niedziela, 13 września 2009

Pokusa królowania

*********************************************************

W pierwszych słowach mojego wpisu chcę przypomnieć, że milczenie jest złotem, a nie niczym (w mianowniku kto?co? nic). Ale jeśli nicość nicuje (podobnie jak milczenie milczy), to dodam na wszelki wypadek, że jeszcze mnie nie przenicowała do spodu. Nadal potrafię podać czas, miejsce oraz nazwisko bohatera/bohaterki. Tyle że mam przewrotną pewność, iż zupełnie niczego to nie dowodzi.

Ze złotopochodnej materii, dysponuję jeszcze złotą myślą - jedną sztuką co prawda, ale własną, z życia i całkiem a propos powyższego. Brzmi ta myśl następująco: wszelki nadmiar wyjaławia na dłuższą metę. I dotyczy to nawet kasy. A cóż dopiero wysiłku wkładanego w jej zdobywanie! Jeśli ilość (nie jakość, waga itp!) pracy sprawia, że sam zakładasz sobie klapki, żeby cię świat nie dekoncentrował, to znaczy, że nie jest dobrze.

W odruchu kontestacji (hehe) tęsknię za Czarodziejską Górą. Wspinam się, biegnę, jestem. Przy każdej możliwej okazji. Tam mój bunt przybiera wprawdzie formę spekulatywnych negacji, ale czuję, że nie są jałowe. Nie jestem "żołnierzem" codzienności! (Czy jestem żołnierzem codzienności?) Mogę odmówić wykonania rozkazu! (Czy mogę odmówić wykonania rozkazu?) Co ryzykuję? Czy to, że w ferworze i przez pomyłkę (jestem cywilem!) zostanę przez życie rozstrzelana?
Historia z Czarodziejskiej Góry, do której nawiązuję i chcę, żeby było wiadomo, o co chodzi, ma się mniej więcej tak - w megaskrócie (nie wierzę, że się na to porywam!;):
Pewien młody inżynier okrętowy, który niedawno zaczął swoją zawodową karierę, postanowił któregoś dnia, że w ramach urlopu odwiedzi chorego kuzyna, przebywającego w uzdrowisku wysoko w Alpach. Wybrał się tam na 3 tygodnie, po których zamierzał wrócić do zawodowej praktyki, tak fortunnie rozpoczętej w prężnej firmie. Stało się jednak inaczej. Pomimo wstępnych deklaracji o konieczności rychłego powrotu na równinę, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu, rozsmakował się w oddaleniu od realnego świata, którego doświadczył tam intensywnie. Przede wszystkim zaś rozsmakował się w tym, co sam określił jako "królowanie", mając na myśli intelektualny i emocjonalny komfort nieschodzenia z wyżyn abstrakcji, poruszania się wyłącznie w jej sferze, jak również oddawania się wysublimowanym i pięknym stanom uczuciowym, na które rzadko można sobie pozwolić w tzw. normalnym życiu, a które tam było codziennością. Rozsmakował się do tego stopnia, że z ochotą pozwolił wmówić sobie chorobę i pozostał tam w izolacji od świata (w celu leczenia) przez 7 następnych lat. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, bo imperatyw życia (na równinie) stał się dla niego sprawą co najmniej trzeciorzędną (ściśle biorąc - marginesową), gdyby życie nie upomniało się o niego w krytycznej chwili w sposób bardzo dla siebie typowy, tj. nie przebierając w środkach - poprzez wzniecenie wojny w wymiarze aż "światowym". W wyniku takiego obrotu spraw, nasz inżynier prosto z alpejskich wyżyn trafił do zabłoconych, pełnych trupów okopów.
Słowem - wielki rozdźwięk i wielkie zderzenie. Gadka o niebie i o chlebie. Ale jaka!

A na równinie wrzesień. I zobaczymy, co będzie dalej. O najbliższej perspektywie trochę wiem: mały remont łazienki mnie czeka. Ale fuga i tak kojarzy mi się z Bachem:) A Bosch z Hieronimem.

*********************************************************

czwartek, 3 września 2009

World is wonderful, ale life is brutal

*********************************************************

Idę, machając niedopraną zakupową siateczką i demonstrując światu (tymże machaniem), gdzie mam jego globalne problemy oraz że - nawet taki brudnawy i przygięty - i tak mi sie podoba. Już po chwili tenże (otaczający) świat może usłyszeć mój umiarkowanie głośny okrzyk:
- Dzień dobry, pani Basiu! Dzień dobry! Dawno pani nie widziałam. [może z tydzień]

Przypadkowe (jak zwykle) spotkanie z p. Basią - energiczną, ofensywną kobietą. Absolutnie wybitną specjalistką od tzw. historii zżw (=z życia wziętych). Oznacza, że parę najbliższych minut (co najmniej) mam na pewno z głowy. Znam ją wyłącznie z widzenia, ale wiem o niej całkiem sporo. Wraz z panem Czesiem (mężem), którego spokojnie można przykładać do ran i altacet jest cienki w porównaniu (dusza-człowiek, wcielenie łagodności), mieszkają nieopodal, po sąsiedzku, w małym domku, tuż przy spożywczaku.

No więc dzisiaj moje niegodne ucho wchłonęło z niejakim dreszczem mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak p. Basia wywalczyła sobie w pracy podwyżkę - niestety chamstwem, a nie godnością osobistą. A była to ilustracja postawionej uprzednio tezy, że jak ktoś jest cham, to wszyscy go szanują. A jak jest miły i uprzejmy, to nim pomiatają. Jako przykład podała również następującą sytuację, dotyczącą ich bramy wjazdowej:
- Jak nam tu ktoś przed bramą zaparkuje - mówi - to Czesio się wychyla przez okno i prosi grzecznie: czy byłby pan uprzejmy tu nie parkować, bo tu jest wjazd? Bardzo pana proszę. A ten ktoś na to: ja tylko na 5 minut, naprawdę! Po czym stoi co najmniej 2 godziny. I następnym razem oczywiście znowu parkuje. A sąsiad, jak mu bramę zablokują, się wychyla i drze się na cale gardło: Nie widzisz, ch... jeden, że blokujesz wjazd!!! Sp.... laj stąd, ale już! A jak jeszcze raz tu k... staniesz, to nie odjedziesz, bo ci pajacu gumy poprzebijam i nogi z d... powyrywam!! I sąsiadowi nie blokują.
To był cytat:)

*********************************************************

wtorek, 1 września 2009

Zacność (serca) Joachima

*********************************************************

Kiedy Hans Castorp* udaje się po raz pierwszy do rentgenowskiej prześwietlalni na zalecony przez medyka seans ze swoim (i kuzyna Joachima) szkieletem w roli głównej, doznaje tam egzystencjalnego wstrząsu (którym zresztą nie będę się zajmować). W skrócie - widzi siebie (oraz kuzyna) w zatrważająco zgrzebnej formie kościotrupa, a jako bystry i wrażliwy młodzieniec nie ma żadnych wątpliwości, że - oto - "patrzy na własny grób". Doświadcza też jednak innych wzruszeń. Jego uwaga skupia się w pewnej chwili na "ciemnym miejscu poza środkową kolumną", czymś w kształcie worka, czymś nieforemnym i zwierzęcym - czymś, co się "regularnie rozszerzało i znowu kurczyło, mniej więcej na podobieństwo meduzy".

"- Czy widzi pan jego serce? - spytał radca Behrens, podnosząc olbrzymią rękę i wskazując palcem na pulsujący twór... Wielki Boże, to, co widział Hans Castorp, było sercem, zacnym sercem Joachima!
- Widzę twoje serce! - powiedział stłumionym głosem. - Pozwolisz chyba?
- Ależ proszę - odpowiedział uprzejmie Joachim z ciemności."

Intymność tej sytuacji poruszyła Hansa Castorpa. Przede wszystkim jednak - odkrycie! Zacne serce Joachima okazało się brzydkim workiem, miało urodę meduzy i anatomicznie (a zarazem funkcjonalnie) nie różniło się ani trochę od najbardziej pospolitego serca największego patałacha na tym globie. Odniesienie pojęcia zacność do tej ssąco-tłoczącej pompy okazało się z lekka groteskowe.

Gdzie mieściła się zatem Joachimowa szlachetność? Może tam, gdzie intensywna głupota niejakiej pani Kleefeld ("westchnienie wydobyło się z jej jednego płuca i potrząsając głową wzniosła do sufitu zamglone głupotą oczy")? Wyobrażam sobie bez trudu, jak zacność Joachima rozświetla łagodnie jego oczy. Nie kompromitujmy się jednak - pierwszy lepszy przyrząd optyczny wykaże nam bardzo jasno, że nie ma tam nic prócz rogówki, tęczówki, soczewki i paru jeszcze innych rzeczy. Tam też jej po prostu nie ma.

Dobra, kończę te jałowe dywagacje. Chcę tylko dopisać fakt co najmniej paramedyczny (na "pozamedyczny" też się zgodzę:) To był chyba ten dziwny moment, kiedy Castorp zobaczył (równie wyraźnie, jak swój szkielet), że zacność Joachima lewituje pięknie nad jego skazanym na śmierć ciałem. Bo Joachim niestety umiera.


* bohater Czarodziejskiej Góry T. Manna (rzecz dzieje się w uzdrowisku dla gruźlików)

*********************************************************