poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Odurzenie światłem (jak u Schulza, tylko trochę bledsze)

********************************************************

Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od blasku, jakby zalepione miodem.
To z Schulza (ale nie całkiem dosłownie, jakoś tak).

Tak to właśnie dziś wyglądało:
dzień jak zwykle przy sztucznym świetle. Za to powrót w słonecznym szale, słonecznymi stronami ulic. I do tego ruchliwe cienie, załamane dość bezlitośnie na fasadach mijanych kamienic (czy Schulz byłby zadowolony z tej stylizacji?;)

U Schulza jest wprawdzie sierpień, ale myślę, że już można odtrąbić (dlaczego nie odskrzypieć?) uroczysty początek sezonu. Bo ewidentnie już się zaczął. Sezon zmrużonych oczu. Rozedrgany od słonecznego światła i zakłamywany gorliwie przez ciemny, przeciwsłoneczny biznes (okularowy oczywiście).

Fajny czas.

No i nie mogło mi się nie skojarzyć. Jest taka scena w Zmruż oczy Jakimowskiego. Końcowo-kluczowa ("tytułowa"). Kiedy główny bohater (nauczyciel-guru dla wioski) tłumaczy rozżalonej Małej (która czuje się zdradzona i oszukana, ponieważ on zdecydował się wyjechać na drugi koniec Polski), że bynajmniej nie znika z jej życia. Że skoro już się w nim pojawił, wpisał się w nie na zawsze. "Zmruż oczy. Wtedy zobaczysz, że za tydzień też będę tu z tobą siedział, tylko będę trochę bledszy" - mówi (mniej więcej).

Jasne. Bo ważny jest sens, jaki mają rzeczy i zdarzenia.

*********************************************************

czwartek, 23 kwietnia 2009

Same tezy, czyli post mocno niedoskonały

*******************************************************

Zacznę od negatywów:
- nie jestem wielbicielką Hegla (toteż w tekście samiutkie tezy - zero syntez i zero antytez, żadnych okrągłych triad)
- nie jestem też protestantką (choć oczywiście doceniam - Lutra w każdym razie na pewno)
- nie zamierzam przeorać Europy - zwłaszcza duchowo i mentalnie (nie musisz drżeć, Kontynencie!;))

Ale w drodze do domu kupiłam fajne szpilki, więc pomyślałam sobie, że postawię dziś kilka tez (czwartkowych) i przyszpilę je zawadiacko (jak również bezboleśnie - taką przynajmniej mam nadzieję) do drzwi w Nieoswajalnym. Jeśli spadną pod wpływem wiatru, błyskawicznie podbiegnie kotek i czym prędzej się na nich ułoży. Tak czy siak - do czegoś się przydadzą. Lub nie (wtedy będą sztuką dla sztuki;). Ok, here goes.

Teza 1
Nie wszystkie doby trwają 24h - niektóre znacznie dłużej. To całkowicie pewne. I podeprę się teorią względności (a co!:) - skoro rozszerza się wszechświat, czy nie mogą rozszerzać się również doby? To był kosmicznie długi dzień. Czy przeczytam jutro o czarnej dziurze, w którą wpadł ten przedziwny czwartek?

Teza 2
Przeładowanie zakrzywia czasoprzestrzeń bardziej.

Teza 3
Konfrontacja z legendami bywa trudna nie tylko w zakrzywione kosmicznie czwartki.
Ta legenda to Ibsen (tym razem).
Z przyczyn zależnych ode mnie tylko do pewnego stopnia (cóż) muszę zająć się nie na żarty m. in. Dziką kaczką H. Ibsena (tego wielkiego moralisty). No więc czytam. Ponura sprawa. Przede wszystkim rozłożył mnie język. Totalnie anachroniczny. Gdyby ktoś miał pomysł wystawienia tego w teatrze, przydałoby się nowe tłumaczenie.
Gdy nieznośny "apostoł prawdy", Gregers (główny bohater), mówi z zapamiętaniem: "Kiedy spoglądam wstecz na całe twoje życie, mam wrażenie, że patrzę na pole walki, na którym wszędzie widać pogruchotane egzystencje ludzkie", to oczywiście nabieramy o nim odpowiedniego wyobrażenia (osobnik pompatyczny, bezkompromisowy, ze skłonnością do kaznodziejstwa i źle pojętego misjonarstwa). Można to jednak powiedzieć inaczej.
Ibsen jest ciężkostrawny nie tylko dlatego. Nie ma nad nami litości. Czy naprawdę tacy jesteśmy?

Teza 4
Zdarza się, że cieszymy się z rzeczy, które nie dla nas są przeznaczone. Dzieją się w jakieś współdzielonej rzeczywistości i dlatego się zazębiają - moje, twoje, nasze, dla-mnie-nie-dla-mnie, tobie-nie-tobie. Jak rozpoznać, co jest przypadkowe, a co ma głębszy sens?

Teza 5
O łapaniu srok za ogon. Zbyt wielu. Czy to jakieś ludowe żarty? Niech ktoś spróbuje złapać - choćby jedną! Oczywiście teoretycznie. Praktycznie - protestuję i się odcinam: żadnego łapania biednych ptaszków, usidlania, zamykania itp.:) Niech fruwają swobodnie i wiecznie. We wszystkie strony świata. Wracając do meritum: jeśli założyć, że łapiący to ja, a sroki - sprawy, które próbuję ogarnąć (a one wymykają się zmyślnie), to jest to w miarę trafny obraz mojej aktualnej sytuacji egzystencjalnej.

Teza 6
Można być jednocześnie twórcą i tworzywem.

cd. raczej nie nastąpi

"A teraz muszę już iść. Mój pociąg odchodzi za godzinę." Hłasko tak powiedział. Ale zdrzemnął się jeszcze przed podróżą. I już się z tej drzemki nie obudził.

*********************************************************

czwartek, 16 kwietnia 2009

Gdy proza pryska

*********************************************************

Kto wymyślił pojęcie proza w odniesieniu do codziennego życia? Z takim wydźwiękiem - negatywnym? Jakoś źle mi to wchodzi w ucho. Zgrzyta przykro, że hej. A to pewnie z powodu sprzeczności z moim osobistym odbiorem tego w końcu nie-byle-słowa. Proza brzmi całkiem dumnie i nie widzę powodu, żeby definiować biedaczką akurat ten wymiar życia, który uważamy za mniejszy, gorszy i do bani. Na dodatek kontrastować z poezją (życia oczywiście;) w sposób chyba jednak nieco zbyt prosty.

No więc prywatnie protestuję przeciwko takiemu kiczowatemu uproszczeniu. Przyznaję jednak, że jest coś na rzeczy. Życie ma taką sferę - przyziemną i pospolitą - i nie da się tego ukryć. Sęk w tym, że definicja tego wymiaru (męczącego poprzez trywialność) okazuje się całkiem płynna.

Do niedawna myślałam na przykład, że zdarzeniem z tej właśnie sfery (proza próz) jest - powiedzmy - awaria pralki. Która znowu mi się trafiła. I tym razem - ku mojemu zdumieniu - okazało się, że nie trzeba mieć w domu zepsutego akceleratora cząstek (na przykład), żeby naprawa miała niebanalny przebieg i dramaturgię godną jakichś porządnych desek (teatralnych oczywiście). Zwykły, swojski i nieco zużyty sprzęt AGD wystarczy w zupełności. Wszystko zależy po prostu od dramatis personae uczestniczących w tym procesie. Oto bowiem w przebraniu fachowca w moim domu pojawił się gigant, performer dekady (co najmniej), który przerósł nie tylko sytuację, ale również czas, miejsce oraz moją skromną osobę. Przeżyłam szok w stanie czystym. Zanim cokolwiek zrobił, wygłosił zaawansowany prolog. Zawile prezentował wielowariantowe teorie, obracające się wokół idei pralki samej w sobie i pralek w szczególności. Pominę to, co nastąpiło potem. Koleżka w typie szalonego pasjonata-badacza, teoretyka i praktyka w jednej osobie, a przede wszystkim - z wielkim poczuciem misji. Nie wiem, czy wyglądałam na taką skretyniałą, czy gość tak ma, ale tłumaczył mi wszystko po piętnaście razy (i nie wiadomo po co). Proza prysła. Szalony pralkorozpruwacz przeniósł akt reperacji w sferę godną dantejskiej gehenny. Idealny kandydat na bohatera serii Żywotów naprawiacza pralek-posłańca piekieł. Niesamowity typ. Jedyny (w końcu najistotniejszy) pożytek, że naprawił.

Dalej (chronologicznie wcześniej). Wracam z firmy. Wsiadam do tramwaju (drugi wagon), a tam imprezka. Cały tył (gdzie właśnie weszłam) zajęty przez silną grupę ludzi tzw. wolnych (wolnych od domu, mycia, pracy itp.) W każdym razie czuję ich mocno (nosem). Rubaszni i podchmieleni. Menele. Mimo to siadam obok. Zastanawiam się, czy daleko jadą. Na następnym przystanku wsiada poczciwie wyglądający Dziadzio z małym rudym pieskiem o bystrych oczkach. Tu następuje punkt zwrotny. Proza zostaje złamana i przechodzi w czystą poezję. Nagle wszystkie te niedomyte zbóje doznają silnego wzruszenia. Roztkliwiają się wspólnie i pięknie. Oczywiście na widok pieska. Jak jeden mąż rzucają się do głaskania, przemawiają do niego czule, mrugają, grzebią za jakimś żarełkiem. Wdają się w fachową rozmowę z Dziadziem. Opowiadają swoje historie. Każdy porządny kloszard ma przecież zadbanego psa:)

Idę dalej. Już pieszo (bez słuchawek). Nagle słyszę solidne chrupnięcie. Głośne. Pierwsze skojarzenie - jakieś potężne chłopisko wcina sobie łakomie rekordowej wielkości prince polo. Rozglądam się. I co widzę?? Małą, chudziutką wronkę (kawkę może?) z monstrualną kukurydzianą chrupką w dziobie, łapkach i czym się da. Radzi sobie jak może. Chrupka lekka, ale ogromna. No i smaczna - można usłyszeć:) Wronka wcina z apetytem. Na moje nadejście podrywa się na pobliskie drzewo. Oczywiście z wielkim bagażem. A posiłek? Czysta poezja:)

A tak w ogóle - trwa niewiarygodna faza wzrostu. Widać, że rośnie z dnia na dzień. Tzw. gołym okiem. Co? Wszystko. Dziś wszystko było większe niż wczoraj.

Aha, jeszcze tylko: gdybym miała kręcić dokument o tym, że człowiek i jego sprawki nie stanowią już części natury, wybrałabym miejsce, które mijam w drodze do firmy. O tej właśnie porze roku. Obraz: dzikie, splątane, zarośnięte, fragmentarycznie wykarczowane działki, w które człowiek wpuścił maszyny. Siła i lekkość wiosennego wzrostu vs. miażdżąca moc naszej ciężkiej "cywilizacji". Może śmiesznie to brzmi, ale widok robi przykre wrażenie. Tym bardziej, że ktoś (inwestor?) działa tam w skali mikro (na szczęście?) - po kawałku wydziera ziemię ludziom, drzewom, ptakom i komu tam jeszcze. Daje to kuriozalny efekt - uklepane, spreparowane kawałki w sąsiedztwie okaleczonej, ale ciągle jeszcze witalnej dziczy.

Ech.

*********************************************************

wtorek, 14 kwietnia 2009

Nieoswajalność paradoksu

********************************************************

Jak to jest, że mimo wszystko nie tylko nie potrafię oprzeć się atrakcyjności idei wstania z martwych, ale wręcz mam poczucie "osaczenia" przez natarczywe i namacalne dowody na odradzającą "cudowność" zasady, zgodnie z którą kręci się ten niemożliwy, niesamowity zupełnie świat?

Wiosną wszystko staje się nachalnie symboliczne.

Dzisiaj rano na przykład. Zastałam niezapominajki - zdobiące jeszcze wieczorem mały, świąteczny stolik - wywleczone (wraz z ziemią) z ozdobnego gliniaka, do którego wsadziłam je kilka dni temu. Czy wspominałam, że ulubionym zajęciem kotka bywa wywlekanie wybranych (kryteria selekcji nieznane dotąd zupełnie) roślinek z ich bezpiecznych doniczkowych norek? Nie zdarzało się to ostatnio, ale tym razem kiciuś najwyraźniej miał wielką ochotę na taką właśnie rozrywkę. I nie zdołał się tej ochocie oprzeć. W każdym razie kwiateczki wyglądały na zdecydowanie martwe. Mimo to podjęłam próbę intensywnej reanimacji. Wsadziłam je jeszcze raz, pieczołowicie. Dopełniłam ziemią, podlałam. Wyglądały żałośnie, oklapłe, płożące się, zbrązowiałe. W takim stanie zostawiłam je rano, przekonana, że trud był daremny. Uwierzyłam w nieodwracalność destrukcji. Tymczasem po wieczornym powrocie zastałam kwiatki prężne i strzeliste. Błękitne i zielone. Bez śladu nawet, że otarły się o żywą śmierć (co najmniej kliniczną). Takie rzeczy zawsze robią na mnie wrażenie, pomimo świadomości, że przyroda tak właśnie działa. Że jest to całkiem naturalny cud. He he, niezły paradoks!

O tym właśnie ma być ten tekst. O paradoksie. To jest o sytuacji pozornie niemożliwej. W której współistnieją (czy zgodnie?) dwa całkiem różne, czasem wykluczające się fakty. Paradoksie jako anty-zasadzie działania tego świata. Paradoksie, którego nieoswajalność (bo oswoić go niepodobna) trzeba przyjąć do wiadomości. To mocno ryzykowne, ponieważ w takim układzie wszystko jest możliwe - przede wszystkim zaś to, co nie mieści się w tak zwanej głowie. To, co najgorsze, ale i to, co najlepsze.

Przyjmując za Kierkegaardem (i Szestowem), że ludzie nie żyją w kategoriach, w których myślą, a w świecie Rozumu nie ma miejsca dla wolności (czy zmieściłoby się w nim zmartwychwstanie?), liczę się z tym / liczę na to, że życie spłata mi jeszcze niejednego figla.

W tej sytuacji możliwe jest nawet to, że wbrew mojej woli (oczywiście pozornie wbrew, w tym przypadku wola=rozum=medium dość mocno skompromitowane:), pomimo mojego oporu (znowu-pozornego!) zostanę przekonana (usilnie - raz, drugi, trzeci itd.) o sile i sensie (trzymania cukru w kredensie:)) tego, w sens i moc czego w gruncie rzeczy wierzę, tylko się przed tym bronię:)) Ha! Uwielbiam takie teksty - nikt nic nie wie, poza samym autorem.
Ok, zagmatwałam kwestię dramatycznie. Trudno, już nie rozplączę. Może kiedyś.

A kicia śledzi bacznie każdy ruch mojej żuchwy (czy nie powinna być obżarta?), bo podjadam sobie migdały w czekoladzie i cynamonie (no właśnie - czy i ja nie powinnam być obżarta?)
Wygląda na to, że paradoksalnie obie jesteśmy głodne.

*********************************************************