piątek, 26 września 2014

Oby szczęście cię trafiło*

**********************************************************

Pierwsza strona

Jest takie zdjęcie, na którym siedzisz jak dorosła z nogą założoną na nogę i trzymasz mnie na rękach w postaci przyodzianego w śpiochy tobołka o poziomie atrakcyjności zero (niemówiący, niechodzący, niekorzystający z klozetu, jak mówi babcia). Patrzysz na mnie z uwagą. Aktualnie mówię, chodzę i korzystam z klozetu. Mam wrażenie, że tylko to się zmieniło. 

Następna strona 

Będąc w Pradze, dochodzę do wniosku, że Czesi to bardzo inteligentny naród, nawet trzyletnie dzieci mówią znakomicie po czesku**. Oraz ty. Jesteś najmądrzejsza. 

Kolejna strona

„Szedł i szedł, a noc była rozległa i odbijała się echem”. To zdanie obija mi się w czaszce cały czas i rozłazi po całym organizmie. 

Jeśli życie, nie będąc nowelą, składa się jednak z odcinków i gdy ostatni odcinek kończy się tak mniej więcej, jak w anegdocie u Hłaski w „Pięknych dwudziestoletnich”, że bohater wyskakuje z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i jest bez spadochronu, wokół niego lata eskadra odrzutowców, strzelających pociskami rakietowymi, a na dole czekają już na niego trzy rekiny z otwartymi paszczami, i kiedy nikt się nie kwapi specjalnie, żeby pociągnąć dalej taką historię (nie jesteśmy cudotwórcami, mówią wszyscy, rozkładając bezradnie ręce, po co wyskakiwał bohater, głupek jeden?), wtedy musi mieć ten bohater szczęście, żeby znalazł się w jego pobliżu ktoś, kto potrafi zażyć taką fabułę z mańki, kto ma wystarczające zasoby brawury, żeby zagrawszy na nosie wszelkiemu prawdopodobieństwu, kontynuować po bandzie równie bezczelnie, dzięki czemu, oprzytomniawszy, ma nasz bohater szansę przeczytać następujący dalszy ciąg: „Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku”. 
Pozdrowienia z Nowego Jorku! 

_____________________________________________________________________________
* tak mówią w Rumunii, o czym dowiedziałam się, czytając Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek Herty Muller 
** parafrazując Jaroslava Haška

**********************************************************

poniedziałek, 22 września 2014

Jak skrzyżować apokalipsę z rzezią

**********************************************************

Co do Miasta 44 Jana Komasy, które jest mi już znane (od dzisiaj), muszę przyznać, że poczułam się trochę zgwałcona (na marginesie – nie mam pojęcia, skąd zarzut, że w tym filmie jest za dużo seksu). Zapodano mi w cenie biletu mega dawkę historycznej prawdy o masakrze, która się zdarzyła i została zrealizowana przez złych Niemców – bardzo metodycznie – z jednej strony i powstańców z drugiej, działających w sposób zaplanowany niby, więc bądźmy miłosierni i powiedzmy, że programowo zaaranżowane to było jako straceńczy spontan, bolesna improwizacja, niegardząca żadną metodą walki, włącznie z aktami rzucania się z łopatą na zmechanizowanego wroga. Oglądam więc masakrę, która zdarzyła się naprawdę, jest wydarzeniem historycznym, i nie mogę w nią uwierzyć. Czy nie w tym tkwi słodka tajemnica odporności na wszelkie nauczki (nie mówiąc o naukach) właściwej homo sapiens od momentu wynalezienia siekiery? I czy to nie dlatego godzę się tak skwapliwie na te wszystkie nawiasy - muzyczne i optyczne, zatrzymywanie w kadrze, pozwalające wygenerować to, co jest niezbędne człowiekowi do życia jak powietrze w każdych warunkach, w czasie masakry też: okruchy chwil, momenty. Jakiś sens. 

Jak pokazać apokalipsę, która odbyła się w realu rzeźnicką metodą poprzez ubój? Perspektywa lufy, jak w grach, sprawdza się momentami nieźle. 

Zakończenie jest za to szokujące – jak z samego Henryka Sienkiewicza, specjalisty od wszelkich potopów, a także wielkiego znawcy zapotrzebowań ludzkich serc: płonące miasto transformuje się na naszych oczach w dwudziestopierwszowieczną metropolię, bohaterowie splatają dłonie. 

I jeszcze wielki plus: Tomasz Schuchardt w świetnej roli Kobry, miła zaskoczka, nie miałam pojęcia, że go zobaczę w Mieście 44. As w rękawie. Jak zwykle the best. 

Tomasz Schuchardt w roli Kobry, Miasto 44

**********************************************************

niedziela, 21 września 2014

Chciałam kochać swojego ojca, kiedy nie śpiewał*

**********************************************************

Nie wiem, co bym zabrała na bezludną planetę, czym bym się ratowała w przypadku konieczności emigracji (nieodwracalnej) z Ziemi, planety ludzi, na jakiś inny obiekt astronomiczny, bez perspektyw na zaludnienie, co by mogło zadziałać jak kubeł zimnej wody w sytuacji, gdyby mnie tam dopadła jakaś gwałtowna nostalgia za homo sapiens - potencjalnie – żeby mnie dopadła z mniejszą siłą. Niezawodny jest Bernhard. I Jelinek. Ale jednak Georges'a Pereca też wolałabym mieć pod ręką. Wciągnął mnie i już układam ten jego puzzlowy obrazek, łudząc się irracjonalnie, że mi nagle wyjdzie oryginał, prawdziwy portret. Ale to jest niemożliwe. Kiedy Perec mówi: „Chciałbym móc pomagać mamie sprzątać ze stołu po obiedzie”, to jest to przejmujący puzzel-kopia, scenka ze szkolnego podręcznika. Chodzi o to, że w tym podręczniku nie ma obrazka mamy drapiącej paznokciami ścianę w komorze gazowej.
- Dlaczego zostałeś fałszerzem? - pyta Streten Gasparda Wincklera.
- Tak po prostu… Miałem siedemnaście lat. Była wojna. Byłem w Szwajcarii. Były wakacje.
Georges Perec, Kondotier
Siedemnaście lat miał w czasie wojny ojciec niemieckiej pisarki Herty Müller, który w 1943 roku zgłosił się na ochotnika do Waffen ss i został Oberscharführerem i któremu nigdy nie przeszedł sentyment do nazizmu. Jeszcze w latach siedemdziesiątych śpiewał ze swoimi „towarzyszami z wojny” nazistowskie piosenki. Współudział ojca Müller w wojennych zbrodniach miał zasadniczy wpływ na jej stosunek do niego, zwłaszcza od momentu, kiedy już przeczytała Celana i Kertésza, i wielu innych, dla których mundur ojca oznaczał śmierć. „Jako dziecko bardzo go kochałam. Późniejszy dystans budowałam zawsze wbrew miłości”, powie po latach.

Ojciec Müller był po wojnie kierowcą ciężarówki, a także alkoholikiem. Kiedy umarł, a ona wyszła ze szpitala z wielką pustką w środku, padał śnieg. Nagle przypomniała sobie historię, która najlepiej chyba pokazuje unikalną naturę i moc dziecięcej miłości:

"Ojciec siedzi przede mną na krześle, jego tułów kołysze się jak na wodzie. Jest pijany, zalany w trupa, nie może nawet włożyć butów. Ale mówi: „Musimy wyruszyć, zanim zapadnie noc”. Klękam na podłodze, wpycham mu nogi w buty i zawiązuję sznurówki. On wstaje i zataczając się, idzie do samochodu, siada za kierownicą. Siadam koło niego i zaczyna się. Jesteśmy w górach, na pół zanurzeni w chmurach jedziemy po wąskich serpentynach, po wysokiej stronie drogi skały do nieba, po niskiej stronie drogi skały w przepaść. Jedziemy przynajmniej pięć godzin, aż droga zejdzie z nieba na ziemię, aż zacznie się płaski krajobraz i przynajmniej nie będzie można spaść.
Drogą z gór jeździliśmy często, cztery, pięć razy w roku. Przez całe lato co kilka tygodni ojciec woził w góry warzywa na zlecenie kołchozu. Dwa, trzy dni później, kiedy wszystko sprzedał, wracaliśmy. Nie bałam się, kiedy pijany jechał po serpentynach. Tak musiało być, ponieważ on taki był. On był moim ojcem, ja jego dzieckiem i ufałam mu. Myślałam, że jeśli coś się stanie, będzie to kara ciemnego lasu i skalistych gór. Jeśli wydarzy się nieszczęście, zawini okolica, nie on. Nigdy nic się nie stało".
Herta Müller, Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek 

________________________________________________________
* Herta Müller, Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek 

**********************************************************

czwartek, 4 września 2014

Niebo było rozchmurzone

**********************************************************

Nie siedziałam za kierownicą, więc mogłam rejestrować obrazki, które się przewijały za szybą i które znam na pamięć, odliczać, czy się zgadza treść i forma, aż prawie usłyszałam brzęk kluczy i stukot zastawki, dwa odgłosy z poziomu klatki piersiowej mniej więcej, które zawsze kojarzyły mi się tatą. Tu jeździliśmy na motorze. Wrzucałam biegi tak, że przednie koło stawało dęba, tata wołał, że w końcu go zgubię, ale trzymał się mocno. Lasy, grzyby, liście, dzięcioł w czerwonym berecie. Potem magia ciemni w łazience, wywoływanie zdjęć. To ty mi opowiadałaś, jak staliście kiedyś z tatą na przystanku autobusowym i jakiś dzieciak zaaferowany plączącymi się po chodniku gołębiami miał wielką potrzebę podzielenia się z kimś tą fascynującą obserwacją, ale opiekunka nie była zainteresowana i nagle mały wyhaczył z tłumu naszego tatę. – Prosę pana, gołąbek! – zwrócił się radośnie wprost do niego, no i dobrze trafił, mądrala. – Prosę panaaa, a co pan robi? – nudzili go bez końca moi koledzy na podwórku, bo tata zawsze robił coś ciekawego w garażu. Miał rzeszę wyznawców. 


**********************************************************