piątek, 26 czerwca 2015

Nie sam chleb żuje człowiek

**********************************************************

Babcia zadaje mi czasem zaskakujące pytania, jak ostatnio: czy umiem modlić się na różańcu? No nie sądzę, niespecjalnie raczej, nie pamiętam, a dlaczego babcia pyta? Bo szukałam wsuwki, babcia na to, i znalazłam przy okazji w filiżance ten różaniec, taki, co mamusia moja jeszcze na nim modliła się, pokazuje mi masywny sznur z ciemnobrązowymi koralikami. 

Babcia ma taki zwyczaj, że wrzuca różne detale typu spinki, zapinki, guziki, koraliki, gwoździki itp. do filiżanek stojących w funkcji dekoracyjnej za szybą starej witrynki, a potem przegrzebuje te swoje skarby w razie nagłej i nietypowej potrzeby, często zresztą ratując sytuację, długo by o tym mówić. 

A pamiętasz w co byłaś ubrana, jak wracaliście w czterdziestym piątym do rodzinnego domu, z którego została de facto jedna ściana? Miałaś buty? Odwdzięczam się tym razem pytaniem za pytanie, ale babcia zbywa mnie jak zwykle UNRRĄ i ogólnikami, nie chce mówić. 

Pokazuję palcem makabryczne powojenne zdjęcie Korsykanki z ogoloną głową, nagiej, zapłakanej, poniżanej rytualnie przez sąsiadów, karzących ją w ten sposób za zadawanie się z niemieckimi żołnierzami, „odzyskujących jej ciało dla Francji”.
„Z dużym zadowoleniem przyglądano się grupie ogolonych kobiet, mających tabliczki na szyjach, które gołymi rękami napełniały w pośpiechu kubły końskim łajnem. Kiedy kubeł był pełny, przewracano go kopniakiem i cały proces zaczynał się od początku. Było jasne, że miejscowe kobiety nadal odgrywają się na dziewczynach, które się oddawały niemieckim żołnierzom.”
W dziesiątkach miasteczek kobiety były zmuszone przechodzić tę ciężką próbę częściowo albo kompletnie nagie.
(cyt. za Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej, Keith Lowe) 
I żebyśmy nie zapomniały kupić truskawek, babcia szarpie mnie lekko za rękaw, trzeba się najeść póki są, słyszysz? Słyszę, i zamykam książkę, nie denerwuj się, nie zapomnimy.

**********************************************************

wtorek, 23 czerwca 2015

Nie ma nic naturalniejszego niż przemoc *

**********************************************************

Przed tronami zwierząt stali pokornie ludzie, oczekując wyroku – widzicie to? bo ja widzę, ale oryginalnie to jest wizja Eliasa Canettiego, który twierdził też, że w historii zdecydowanie za mało mówi się o zwierzętach. 

Zgadzając się z nim w pełni, nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam wreszcie pionierską w tym obszarze książkę Érica Barataya pod mówiącym wszystko tytułem Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, w której autor podejmuje próbę popatrzenia na historię świata z uprawnionej perspektywy zwierząt, partycypujących w niej w końcu bez wątpienia i wprzęganych na przestrzeni wieków coraz bardziej, coraz beznadziejniej w ludzkie sprawki, ludzkie barbarzyństwa, odzieranych z respektu, używanych do pracy i rozrywki, a także w celach spożywczych, wykorzystywanych w ludzkich wojnach. 

Nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiło na mnie jedno z wojennych wspomnień Ryszarda Kapuścińskiego z Buszu po polsku, po przeczytaniu którego John Updike napisał do autora, że dopiero teraz rozumie znaczenie figury konia w Guernice Picassa: 
„Mam siedem lat (…) Jest noc i chce mi się spać, ale nie wolno mi spać, musimy iść, musimy uciekać. (…) Mijamy pobojowiska zasłane porzuconym sprzętem, zbombardowane stacje kolejowe, przewrócone na bok samochody. (…) Wszędzie napotykamy trupy koni. (..) Na każdym kroku martwe konie, to wprost na drodze, to obok w rowie, to gdzieś dalej w polu. Leżą z nogami uniesionymi do góry, kopytami wygrażają światu. Nigdzie nie widzę zabitych ludzi, bo tych grzebią szybko, tylko trupy koni karych, gniadych, srokatych, cisawych, jakby to była wojna nie ludzi, a koni…" 
Świat jako wytwór ludzki zasługuje raczej na potop, a nie na nową historię, czy nie tak? 
„Boże Wszechmogący, ześlij deszcz, potężny deszcz, taki, który jeszcze nigdy nie padał, deszcz jak bombardowanie, deszcz jak nalot. Ześlij deszcz i zatop to miasto. Zrób to szybko, zanim ktokolwiek zdąży zareagować. Zanim włączą się alarmy.” 
To modlitwa bohatera powieści Ślepnąc od świateł Jakuba Żulczyka, nienaznaczonego biograficznie żadną wojną w sensie militarnym, naznaczonego za to doświadczeniem przemocy w sensie ludzkim, w tym także ojcowskim, która jawi mu się jako siła panująca nad miastem i światem, sprawcza moc. 

Żulczyk to nie Smarzowski, choć tworzy konsekwentny i malowniczy obraz miasta złego, a Smarzowskim nie jest, bo dopuszcza jednak do pęknięcia - daje bohatera, który będąc w jakimś sensie Don Kichotem, jest sugestią, że istnieje gdzieś być może inny real. 

Żulczyk stworzył moralitet. Wołając o potop, znalazł sens w napisaniu jeszcze jednej ludzkiej historii.

________________________________________________________
Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł, Świat Książki

**********************************************************

czwartek, 11 czerwca 2015

Wąż ogrodowy skręcający się

**********************************************************

Paolo Sorrentino rozbija się już po świecie z nowym filmem, a ja dopiero teraz obejrzałam Wielkie piękno, jego poprzednie dzieło, którym wymiatał w zeszłym roku na festiwalach, czesząc kolejne nagrody, włącznie z Oscarem za najlepszy nieanglojęzyczny film. 

Czy coś mnie zdziwiło? Całkiem sporo. Oprócz tego, że mu te nagrody przyznawano z taką euforią. Sama bym przyznała. Spodziewałam się innego filmu, też z powodu tych ciągłych porównań do Felliniego, którego zostawmy mimo wszystko w pokoju obok, niech oddycha osobnym powietrzem, a Sorrentino osobnym, o spersonalizowanych jednak proporcjach gazów i aerozoli, jak również głębokości oddechu. 

Bo ten film ma taką właściwość, że zachowuje proporcje pomiędzy kiczem a pięknem, ironią i powagą, między komedią i tragedią, idealne do tego, żeby powiedzieć o życiu coś trafnego, coś prawdziwego. Obraz płynie i nagle w paru miejscach łapie taki czysty, mocny ton, trafiający centralnie w samo sedno, gdzie krzyżuje się linia głowy z linią serca. No sorry, homo sapiens, taka prawda - żeby coś powiedzieć prawdziwego o mnie/o tobie trzeba otrzeć się momentami o klimaty jakby wyjęte żywcem z Paolo Coelho. C'est la vie. Kiczowato się prezentujemy na tle wschodów i zachodów słońca, które nie wyznaczają bynajmniej rytmu naszego dnia. 

„Gram w telewizji, w dwóch filmach. No dobra, w jednym papieża, ale w drugim narkomana, który wychodzi na prostą”. Tak też może wyglądać życie. Witaj w kółku adoracji bycia w Wiecznym Mieście (które jest zresztą także wielkim bohaterem tego filmu), w monstrualnym wężu, pląsającym w rytmie „Far l'Amore” po jego ogrodach. Inna opcja (czy aby realna?) to odlecieć stamtąd jak flamingi, w stronę słońca albo w siną dal. 

Warto się dobrze wyspać, żeby odbyć przytomnie tę hybrydową podróż po duchu oraz ciele, a także zdumiewającym ludzkim umyśle. Zaczynając od takich smaczków, jak dialogi między głównym bohaterem a ogarniętą i zdystansowaną Meksykanką w funkcji gosposi („Niech mnie Dzika obudzi o 16.00”, "Dzisiaj pan jest Dziki"), przez grubą ironię, jak ta w scenie z fabryki piękności, u kultowego botoksiarza w randze guru, konwersującego ze swoimi pokornymi wyznawcami i wyznawczyniami: 
- Jak się masz? 
- Doskonale. Właśnie wróciłam z Indii. Przeszłam tam cudowną biegunkę. Wpadnij na przyjęcie rozwodowe. Będą tancerki z variété. 
- Z przyjemnością. Co chcesz w prezencie? 
- Niech się skończy wojna na Bliskim Wschodzie. 
- Zrobię, co w mojej mocy. 

kończąc na skokach w trudne i nieznane. 

Wszyscy, którzy się urodziliśmy, musimy potem na koniec dokonać tej samej trudnej sztuki, nikt za nas tego nie zrobi. Ale przedtem jest jeszcze życie.


**********************************************************

piątek, 5 czerwca 2015

Bydziesz zarŏski tod *

**********************************************************

Stoję u zegarmistrza, który jest jak wyjęty z klechd domowych albo innych w tym stylu sugestywnych historii, z lupą okularową na opasce opinającej czaszkę obleczoną żółtą skórą, "mistrz zegareczek, suchy człowieczek", parafrazując klasykę, wirtuoz w miniaturze, pomniejszony jeszcze przez nienaturalne wygięcie chorego kręgosłupa.

Stoję u zegarmistrza, bo babcia nie chce słyszeć o kupowaniu baterii do aparatu słuchowego „gdzieś po drodze”. No więc czekam. Przede mną kobieta, powierzywszy mistrzowi swój zegarek, zwraca się teraz do niego ciepłym głosem:

- Pan to zawsze pomoże, coś zaradzi. I tyle kwiatów u pana…

Nie muszę się rozglądać. Ogarniam wszystko wzrokiem bez jednego ruchu gałek ocznych. W miniaturowym zakładzie płożą się, rozrastają, wystrzeliwują w sufit rośliny ciepłolubne, adekwatnie do warunków.

- Ale tej palmie przy panu to coś jest – kontynuuje ona, czuła, ale i czujna, obserwatorka otaczającej rzeczywistości.

- Ano schnie – przyznaje zegarmistrz, nie odrywając lupy od zegarka, przy którym dłubie nadal ze skupieniem. – Faktycznie, coś jej jest. Ziemię może by trzeba wymienić. Jak żona znajdzie chwilę, to się tym zajmie.

- Albo panu coś jest, a nie palmie – pańcia na to nagle z grubej rury, ku mojemu jednak zaskoczeniu, tak że kaszlę nawet nerwowo. – Bo jak choroba w domu, to kwiatki to wyczują, proszę pana, jak nic wyczują. Mój mąż na przykład, proszę pana, to sobie uwielbiał, wie pan, pasjansa postawić. Na okrągło przy stoliku siedział i karty układał, a przy tym stoliku stała palma, wie pan, wielka taka, od zawsze tam stała. Aż tu nagle, proszę pana, nie wiadomo z jakiego powodu, coś tej palmie zaczęło się dziać, liście zaczęły obsychać. Czego myśmy nie robili, proszę pana, żeby ją jakoś ratować, ale nic nie działało, dalej schła. Aż mąż umarł, wtedy nagle, proszę pana, palma prawie z dnia na dzień odżyła, przestała gubić liście, odetchnęła. Bo to mąż był, proszę pana, chory i przez niego właśnie ta palma usychała.

Staram się nie spoglądać w oczy zegarmistrzowi, który na okaz zdrowia nie wygląda, nawet na ćwierć okazu, i mam wielką ochotę kopnąć pańcię delikatnie w kostkę, ale już widzę po oczach, że mogę sobie ją kopać do upojenia raczej, pańcia bowiem idzie jak czołg.

I generuje się klimat trochę taki, jak w Drachu Szczepana Twardocha („I już nie ma Dolores Ebersbach, i nie ma Reinholda Ebersbacha, i nie ma Caroline Ebersbach, a kiedyś byli, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo teraz już ich zupełnie nie ma.”). 

Skoro o Drachu mowa, to dodam przy okazji, że już teraz rozumiem, jakim cudem uniknął autor potencjalnego chaosu, który mógł powstać w głowach czytelników jego powieści pod wpływem metodycznego mieszania w toku narracji różnych płaszczyzn czasowych i biograficznych, ciągłego przeplatania różnych sekwencji zdarzeń, pochodzących z różnych życiorysów, różnych momentów w historii, różnych miejsc, a to wszystko na poziomie akapitów, nawet zdań. Na przestrzeni jednego zdania wykonywany jest czasem skok przez kilka generacji, co jest możliwe dlatego, że narrator powieści – ziemia – jest jak bóg, stoi ponad czasem, „widzi wszystko” i widzi to „wszystko” równocześnie. Jeszcze szerzej niż Jenta u Olgi Tokarczuk, choć tam perspektywa jest z góry, tutaj z dołu. 

A ja widzę również całkiem jasno, choć niekoniecznie w zachwyceniu, że tajemnica tego cudu "orientacji" pomimo splątania tkwi zwyczajnie w prostym powtórzeniu, które jest tu konstrukcyjną zasadą. Nie zadałam sobie wprawdzie trudu policzenia występujących w Drachu oryginalnych (unikalnych) zdań. Ale na pewno jest to pula, którą się w toku powieści wielokrotnie obraca. Prawie każde z wymyślonych tutaj zdań wraca potem co najmniej kilkakrotnie. Tak czy siak, namolna refreniczność lub mantryczność, może tak ktoś woli, cechująca narrację Twardocha, powoduje, że losy bohaterów, że zdarzenia zachodzące w ich biografiach, a także powiązane z nimi miejsca, już mniej więcej od połowy książki znamy na pamięć. O chaosie można pomarzyć.

Cykl nadrzędny i porządkujący też jest jeden, wszechogarniający, znany skądinąd: z prochu powstaliśmy, w proch się obrócimy; to jest prawda, która nie zawodzi w skali mikro ani w skali makro, o czym mówi między innymi poniższy fragment: 
„Ciało Nikodema Gemandera należy do Nikodema Gemandera. Ciało ojca Stanisława Gemandera należy do Stanisława Gemandera, kiedy pochyla sześćdziesięciosiedmioletni grzbiet nad szpadlem, którym zdziera darń dookoła miłorzębu górującego nad jego ogrodem. Ciało miłorzębu należy do miłorzębu. Ciało ojca Stanisława Gemandera, Joachima, należy do mnie, bo w 1951 roku we mnie je złożono wraz z umierającymi z nim bakteriami Clostridium tetani, i Stanisław to widział, ale bardzo starannie zapomniał, a to dalej jest w jego głowie, ciało ojca na szpitalnym łóżku w łuk wygięte. Clostridium tetani w krwi Joachima Gemandera. Ich maleńkie prokariotyczne ciałka rozpuszczają się we mnie tak samo jak wasze. I już się wszystkie rozpuściły, miriady ciałek Clostridium tetani w ciele Joachima Gemandera jak miriady małych białkowych prostopadłościennych wagoników i inne małe ciałka prokariotyczne w nim, więcej w nim tych ciałek niż eukariotycznych komórek samego Gemandera, chociaż gotów jestem przystać na to, że ciałka prokariotów w ciele Joachima Gemandera są ciałem Joachima Gemandera tak samo jak eukariotyczne komórki Joachima Gemandera i ich prokariotyczne mitochondria – czy jak tam wolicie sobie tłumaczyć ten prosty fakt, że jesteście ziemią, z ziemi się rodzicie i do ziemi wracacie, mną jesteście, ze mnie się rodzicie i do mnie wracacie.”
Szczepan Twardoch, Drach, WL 2014

________________________________________________________
Szczepan Twardoch, Drach, Wydawnictwo Literackie

**********************************************************