poniedziałek, 30 kwietnia 2012

spektakl oczyszczający (w masce)

*********************************************************

Nigdy nie używa się ich ani też nie manipuluje się nimi bezkarnie. Są przedmiotami wykorzystywanymi podczas ceremonii rytualnych.

Na ogół nie modyfikują osobowości nosiciela, co może oznaczać, że ja ludzkie jest niezmienne i nie ulega ich przypadkowym przejawom. Z drugiej strony, przemiana zachodząca w aktorze dostosowującym się do roli, jego identyfikacja z maską, którą zakłada, to właściwy cel przedstawienia.

Maski z cykliczną regularnością ożywiają mity, które mają pretensje do wyjaśnienia pochodzenia naszych codziennych obyczajów. Maski pełnią funkcję społeczną - obrzędy z maskami "są kosmogoniami w działaniu, regenerującymi czas i przestrzeń: w ten sposób dążą one do uchronienia człowieka i wartości, jakie zostały mu powierzone, od nieuniknionej degradacji, której ulega wszystko w czasie historycznym. Ale są to również prawdziwe spektakle oczyszczające, w czasie których człowiek uświadamia sobie swoje miejsce w świecie oraz widzi życie i śmierć wpisane w zbiorowy dramat, nadający im właściwy sens".

Od kiedy sprzątam w masce z powodu lekkiej, niezbadanej dotąd alergii (roztocza?), czuję w pełni balast tej roli.

*********************************************************

wtorek, 17 kwietnia 2012

Duma i przerażenie

*********************************************************

Urodzona po ludzku i nazwana, bez wątpienia czysta gatunkowo (z obojga rodziców homo sapiens, także ileś pokoleń wstecz), jakimś pokrętnym trafem zrobiła krok do przodu jako gatunek, wykonała ewolucyjny skok, koci ruch. Lub raczej ruch w stronę kota. Tam, gdzie zawsze oscylował jej fenotyp. Jedyną sensowną. Jej kocio-ludzki kontur lewitował teraz swobodnie nad sylwetkami przygruntowych antropoidów.

Niektórzy widzieli w tym konsekwencję.
- W zasadzie jesteś lwem, lwicą dokładnie – mówili.
- W zasadzie jest to tylko niedorzeczna umowa, astrologiczna bzdura – odpowiadała.

Ale musiała przyznać, że było coś na rzeczy. Patronat kotowatych nad tą jej ewolucją wyczuwalnie wisiał w powietrzu. Co prawda w restrykcyjnie selektywnym wymiarze (zbyt mocno czuła paradoks, dotyczący wielu ludzkich jednostek - że będąc konsumentami tzw. kultury wysokiej, bywali jednocześnie entuzjastami flaków, nerek, tatara i surowych jaj, jak również innych podrobów, więc od kocich nawyków żywieniowych trzymała swoje procesy ewolucyjne z daleka).

Jednak w ostatnich tygodniach trochę się pozmieniało. Coraz częściej pytano, dlaczego jest zgaszona, mając chyba na myśli mrok, brak światła w oczach, utrudniający kontakt. Odpowiadała "nie jestem", ale była.

Patrzyła więc na kotkę, która pachniała po myciu świeżym praniem. I niby taka mądraska, a z profilu wyglądała często jak głuptas, miś puchatek, rozczulająco komicznie. Patrzyła na nią di culto, con amore, coraz częściej jednak czując strach.

Zaczęło się od srebrnej kuli, która pojawiała się od jakiegoś czasu w jej snach. Rozbłyskała bez uprzedzenia na zamglonym, śnionym horyzoncie i zaczynała rosnąć. Stawała się coraz większa, coraz szczelniej wypełniała przestrzeń, aż osiągała wymiary na tyle monstrualne, że zanosiło się na katastrofę. Jako postać rozumna, lecz bezbronna, odwracała się wtedy gwałtownie (nie odwracaj się!) i nagle przestawała widzieć cokolwiek. Oślepiała ją czerń zupełna, ściana czerni, która wyrastała przed nią gwałtownie, pochłaniając całkowicie wszelkie światło. Była to w gruncie rzeczy całkiem przepastna otchłań, w którą wchodziła na oślep, mimo strachu, z braku lepszej alternatywy. Szła absurdalnie szybko, ale nie biegła. "Jak długo jeszcze?" myślała. Wreszcie w oddali pojawiał się słaby prześwit, ledwo widoczny, ale dający nadzieję na zmianę otoczenia. Po chwili docierała do większej przestrzeni, oświetlonej żółtawym, dusznym światłem. Wtedy uświadamiała sobie nagle, że nie ma kotki. Zaczynała szukać jej rozpaczliwie. Aż dochodziła do widmowego podwórza, po którym plątało się mnóstwo kotów, wyglądających dokładnie tak samo, jak jej własny. Łapała jednego z nich, który wydawał jej się Dumą (to imię jej kotki). Zauważała jednak, że kot ma na pyszczku jakąś potworną wklęsłość zamiast nosa, nie ma nosa, tylko zagłębienie, więc wypuszczała go i szukała dalej. Trafiała wreszcie na Dumę, która, o zgrozo!, miała na oku jakąś metalową obręcz, jakby narzędzie tortur. Zdecydowanym ruchem odrywała obręcz od jej oka. Zostawała ranka. Mała, czerwona plamka, co do której nie miała pojęcia, czy jest poważną raną, czy nie.
Budziła się zwykle w tym momencie.

Wiedziała, że nie zdoła wypłukać porannym prysznicem tego snu.



*********************************************************