochotę na nierówne negocjacje (z wszelkimi "monopolistami") w różnych światopoglądowych kwestiach. Śmiem twierdzić, że ta dzieweczka miałaby w chwili śmierci nerwy spięte zupełnie inaczej niż na przykład Giordano Bruno. Tak to sobie wyobrażam.

Pomyślałam o "białym dniu i miasteczku", i o rynku, i stosie na rynku z powodu M. Kopernika, który przewinął mi się ostatnio przed oczami w formie niusa (chodziło o jego szczątki). Przez sekundę znowu poczułam smak własnego, dziecięcego zdziwienia, gdy przeczytałam po raz pierwszy o G. B. (kojarzy się z Kopernikiem): że wszedł dobrowolnie na stos, ponieważ nie chciał udać, że nic się nie zmieniło, nie stało. Potwierdził lub dokonał odkryć dosłownie kosmicznych, ontologicznych niemalże. Których osobiście był pewien. I zaprzeczano temu w żywe oczy. A jednocześnie, tak naprawdę i w tamtej chwili, z perspektywy przeciętnego zjadacza chleba, czy cokolwiek uległo zmianie? Dlatego, że helio-, nie geo-? Czy z perspektywy statystycznego Ziemianina (=perspektywy współczesnych mediów) znacznie większą sensacją nie byłoby odkrycie, że - powiedzmy - takie danonki radykalnie (i niedialogowo;) przyspieszają osteoporozę i że zażeranie się nimi, zwłaszcza przez dzieci, grozi szybkim i trwałym kalectwem? Jak widać, kwestia perspektywy bywa naprawdę zasadnicza.
Tak czy siak: idea albo śmierć?? Brrr. Wyjątkowo podła alternatywa.

Dodam jeszcze - a propos kontrowersyjnych samobójców: bardzo podoba mi się wersja ewangelii, opowiadająca, że Judasz był Jezusowi najbliższy spośród apostołów, ponieważ był z nich najodważniejszy. I jako taki zresztą, szybko pozbył się też swego ciała.

*********************************************************

niedziela, 31 stycznia 2010

Sztywny gołąb niepokoju

*********************************************************

O tym, że Olga Tokarczuk lubi "Lalkę" Bolesława Prusa i że fascynuje ją postać Wokulskiego (co mnie zresztą wcale nie dziwi), wiem od dawna. A dokładnie - od kiedy przeczytałam jej esej pt. "Lalka i perła". To bardzo ciekawy tekst, a przypomniał mi się, o dziwo, w trakcie czytania jej najnowszej (i doskonałej) książki pt. "Prowadź swój pług przez kości umarłych". Jest tam taki charakterystyczny kawałek, gdy główna bohaterka doświadcza czegoś, co można by określić jako stan wszechogarniającej, egzystencjalnej empatii, a co sama opisuje tak:

"Czułam się do głębi poruszona tą ludzką krzątaniną. (...) Stanęłam na pochyłym rynku i powoli zalało mnie potężne poczucie wspólnoty z przechodniami. Każdy był bratem i każda - siostrą. Byliśmy tak do siebie podobni. Kruchutcy, nietrwali, podatni na zniszczenie. Kręciliśmy się ufnie pod niebem, z którego nie czekało nas nic dobrego. Wiosna jest tylko krótkim interludium, za nią postępują potężne wojska śmierci."

Nie wątpię, że duch Bolesława Prusa unosi się nad każdą dobrze napisaną prozą - wyżej lub niżej - ale w tym momencie z całą pewnością stał się ponownie ciałem, to jest słowem w zasadzie (w pierwszym rzucie, bo "ucieleśnia" przecież dopiero wyobraźnia odbiorcy). Żeby się o tym przekonać, trzeba zajrzeć do pierwowzoru. Mam na myśli "Lalkę" oczywiście, gdzie Wokulski przeżywa podobne doświadczenie ("doświadczenie wspólnoty w cierpieniu", jak je określa Tokarczuk w "Lalce i perle" właśnie), które Prus opisuje tak:

"[i zawładnęło nim] współczucie powszechne, ogarniające wszystko - ludzi, zwierzęta, nawet przedmioty, które nazywają martwymi... Przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek, tym głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożliwe spojrzenia. (..) I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających pomocy. Czuł zmęczenie koni ciągnących wielkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy, zgubiwszy swego pana i rozpacz suki. Bolały go drzewa obdarte z kory..."
I tak dalej. Ciarki przechodzą.

Tym sposobem Janina Duszejko (bohaterka "Prowadź swój pług...") wstąpiła definitywnie w zacne szeregi weltschmerzowców o wyższych tęsknotach spod znaku Wokulskiego. I - jak przystało na dużą prozę - odbyło się to dotkliwie i wiarygodnie.

Jeszcze jeden był moment ostatnio, gdy ten "weltschmerz" mi się przypomniał. O pewnym alaskańskim (czyt. ciemnym i mroźnym) poranku do tramwaju wsiadło dwóch koleżków, którzy mieli chyba ciężką noc. Czerwoni na gębach. Z jakimś dobytkiem w wielkich siatach. Jeden z nich nie mógł opanować nerwowych tików, które co rusz wstrząsały nim pod kurtką. Z rozmowy wynikało, że popadli w jakieś tarapaty. Nagle młodszy wyjął z siatki gołębia (gołębicę, jak się okazało).
- Masz - powiedział. - Ta jest najlepsza. I podleczona. Możesz se ją wziąć. Mnie już na niczym nie zależy.
Gołąbeczka (mała, biała, oczy jak paciorki) była na pewno żywa, choć zupełnie znieruchomiała. Drugi obejrzał ją dokładnie, podrygując przy tym od tików, po czym wsadził ją do swojej torby, którą zasunął. Coś wymamrotał, że odda, że ma jakiś papier... Potem siedzieli, milcząc, tylko ten drugi miotał się ciągle groteskowo. Rozluźnienie węzła szalika oczywiście mi nie pomogło.

*********************************************************

środa, 27 stycznia 2010

W szponach interpretacji

*********************************************************

A Dziadkowi (nie mojemu dziadkowi, przygodnemu, między którym jednak - a mną - pod wpływem pewnych okoliczności zawiązała się wyraźna nić, i nie zamierzam jej zrywać, a Dziadzio to już na pewno nie), no więc temu Dziadkowi zamarzyła się dziś krakowska sucha.

Akurat skończyłam czytać o piekle interpretacji, "na którą jesteśmy skazani" (to PRAWDA), choć "marzymy o wyjściu poza nią, ku utraconej pełni sensu" (ba!), gdy - wysiadłszy z tramwaju - prawie potknęłam się o Dziadka. Jak zwykle mnie skomplementował, obcałowując przy tym obficie, po czym przeszliśmy do konkretów, czyli do precyzowania jego aktualnych potrzeb prowiantowych. I tu Dziadzio wykazał się fenomenalną intuicją (nie pierwszy raz zresztą) - jakby wyczuł, że dziś nie może dobić mnie żadną, nawet najmniejszą kombinatoryką (chyba to, ale może jednak nie, bo raczej tamto...), pod wpływem której dojdę do wniosku, że i tak go przecież nie uszczęśliwię. No więc nie kombinował tym razem, tylko wypalił prosto:

- Taki mam smak na krakowską suchą, że aż mi się śniła.

Nam się wydaje – w pierwszym odruchu, i to jest idiotyczne - że takim gościom jak Dziadek chce się po prostu jeść, bez rozróżnienia na smaki (tak jest w przypadkach ekstremalnych). Ale Dziadek już mnie w tej kwestii wyedukował. Nie samym chlebem żyje człowiek (i drożdżówkami). Więc już się nie wygłupiam z przekładaniem własnych wyobrażeń (i gustów) na smaki ludzi, którym (bez łaski) proponuję mały poczęstunek. Wypada jednak zapytać, na co mieliby ochotę.

Sklep był na szczęście obok. Zostawiłam Dziadka z cieniem podejrzliwości w oczach (czy ta sucha aby na pewno nie spartaczona, bo to teraz, panie, badziew taki do kiełbasy pchają...), ale też podekscytowanego, że zaraz dokona degustacji. I będzie mógł interpretować.

*********************************************************