piątek, 30 grudnia 2016

Na stos, na stos

**********************************************************

No więc ostrzegam wszystkich oszołomów o mózgach wyjałowionych, okrojonych, okaleczonych, z wypłukanymi znacząco ośrodkami empatycznymi i skłonnością do zachowań agresywnych, debilów niemogących się powstrzymać przed generowaniem łomotu, fajerwercznego huku na własną (też debilną) rękę, strzelania na odlew gdzie popadnie i z czego popadnie, a także wystrzeliwania wszystkiego, co się nawinie, w górę, pod pretekstem wyrażenia czegokolwiek innego (np. euforii z okazji zakończenia/rozpoczęcia roku) niż esencja własnej głupoty. 

Ostrzegam lojalnie - będę wam życzyć szczerze, żeby wam ktoś podrażnił prądem te obszary w mózgach, które są odpowiedzialne za psychozy i halucynacje, a do tyłków, żeby wam powsadzał po petardzie i żeby odpalił, i żebyście gonili jak ogłupiałe zwierzaki, ze zjeżonym pseudoowłosieniem na pseudoczłekokształtnych czaszkach, budząc ogólny niesmak w najlepszym wypadku, zaś w najgorszym reakcję wskazującą na nieprzepartą ochotę zgromadzonej przez ten huk widowni na mały, lecz skuteczny linczyk, cichy i nieodwracalny samosądzik. Naślę na was Obamę normalnie.


**********************************************************

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Słońce jak zwykle wzeszło

**********************************************************

Choć Przyroda nie jest już wcale staroświecka ani purytańska. 

"Atmosferycznie rzecz biorąc było to najpiękniejsze Boże Narodzenie jakie pamiętam –
Kury podeszły do Drzwi razem ze Świętym Mikołajem, a Koty myły się na świeżym Powietrzu, nie odmrażając sobie przy tym Języczków – a sam Święty Mikołaj – ów uroczy starszy Pan, był jeszcze bardziej szarmancki niż zazwyczaj – Goście, którzy weszli przez Komin, to nowa konsternacja, ale wszyscy byli tak obładowani Prezentami, i zachowywali się tak miło – tylko jakiś Gbur mógłby ich odprawić – A co za radość panowała w Stodole – Maggie dała Kurom czek na Kartofelki, Koty dostały po Złoconej Kosteczce – a obydwa Konie nowe Koce prosto z Bostonu – "
Emily Dickinson, List do świata, przekład Danuta Piestrzyńska, Wyd. ZNAK Kraków 

I skarpety :) 

A wystrojona jodła swingowała bez zmrużenia lamp: Jesteś tutaj, musisz być tutaj.

 wystrojona jodła

**********************************************************

środa, 7 grudnia 2016

why

**********************************************************

Ta, co pisała list do świata, który nie pisał do niej:
23 (74)
Jest przygnębiający poranek, Susie – wieje wiatr i pada deszcz; „na każde życie musi napadać jakiś deszcz”, a ja już sama nie wiem, który bardziej pada, czy ten na zewnątrz czy ten wewnątrz – Och Susie, przytuliłabym się do Twego ciepłego serduszka i nigdy już nie słyszała, jak dmie wicher albo jak huczy burza (…)  – d r o ż s z a już być nie możesz, bo kocham Cię już teraz tak, że mi prawie serce pęka –
27 (94)
Jest we mnie tylko jedna myśl, a jest to myśl o Tobie. Żebyśmy Ty i ja, trzymając się za ręce, jak to c z y n i m y w naszych sercach, mogły wędrować po lasach i polach jak w dzieciństwie 
(…)
Susie, przebacz mi Kochanie, to wszystko, co tu mówię – wypełniasz mi serce, tylko Ty jesteś w moich myślach, ale kiedy usiłuję powiedzieć Ci coś, co nie jest przeznaczone dla świata, słowa mnie zawodzą. Gdybyś tu była – Och, gdybyś tu była, moja Susie, nie musiałybyśmy wcale rozmawiać, nasze oczy szeptałyby zamiast nas, a mocno trzymając się za ręce, wcale nie potrzebowałybyśmy słów
Emily Dickinson, List do świata, przekład Danuta Piestrzyńska, Wyd. ZNAK Kraków
Znak nie wydał co prawda po raz drugi "Listu do świata" (zbioru listów Emily Dickinson, które przez długie lata były dla niej jedyną formą kontaktowania się ze światem), ale wydał po raz drugi jej "Wiersze wybrane" w przekładzie Stanisława Barańczaka. Zawsze w porę.

1368
Osłupiałe „dlaczego”
To cała mowa Miłości –
Najpotężniejsze serce
Druzgocą te trzy zgłoski.
Emily Dickinson, Wiersze wybrane, Wydawnictwo ZNAK Kraków, przekład Stanisław Barańczak 


**********************************************************

środa, 30 listopada 2016

Karczuś śliczny

**********************************************************

Pieski też już zaczęły chodzić zasunięte pod brodę w mniej lub bardziej gustownych spencerkach różnych generacji, głównie najnowszej jednak. Mijam czerwony płaszczyk, z którego z przodu wystaje godnie rezolutna główka, żywy ogonek z tyłu, jego wyniosłość yorkuś (york malutki) w okrojonej okazałości. Terrier-hipster (ściśle mówiąc Border Terrier) w szydełkowej kamizelce siedzący luźno przed sklepem jak Lew Tołstoj przed Jasną Polaną. Oraz sznaucer, nominalnie chyba średni, choć w tym przypadku przedni przede wszystkim, odpicowany starannie, w idealnie skrojonej kurteczce, dobrze ostrzyżony, przypomina Thomasa Manna. 

Babci się szynki zachciało, Nomen Omen, jak o niej mówię, bo tak się właśnie nazywa oficjalnie: Szynka Babuni. Czekam chwilę w ogonku, a pani przede mną waha się, że może karczku by wzięła wieprzowego, tylko czy aby ładny… - Karczuś śliczny! – cmoka sprzedająca. 

Wracam, a babcia robi mi wykład taki mniej więcej: 

Wracając do tematu, kiedyś (w stanie wojennym) to Polacy udawali uchodźców (przecież ja ich znałam, jacy oni prześladowani!), wyjeżdżali do Niemiec, tam udawali prześladowanych i dostawali pomoc, pełno takich było, całe rodziny ściągali, a potem się tam urządzali, zbierali na przykład to, co Niemcy wystawiali przed domami do zabrania, wywozili, a tu matka takiego „uchodźcy” handlowała na placu, bo to wszystko przecież prawie nowe było, te rzeczy niemieckie. No to teraz Polacy tak samo myślą o uchodźcach, że to są rzekomi uchodźcy, że tylko o to im chodzi, żeby pasożytować na cudzy koszt. Sądzą po sobie. 


**********************************************************

niedziela, 27 listopada 2016

Życiem lub snem

**********************************************************

Świerzbią mnie czasem palce, żeby podejść i profesjonalnie pstryknąć daną jednostkę w prawe albo lewe ucho, ewentualnie w nos, indywiduum jakieś łajzowate, żeby dać mu fachowego pstryczka bez ogródek, ale o wcieleniu tej przemożnej ochoty w czyn nie ma mowy raczej, bo zanim kiwnę palcem (nomen omen), to ze mnie opada cały gniew i robi mi się naiwnie żal takiego osobnika (debilnego, kretyńskiego itp.), więc nie nadaję się na anarchistkę, bo zanimbym zdążyła coś rozwalić, toby mnie dopadło dyskwalifikujące rozmiękczenie. 

Chyba że 

- Dopóki prawdy nie wżynają się nam nożem w żywe ciało, dopóty mamy dla nich nieco lekceważenia na dnie duszy! – woła gromko kaznodzieja Szestow i powala mnie potężnym pstryczkiem, jak najbardziej dosłownym, prosto w nos, następnie szybko znika. Wtedy zauważam, że pękła ściana budynku, w którym mieszkam, że jest naruszona, oderwała się od konstrukcji, odsłoniły się gołe cegły. – Co robicie? – krzyczę do kobiety, którą dostrzegam w dole, gdzieś pod spodem, kondygnację niżej, w mieszkaniu, które odsłoniło się nagle z powodu rozpadliny, kiedy mury się rozszczelniły. Patrzę na naruszoną ścianę i łapię się za głowę. Kobieta z dołu podchodzi i mówi do mnie chłodno: - To się czasem zdarza przy remoncie. – Zrujnowaliście mi dom! – krzyczę. Ona na to zimno: - To się zdarza. Wtedy ja podchodzę i wymierzam jej precyzyjnego pstryczka życia najpierw w lewe ucho, potem w prawe, potem jeszcze w nos. A ona recytuje wciąż bezczelnie, choć ze słowa na słowo jakby bardziej koncyliacyjnie: - Są takie dziedziny doświadczenia, które organizm ludzki odrzuca instynktownie, ale to nie zawsze jest możliwe! - I co z tego! – ja na to nadal gniewnie. 

W tym momencie się budzę albo może śni mi się, że się budzę. – Bijesz się? – zwracam się bojowo do zastanego całokształtu, wszystko jedno czym jest: snem czy życiem. 


**********************************************************

poniedziałek, 21 listopada 2016

Zależy czym

**********************************************************

Czytam „Głód” Martína Caparrósa i nic mnie w tej książce nie dziwi. Lustereczko powiedz przecie… Tacy my żyjemy w takim świecie i nie pozwalamy żyć innym. 

To, że na pięciu ludzi przypada już aktualnie jedna krowa. A pogłowie w hodowlach stale rośnie. Krów pół wieku temu było na świecie 700 milionów sztuk, teraz jest ich 1,4 miliarda. Pożeramy coraz więcej mięsa i zaczęliśmy żywić zwierzęta tym, co zjadamy sami (soją, kukurydzą, innymi zbożami). A są jeszcze ogromne fabryki świń i kurczaków. 7 miliardów kurczaków rocznie to jest osiąg Brazylii na przykład (eksport), tyle samo zabija się rocznie w USA i Chinach, z tym że są jedzone na miejscu. 

Tymczasem grube miliony dzieci i dorosłych ludzi na tej samej planecie głodują. 

Potrzeba czterech kalorii pochodzących z roślin, żeby wyprodukować jedną kalorię, jaką daje kurczak, sześć na wyprodukowanie jednej wieprzowej i dziesięć dla kalorii z wołowiny i jagnięciny. Tak samo kwestia wody: potrzeba 1500 litrów wody, żeby wyprodukować kilogram kukurydzy, ale 15 tysięcy idzie na kilogram wołowiny. Hektar dobrej ziemi może dać 35 kilogramów białka roślinnego; jeśli produkcja będzie przeznaczona na wykarmienie zwierząt - 7 kilogramów. Czyli jeden człowiek jedzący mięso zagarnia dla siebie środki, które rozdzielone wystarczyłyby dla pięciu lub dziesięciu ludzi. 

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat spożycie mięsa rosło dwa razy szybciej niż liczba ludności; spożycie jaj – trzy razy szybciej. Ok. 1950 roku na świecie zjadano rocznie mniej więcej 50 milionów ton mięsa. Teraz jemy sześć razy więcej – a według wszelkich przewidywań w roku 2030 wartość ta znów się podwoi. Hodowla wykorzystuje aktualnie 80 procent powierzchni uprawnej na Ziemi, 40 procent światowej produkcji zbóż i 10 procent zasobów wodnych. 

Lester Brown, pionier ekologii, pytany, ilu ludzi może wyżywić nasza planeta, odpowiada: zależy czym. „Jeśli wszyscy jedlibyśmy jak Amerykanie, którzy konsumują od 800 do 1000 kilogramów zboża rocznie na osobę – przede wszystkim w postaci mięsa, wyprodukowanego przy udziale tego zboża – światowe zbiory zbóż wystarczyłyby do wykarmienia 2,5 miliarda ludzi. Jeśli odżywialibyśmy się jak Włosi, którzy jedzą dwa razy mniej mięsa – konsumując około 400 kilogramów zboża rocznie – dałoby się wyżywić 5 miliardów ludzi. Jeśli przyjęlibyśmy gremialnie wegetariańską dietę Hindusów, starczyłoby dla 10 miliardów”. 

I tak dalej. Jest moc, ale jeszcze większa niemoc. 


**********************************************************

niedziela, 20 listopada 2016

Patrzę na ciebie

**********************************************************

Czytam „Głód” Martína Caparrósa: 
„Wszystko zależy od punktu widzenia. Orson Welles jest Trzecim Człowiekiem, handlarzem podrobionych antybiotyków w powojennym Wiedniu, sprzedawcą lekarstw, które zabijają, ponieważ nie leczą. Joseph Cotten, jego stary druh, wyrzuca mu tę nieuczciwość. Znajdują się w najwyższym położeniu diabelskiego młyna na Praterze. Welles mówi przyjacielowi, żeby nie był sentymentalny: 
- Spójrz na dół. I powiedz, naprawdę byłoby ci żal, gdyby jeden z tych punkcików przestał się ruszać? 
Wydaje się to cynizmem – który zawsze jest nie na miejscu. Nie na miejscu przede wszystkim dlatego, że mówiący patrzy z daleka; wtedy ludzie to naprawdę punkciki. Żeby uniknąć tej cynicznej postawy, wolimy nie patrzeć.”*
Czytam „Głód” Martína Caparrósa: 
„czasem naprawdę miałbym ochotę wziąć giwerę i wszystkich ich powystrzelać. Wszystkich, rozumiesz? Żeby nie został nikt żywy. Krew mnie zalewa, jak widzę tych typów, którzy nabijają sobie kabzę kosztem pracy innych, bracie, tych typów, przez których głodują miliony ludzi, a oni, proszę, żyją sobie w najlepsze na stosie trupów, przysięgam ci, że bym ich wszystkich powybijał, gdyby to miało coś zmienić. Ale co na tym zyskasz? Więc serio: co możesz zrobić? Co możesz zrobić, żeby zmienić ten zasrany system? Skoro mają całą władzę, trzymają wszystko w garści, nie ma sposobu, żeby ich wyciągnąć z ich bunkrów, banków, samolotów, ich”*
Czytam „Głód” Martína Caparrósa („raptem widzę, jak nagi chłopczyk gryzie w ucho kozę z żarłocznością kogoś, kto jest głodny”). 

I mam ochotę obejrzeć znowu „Pinę Bausch” Wima Wendersa. 

_____________________________________________________
* Martín Caparrós, Głód, Wydawnictwo Literackie 2016, przełożyła Marta Szafrańska-Brandt
 
**********************************************************

niedziela, 13 listopada 2016

Szczypce robi się szczypcami (czyli Polska by nie powstała, gdyby nie czyny Polaków)

**********************************************************

Szczypię się i mnie boli, czyli nie śnię. I to znowu z powodu homo sapiens, a nie na przykład z powodu kazuarów hełmiastych, na widok których ostatnio uszczypnęłam się machinalnie z wrażenia, że takie istne cudo wyewoluowało, zostało wykształcone przez naturę. 

Nie będąc obiektywną, nie usiłując nawet (ratuję się Buninem: być obiektywnym to traktować innego jak przedmiot, jak umrzyka; to zachowywać się względem niego jak karawaniarz), wychodzę z siebie na co dzień i nie potrafię, niestety, stanąć obok. Smażę się w epicentrum własnych wstrętów. 

To, że mądrego Obamę, ascetycznego wrażliwca, ma zastąpić jego chropowaty rewers, to jest potężny dysonans na miarę paradoksu, jaki mieści się w pojęciu homo sapiens tym nieszczęsnym i chyba schyłkowym („homo sapiens - daw. człowiek jako istota zdolna do myślenia refleksyjnego”). 

Jest też wprawdzie dobra wiadomość: Lidl nie będzie sprzedawał jajek kurzych z chowu klatkowego.

Mimo to w kontekście całokształtu wizja tego, jaki idzie czas, profesora Białocerkiewicza wydaje się jednak nieco zbyt optymistyczna, nie powiem „naiwna” tylko dlatego, że nie przejdzie mi to przez gardło: 
[Przyjdzie czas, gdy] uznanie i respektowanie praw zwierząt stanie się wyznacznikiem naszego człowieczeństwa i paradygmatem wspólnoty fenomenu życia. Jeśli tego nie uczynimy, to przyszłe pokolenia potępią nas za eksterminację zwierząt, za zwierzobójstwo i okrucieństwo wobec zwierząt, podobnie jak my potępiliśmy rasizm, niewolnictwo, apartheid, zbrodnię ludobójstwa czy zbrodnie przeciwko ludzkości. Przyjdzie czas, prognozował piętnastowieczny geniusz Leonardo da Vinci, gdy ludzie tacy jak ja będą patrzeć na mordercę zwierząt, tak samo jak teraz patrzą na mordercę ludzi. Wydaje mi się, że taki czas nadchodzi”. 
Jan Białocerkiewicz, Status prawny zwierząt (cytuję za: Dorota Probucka, Prawa zwierząt, Universitas) 

 
**********************************************************

środa, 9 listopada 2016

S-elekcja

**********************************************************

Dzisiaj około 16.00 jeszcze tylko w tramwajach na ekranowym pasku wyświetlał się nius-suchar: „Clinton czy Trump? Amerykanie wybierają prezydenta”. 

Babcia za to powitała mnie w progu tekstem absolutnie bieżącym: No i co? Nie przeszła jednak kobieta na prezydenta w Stanach! 

Oj, nie przeszła. Przeszedł dinozaur. A Hilary pozostało tylko uszanować jak Sokratesowi wolę większości w tej potwornie przykrej sytuacji. 

I niby wszystko jak zwykle: posiłek dla gołębi i zakupy do przodu, bo święto („Zostało coś jeszcze?” woła dowcipnie starszy pan na widok mojej sylwetki cienkiej, sprężynującej, objuczonej siatami z wszystkich stron. „Niewiele!”, odkrzykuję też dowcipnie. „To się muszę pospieszyć”, pan się śmieje). 

Ale jeszcze poczta. Tam panie bardzo miłe, o gołębich sercach, które na moje szczęście wykazują się wyrozumiałością ponadprzeciętną i cierpliwie znoszą stan stuporu, jaki mnie ogarnia, i nie mogę nad nim zapanować, w reakcji na zaskakujący (dla mnie) widok, centralny zresztą, nadający poczcie rangę placówki strategicznej w obliczu zagrożenia naszej ojczyzny, rozbiorowego na przykład, i brakuje tylko Matejki na ścianie. 

Cała lada wypełniona jest po brzegi książkami-niezbędnikami dla klientów (Polek i Polaków), których naszła faza gwałtownego patriotycznego wzmożenia, a jeśli nie naszła, można kupić na potem, a nuż najdzie. Jest tam wszystko, do wyboru, do koloru: Księga małego patrioty, Księga patrioty (podtytuł: „Gdy myślę ojczyzna…”), Bohaterskie akcje żołnierzy wyklętych, Żołnierze niepodległości 1914-1918, Kronika dziejów Polski, Przebudzenie Polaków, 1920 Prawdziwy Cud na Wisłą itd. oraz liczne kolorowanki patriotyczne. 

To by było tyle na dziś. A na ekranie tramwaju było coś jeszcze o Węgrzech i o ministrze Radziwille, no i o tym, że Muzeum Archeologiczne UJ dostało tysiące zabytków z Jordanii.

  
**********************************************************

wtorek, 1 listopada 2016

Stoję tu sobie na promie i wciąż mi się wydaje

**********************************************************

Psina o aparycji szoguna, krępa i umięśniona, z klatką piersiową wydatną, podaną do przodu i kitką na czubku głowy, reszta krótko ostrzyżona (gostek zwraca się do niej per „Jadwigo”) ma nieobecny wzrok i taki wyraz twarzy, jakby coś obliczała, kalkulowała w myślach, jak ta wilczyca u Czechowa w „Łysku”. 

„Żeby mi tylko znowu nie przeszkodził – pomyślała wilczyca i szybko pobiegła naprzód”. Tak jest u Czechowa. Jest, choć Czechowa nie ma od 112 lat, od kiedy umarł przedwcześnie na gruźlicę. 

Jest jak u Czechowa. Żyjąc, tracimy życie, w tym także życie innych, które jest częścią naszego. Wtedy zmienia się nasza optyka i stajemy się Hieronimami, pracującymi na promie, zaczynamy patrzeć tak jak on, który szuka i nie znajduje: 
„Popłynęliśmy, płosząc po drodze leniwo wznoszącą się mgłę. Wszyscy milczeli. Hieronim machinalnie pracował jedną ręką. Długo wodził po naszych twarzach swoimi łagodnymi, matowymi oczyma, a potem zatrzymał wzrok na różowej, czarnobrewej twarzyczce młodziutkiej kupcowej, która stała na promie obok mnie i w milczeniu kuliła się pod wpływem obejmującej ją mgły. Nie opuścił wzroku z jej twarzy do końca całej drogi. 

W tym długotrwałym wpatrywaniu się niewiele było męskiego. Zdaje mi się, że w obliczu tej kobiety Hieronim szukał miękkich i delikatnych rysów swojego zgasłego przyjaciela”. 
Święta noc, Antoni Czechow, przekład Jarosław Iwaszkiewicz 

**********************************************************

poniedziałek, 24 października 2016

czy tu się głowy ścina, czy zjedli tu Murzyna

**********************************************************

Mniejsza o kozy, pająki i gołębie, ktoś mi powie, a ja mu odpowiem (czemu nie?) analogiczną konstrukcję stosując dla uproszczenia, tyle że wypełnioną inną treścią, czyli w taki sposób: Mniejsza o Smoleńsk, Wołyń, Króla, na które nie mam jakoś ochoty nawet cienia, ani półcienia, ani ćwierć. I jak sobie pomyślę, że polska dziatwa szkolna en masse miałaby być goniona do obligatoryjnej konsumpcji tychże, to mi się otwiera prężny ośrodek buntu w głębi czaszki, gdyż tym, co naprawdę świetnie by było pokazać polskim uczniom masowo w polskich szkołach i Polakom w Polsce jest najnowszy film Anki i Wilhelma Sasnalów: Słońce, to słońce mnie oślepiło. Ważny film. 

Zaczyna się jak w Obcym Alberta Camusa, który jest dla Sasnalów inspiracją. „Dzisiaj umarła moja matka. Albo wczoraj, nie wiem”, mówi w pierwszej scenie główny bohater (a w zasadzie antybohater), grany przez znakomitego Rafała Maćkowiaka, do swojego pracodawcy, od którego chce uzyskać urlop na tę kłopotliwą okoliczność. Potem bierze udział w pogrzebie rytualnym, katolicko-hipokryckim, z którego ucieka prawie pod koniec, robi to, na co wszyscy mamy ochotę. A następnie zabija Araba, wyrzuconego przez Bałtyk, trochę inaczej niż u Camusa, łup, łup, łup, ale też nie wiadomo dlaczego. A raczej wiadomo. Z automatu. Z powodu bierności i otępiającego słońca. Z powodu irracjonalnego lęku, który jest nakręcany i którego NIC nie usprawiedliwia. Bo nieczułość tego świata to jest nasza właśnie nieczułość. Mózgi mamy zbełtane jazgotem i bełkotem, dajemy sobie je zbełtać, wtedy łatwiej przychodzi konformizm. 

W tym filmie każda scena jest istotna, każdy detal. Także to, że partnerka bohatera przygotowuje w teatrze Wroga ludu wg Ibsena i że jest to przedstawienie Jana Klaty. 

Więc skoro tak się podziało, że jest bezsprzeczny popyt na akcje pospolite i zbiorowe, to postuluję posłanie uczniów polskich szkół na film Sasnalów, dla wspólnego dobra naszego i tej planety. Maszerujmy. Do kina też. 

A hejterzy niech popatrzą w gwiazdy i dadzą się ogarnąć „tkliwej nieczułości tego świata”, którego dotykają jeszcze swoimi stopami. 


**********************************************************

poniedziałek, 17 października 2016

Jak stąpałam przez grobelkę, chwyciłam wody kropelkę

**********************************************************

No więc nie jestem jak ta koza (od Ewy Szelburg-Zarembiny), co to pół łąki zżarła, pół rzeki wypiła i jeszcze po drodze dobrze poprawiła, a potem ściemniała dziadkowi, że głodna, bo ja naprawdę nic nie widziałam, nic nie czytałam, niestety, ani Ostatniej rodziny, ani Wołynia, ani Bronki Nowickiej też. 

Choć jednak jestem nieco przeczołgana mentalnie, a to wszystko z powodu okna, które ruszyłam u babci w celu umycia go metodą jak najbardziej klasyczną, a wtedy ze szczeliny parapetowo-okiennej wypadł pająk, pajączek, nie wiem, czy młodociany, czy gatunek taki po prostu, w każdym razie mały i misterny, który na to moje naruszenie, przemocowe wtargnięcie w jego teren, zareagował histerią, zaczął miotać się jak poparzony, latać bez ładu i składu we wszystkie możliwe kierunki, bez cienia planu normalnie, kamikadze. Starałam się go jakoś ukierunkować mniej więcej, na ile się dało, w stronę mebla, żeby się przyczaił na czas tego armagedonu, który faktycznie nastąpił, pod deską jakąś. Ale gdzie tam. Wyłaził namolnie, nagle się wyłaniał i buch mi prosto pod szmatę lub pod mopa, tak że w którymś momencie byłam pewna, że już po pająku i przykro mi się zrobiło, ale tknęłam go lekko w kuperek, a ten w galop, choć oczywiście - wiadomo - w najdurniejszym możliwym kierunku. I tak w kółko.

Przeżyliśmy z pająkiem. A ja przeżyłam jeszcze tego dnia coś, co mnie rozbawiło zupełnie niekontrowersyjnie tym razem. Takie małe zestawienie. Dwie niezbyt wielkie pule opisujących wyrazów, a także wyrazów w związkach: 

Pula 1: 
najlepsza, wybitniejsza (od), najbardziej zaskakująca, przejmująca, porażająca, [wywołująca] osłupienie w zachwycie, wybebeszanie wnętrzności, grzebanie w sumieniach, wybitnie skrojona, sensacyjna intryga, wstrząsająca 

Pula 2: 
zgrabnie napisana, sensacyjno-przygodowa, skromna, niezbyt nachalna nadwyżka problemowa, starannie, bez mała brawurowo skonstruowana, efektowna, podana z biglem 

To o Królu Szczepana Twardocha. Pula 1 to z Krzysztofa Vargi, pula 2 z Dariusza Nowackiego. 

No więc w sumie trochę się napasłam. Ale gołębie też. 


**********************************************************

poniedziałek, 10 października 2016

Gwoździem w łapę

**********************************************************

„Należy przypomnieć, że walka o prawa zwierząt jest przedstawiana przez jej zwolenników jako historycznie ostatni etap walki o objęcie podstawowymi uprawnieniami tych wszystkich, których można zakwalifikować do kategorii słabszych i bezsilnych. Zaliczane są do niej istoty niższego rzędu w sensie biologicznym lub społecznym, których instrumentalne traktowanie albo co najmniej deprecjonowanie w tradycyjnym myśleniu uzyskało powszechną akceptację”. 

Czytam (od paru tygodni) świetną pracę Doroty Probuckiej pt. Prawa zwierząt, która jest drugim, poprawionym wydaniem Filozoficznych podstaw idei praw zwierząt i daje panoramę ludzkiego (choć w większości nieludzkiego) myślenia o zwierzętach na przestrzeni wieków rozbuchanego bycia gatunku Homo sapiens na tym globie. I jak to bywa w książkach o charakterze filozoficznym, jeży się od pytań zasadniczych. 

Czym jest zwierzę? Nie pytamy „kim”, bo jest rzeczą, ruchomym towarem, który można wycenić rynkowo, sprzedać, kupić, przecenić, ubezpieczyć, hodować, oddać w ramach spłaty długów, zabić bez prawnych konsekwencji. Jako towar podlegają zwierzęta tym wszystkim prawom gospodarczym, jakim podlega każda inna rzecz posiadana przez człowieka, a więc np. zasadzie produkowania przy minimalizacji kosztów i sprzedawania z możliwie największym zyskiem. Zwierzęta jako „żywy inwentarz” tym tylko różnią się od pozostałych dóbr, że żyją. 

Kim jest w takim kontekście człowiek? Otóż człowiek jest schizofrenikiem, gatunkowym szowinistą, a także krypto-sadystą. Jesteśmy istotami, które cierpią na moralną schizofrenię, ukrywając jednocześnie przed sobą swój sadyzm. W imię przyjemności czerpanej z jedzenia mięsa, w imię zabawy, wygody, próżności i postępu medycznego wyrażamy wszyscy cichą zgodę na masową eksploatację i eksterminację zwierząt. Na moralną schizofrenię cierpimy wszyscy. Polega ona na dysonansie zachodzącym między tym, w jaki sposób mówimy o zwierzętach a rzeczywistym ich traktowaniem. Może nie przybijamy już zwierząt gwoździami do stołów podczas wiwisekcji, ale robimy rzeczy ohydniejsze na skalę niespotykaną w przeszłości, przemysłową. 

Schizofrenia nasza polega na tym, że mając najnowszą wiedzę z dziedziny neurobiologii, fizjologii i anatomii, dowodzącą, że zwierzęta (co najmniej ssaki i ptaki) mają takie cechy, jak świadomość, inteligencja, odczuwanie bólu i dążenie do jego unikania, potrzeba ruchu i wolności, nadal traktujemy je jak własność, odmawiając im praw podstawowych, tj. prawa do życia, niebycia niewolonym i krzywdzonym. 

W tej swojej schizofrenii zachowujemy się podobnie, jak malarze dawno, dawno temu, jeszcze zanim wynaleziono aparaty fotograficzne i ogrody zoologiczne. Skąd Stefan Lochner w XV wieku w środku Europy miał wiedzieć, jak wygląda lew? Coś tam słyszał, resztę skomponował i dlatego na jego obrazie, przedstawiającym zasadniczo św. Hieronima, lew wygląda trochę jak lew, a trochę jak pies albo wydra. Ci malarze wiedzy nie mieli, my ją mamy, a mimo to rżniemy głupków. 

To jest jak na mój gust książka obowiązkowa. Nie miałam tylko pojęcia, że będę się musiała oderwać tak brutalnie od kwestii zoontologicznych, żeby wykonać podróż do mroków średniowiecza i skupić energię na walce innej zgoła, desperackiej, i wyjść w deszcz 3 października. Innego wyjścia nie było.

 
**********************************************************

poniedziałek, 26 września 2016

Ale ja pana nie znam

**********************************************************

To było tak, że jechałyśmy razem pociągiem, w przedziale siedziało kilka osób, gadać się nie dało, ale miałyśmy książki ze sobą, więc zajęłyśmy się ochoczo czytaniem, każda swoim. No i w pewnym momencie wszedł konduktor standardowo i poprosił o bilety do kontroli, a ty wtedy podniosłaś wzrok i zmierzyłaś go takim spojrzeniem, jakby się urwał co najmniej z jakiejś konkurencyjnej fikcji bardzo niedobrej literackiej i próbował wbić się nachalnie do tej twojej, w której żadną miarą miejsca dla niego nie było, więc uznałaś za stosowne dać mu do zrozumienia, żeby spadał: - Ale ja pana nie znam! – rzuciłaś intruzowi prosto w twarz i wszyscy zamarli. 

Gościu zdębiał, ale tylko w pierwszej chwili, bo natychmiast odzyskał rezon, w końcu nie takie numery mu podróżni w długiej karierze wycinali, i odpalił rezolutnie: - A co, musi pani znać wszystkich na kolei? Rozległy się chichoty, a ja już załapałam, że jest i dla mnie w tej scence jakaś rola, więc nawiązawszy szybko kontakt wzrokowy z tobą i wciąż patrząc ci głęboko w oczy, wypowiedziałam dobitnie magiczne słowo: B i l e t y! Słowo-klucz. 

Widownia oszalała. No, a ty oczywiście miałaś oba bilety, które kupiłaś uprzednio, swój i mój, i było wiadomo, że to będą bilety adekwatne. Tak się dobrze skończyła ta historia. 

Oraz nie skończyła, ona trwa: jedziemy pociągiem, ty masz nasze bilety, a moje myśli czuwają nad tobą (moje też). 
 **********************************************************

niedziela, 7 sierpnia 2016

W cieniu Kafki oraz kawki w cieniu

**********************************************************

Moja miłość do kawek i Kafki pozostaje w zasadzie bez zmian. Ubogaca się ewentualnie, jak ostatnio, gdy mi się odświeżył z powodu tego nowego PIW-owskiego wydania. To znaczy Kafka, bo kawki mam fartownie w zasięgu wzroku cały czas. 

Być może w tym kontekście, to znaczy tego Kafki odświeżenia, gdy czytałam Wielki przypływ, książkę wydaną rok temu przez Dowody na Istnienie, w której Jarosław Mikołajewski pisze o Lampedusie, miejscu uchodźczego piekła („Mówiłem, że Europa słabo reaguje, bo jest niedoinformowana. Nie dość pewna. Niedostatecznie poruszona. Zapewniałem, że jeśli Polska dowie się o tysiącu pięciuset uchodźcach stłoczonych na trzystu miejscach w Centrum Identyfikacji i Ekstradycji na Lampedusie, to zareaguje. Jeśli usłyszy, że wyspa jest za mała, żeby pochować tysiące trupów – pomoże. Używałem argumentu, który okazał się kłamstwem”), przypomniały mi się doskonałe reportaże Mileny Jesenskiej, pisane przez nią w latach 1937-39 dla gazety o nazwie Přítomnost, nomen omen - to znaczy obecność, tu i teraz. Gdy Czechosłowacja pękała w szwach dosłownie od zalewu uchodźców przeganianych ze swoich ojczyzn, bez grosza przy duszy („Dwudziestoczteroletnia emigrantka z małym dzieckiem błaga o pomoc" – no więc to są nasze wielkie czasy; wielkie czasy, w których są tysiące cieni”.) Czułam ucisk w gardle taki sam, z tą jednak różnicą, dość istotną, że miałam świadomość (mam ją!) - Lampedusa to mój świat, to już jest moja broszka, to, o czym pisze w swej książce Jarosław Mikołajewski. Fala uchodźców nie „przyszła”. Ja idę razem z tą falą. 

Kafka umarł w klinice w Kierling, miał 41 lat. To był 1924 rok, a Milena napisała w nekrologu, że „był człowiekiem, który zobaczył świat tak jasno, że tego nie wytrzymał i musiał umrzeć, nie chcąc się cofać i w poszukiwaniu ratunku uciekać się do rozumowych czy podświadomych złudzeń”. Nie ma w tym przesady. Kafka w i e d z i a ł, mimo że nie przeżył pewnych rzeczy na własnej skórze. 

Za to Milena Jesenská świadomie, bez znieczulenia doświadczyła tego miażdżącego turbo-potencjału, jaki ma w sobie Ziemia, planeta ludzi, w trybie, który można chyba określić: all inclusive. Umarła w szpitalu obozowym w Ravensbrük, w 1944 roku, mając 48 lat. Ale pozostała do końca wolnym człowiekiem. Wolnym w tym sensie bazowym, najbardziej zasadniczym, o którym pisze Imre Kertesz w Losie utraconym: „kiedy jest los, to nie ma wolności”. Jeśli zaś jest wolność, nie ma losu, to znaczy wówczas my sami jesteśmy losem. 

Milena Jesenská dokonywała wyborów, brała udział z rozmysłem w biegu zdarzeń, jak my wszyscy w nim bierzemy udział, nawet jeśli wolimy udawać, że nie mamy na coś wpływu, a potem mówić, że „przyszło” („przyszła” wojna, „przyszło” getto, „przyszło” wyzwolenie). Nic nie „przyszło”. To zawsze i wszędzie idziemy my. 

Więc Jesenská, gdy nastały „trudne czasy”, dała radę być wobec życia równie trzeźwa jak Kafka. I zapłaciła za to cenę identyczną. Bo Jesenská była odważna. 

„Zapominanie tego, co jest nie do wytrzymania – podobnie jak utrata przytomności przy nieznośnym bólu – jest jednym z niewielu sposobów obrony człowieka przed światem i samym sobą. A obrona ta przed jednym i drugim jest mu niekiedy diabelnie potrzebna. Milena, o ile wiem, nigdy nie korzystała z tego naturalnego przywileju. Zachowywała w pamięci każdą minutę swojego życia z taką wyrazistością, że wydawało się, jakby jej pamięć nie tylko odrzucała miłosierdzie zapomnienia, ale z upływem czasu wręcz tworzyła coraz dokładniejszy i jaśniejszy obraz minionego. Sądzę, że właśnie to jest jednym z kluczy do zrozumienia jej życia, tego jak się ono ułożyło i jak skończyło”. Tak pisze o swojej matce Jana Černá, córka Mileny. 

Reportaże Mileny Jesenskiej świadczą o tym, że właśnie tak było. Świadczy o tym całe jej życie, którego nie mogła już ciągnąć po obozie. 

Gdyby jednak przeżyła, powiedziałaby pewnie to samo, co bohater Losu utraconego Kertesza. 

Kiedy wrócił z obozów koncentracyjnych w Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldzie, trafił do swoich starych sąsiadów sprzed wojny, którzy go powitali, nakarmili, wypytali, aż w końcu przyszedł moment, że wszyscy nagle zamilkli. A potem, po chwili ciszy, stary Fleischmann zadał chłopcu pytanie: „- A jakie masz plany na przyszłość? – Trochę się zdziwiłem i powiedziałem: - Jeszcze o tym nie myślałem. – Wtedy poruszył się też drugi starzec i pochylił ku mnie na krześle. - Przede wszystkim – powiedział – musisz zapomnieć o koszmarach. – Zapytałem coraz bardziej zdziwiony: - Dlaczego? – Po to – odpowiedział – abyś mógł żyć – a pan Fleschmann pokiwał głową i dodał: - Żyć na wolności – na co drugi starzec pokiwał głową i dodał: - Z taki bagażem nie można zaczynać nowego życia”. 

A chłopak nie mógł zrozumieć, dlaczego żądają od niego czegoś, co jest niemożliwe. W końcu im wyjaśnił: nigdy nie możemy rozpocząć nowego życia, zawsze musimy ciągnąć tylko stare. 

„Nie można mi wszystkiego odebrać, nie może być tak, abym nie był ani zwycięzcą, ani przegranym (…) Ja kroczyłem, a nie kto inny, i oświadczam, że w danym mi losie do końca byłem uczciwy. Jedyna plama, powiedziałbym, skaza, jedno, co ewentualnie można by mi zarzucić, to jest to, że teraz rozmawiamy, ale na to nie poradzę”. 

Milena Jesenská nie ma w swoim życiorysie takiej skazy. 


**********************************************************

poniedziałek, 11 lipca 2016

oraz smutek Baracka O.

**********************************************************

zdjęcie: fakty.interia.pl  

**********************************************************

niedziela, 10 lipca 2016

Wyjadacze

**********************************************************

Po prostu trzeba się starać, jak mówią poradniki, więc staram się jak mogę nie spaść ze stołka, gdy słyszę to, co słyszę. I że się wymawia jak III Rzeszę prawie III Rzeczpospolitą (Polską). No żeby aż tak?

W tej przykrej sytuacji kilku zaledwie rzeczy jestem pewna, a dokładnie trzech, i w zasadzie też nie na sto procent: że niżej miałam na myśli raczej kota Simona niż Garfielda; i że w polskim radiu korespondenci polscy z zagranicy wykorzystują nagminnie syntezatory mowy, bo to jest niemożliwe, żeby żywy człowiek w taki sposób zapodawał tekst; oraz że – na koniec najważniejsze - nie przeczytam Krivoklata Jacka Dehnela, ponieważ nie mam czasu na pastisze.

Mogę za to wrócić do Bernharda, na doraźny użytek tego tekstu. Na doraźny oraz nieskończony, teraz i na wieki, póki ludzkość się nie zmutuje. No więc taki oto kawałek, z życzeniami miłej reszty dnia:
Polityczna sytuacja w tym momencie pogorszyła się nagle w sposób, który uznać można tylko za przerażający i zabójczy. Wysiłek całych dziesięcioleci zniweczono w ciągu zaledwie kilku tygodni, w ciągu kilku tygodni załamało się na dobrą sprawę chwiejnie przecież od zawsze państwo, tępota, chciwość i obłuda zapanowały znowu jak za najgorszych czasów najgorszego reżimu, a możnowładcy pracowali bez wytchnienia nad eksterminacją ducha. Obserwowana przeze mnie już od wielu lat antyduchowość osiągnęła odrażający szczyt, rządzący nawoływali lud, a raczej masy ludowe do duchobójstwa i podburzali do polowania na głowy i na ducha. W ciągu jednej nocy zapanowała dyktatorska atmosfera, a ja musiałem przez całe tygodnie i miesiące doświadczać na własnej skórze, jak polują na głowę człowieka ducha. Górę brał zaściankowy zmysł obywatelski, zdecydowany uprzątnąć z drogi wszystko, co mu nie odpowiada, czyli przede wszystkim głowę i ducha, a rząd zaczął to znowu wykorzystywać. Masy uzależnione od brzucha i dobytku wystąpiły przeciwko głowie i duchowi. Kto myśli, temu nie można ufać, myślącego trzeba prześladować, znowu zaczęto w najpotworniejszy sposób stosować to stare hasło. Gazety mówiły odrażającym językiem, którym mówiły zawsze, choć w ostatnich dziesięcioleciach przynajmniej tylko półgłosem, ale nagle straciły ku temu powód, chcąc się ludowi przypodobać, zachowywały się niemalże bez wyjątku jak lud, stając się duchobójcami. Marzenia o świecie ducha zdradzono w tych tygodniach i wyrzucono na ludowy śmietnik. Głosy ducha umilkły. Pochowano głowy. Zapanowała czysta brutalność, podłość i nikczemność. 
Thomas Bernhard, TAK., Czytelnik, Warszawa 2015, przekład Monika Muskała

**********************************************************

niedziela, 3 lipca 2016

Przez te okna, panie, Helunia nabrała ciekawości do abecadła

**********************************************************

A gołębie byczą się w trawie, czekając na posiłek, który im w końcu dostarczam w postaci babcinych chlebowych skórek. Dostarczam w pośpiechu. 

Jak się spieszę i wpadam w biegochód, pomykając tymi tutaj swoimi opłotkami, malowniczymi zresztą, nie z własnej woli oczywiście, tylko z przymusu, jaki nakłada na mnie wakacyjny rozkład jazdy mpk, to myli mi się często do których psów po drodze cmokam, a do których nie, ponieważ tego nie lubią, i powoduję chaos w okolicznych zagrodach, bo wtedy te, co nie lubią, zaczynają szczekać na to moje debilne cmokanie i po ptakach. Ostatni raz! przysięgam sobie w duchu. 

A póki co dobiegam do środka lokomocji i mam nadzieję poczuć trochę wiatru we włosach, kiedy pojazd ruszy, ale gdzie tam, pozamykane wszystko na sześć spustów, w powietrzu siekiera, i nie próbuj nawet sięgać do okiennego dynksa, nieszczęsny użytkowniku, żeby cokolwiek rozszczelnić, bo zaraz cię przymiażdżą oburzone, karcące spojrzenia. Bolesław Prus wykreował panią Misiewiczową, matkę pięknej pani Stawskiej, na prawdziwą heroinę, każąc jej wypowiedzieć tekst zaiste bohaterski w ustach słowiańskiej mieszczki: Ja się cugów nie boję, a imaginuj sobie pan, że mam w tym wielką przyjemność! 

No więc zamykam oczy i wyobrażam sobie byczą plażę, na której wykonuję seryjne babki z piasku, wypowiadając nad każdą niezawodne zaklęcie: babko, babko zrób mi się, bo jak mi się nie zrobisz, to ci nie dam chleba z masłem. 

Wreszcie wysiadam, unikając zwinnie potrącenia przez jakiś dziki tramwaj, galopujący po szynach z naprzeciwka jakby był co najmniej TGV. 

Potem się przesiadam i nagle zauważam wybałuszone oczy kota Garfielda na szybie, wtedy myślę sobie: no, no, niby ludzie odnoszą się do siebie jak drapieżniki, które trzeba trzymać w państwach-klatkach, a tu proszę, Garfield na szybie Krakowiaka. Ale trudno mi w to uwierzyć jakoś, bo wprawdzie żyjemy w kraju cudownych metafor, ale jednak bez przesady, więc przyglądam się bliżej i wtedy dostrzegam, że to są pawie pióra w liczbie trzy od krakowskiej czapki ułożone w kota Garfielda dużego i kawałek małego, wyglądającego zza dużego. 

Koniec trasy. Docieram do babci, która mówi: oglądałaś mecz? Powiedz, po co oni tak gonią za tą piłką, skoro tamci im ją i tak od razu odbierają? A spoceni wszyscy jak myszy. 


**********************************************************

niedziela, 26 czerwca 2016

Z kota łeb i pazury, z jagnięcia wielkość i sylwetka

**********************************************************

Chodzę wśród ludzi, którzy przywiązują psy do drzew i żałuję, że nie świecą na czerwono. Co bym wtedy zrobiła? Odłowiłabym ich po kolei, a następnie zmodyfikowałabym im mózgi poprzez resocjalizację, a jeśli ta by zawiodła, to nawet chirurgicznie. Skazuję pana/panią na intensywny rozwój przez przeczytanie „wspaniałej powieści o robactwie”, tj. Przemiany Franza Kafki, na początek. Tyle moje niewinne fantazje. A w realu? 

Jak czytam Kafkę, to zawsze czuję się pretensjonalna z tymi swoimi naiwnymi zdziwkami w stylu mała megi o o o o o, że świat jest irracjonalny. To przez tę Kafki „dorosłość”, co tak męczy i denerwuje, bo Kafka się nie bawi nawet przez chwilę. 

Weźmy sobie na przykład taki tekst, jak Mieszaniec, który czytam pierwszy raz, dzięki temu, że PIW zaszalał na swoje 70-lecie (dziękujemy ci, Instytucie!) i wydał tom zbiorowy Franz Kafka. Opowieści i przypowieści, „stanowiący - co należy podkreślić - najobszerniejszy zbiór opowiadań i najróżniejszych notatek ze spuścizny Kafki, jaki ukazał się w Polsce” (Karol Sauerland, Posłowie). 

Więc Mieszaniec zaczyna się tak (niezawodnie po kafkowsku): 
Mam osobliwe zwierzę, na wpół kociaka, na wpół jagnię. Jest to spadek odziedziczony po moim ojcu. Ale rozwinęło się ono dopiero teraz, za moich czasów, wcześniej było o wiele bardziej barankiem niż kociakiem. (…) 
Żeby dojść do (niezawodnie kafkowskiego) zakończenia: 
Być może nóż rzeźnika byłby dla niego wybawieniem, ale jako mojemu spadkowi zmuszony jestem mu tego odmówić. Toteż musi czekać, aż oddech sam w nim zgaśnie, choć czasami patrzy na mnie jakby rozumnymi oczami człowieka, wzywającego do rozumnego działania. 
Franz Kafka, Mieszaniec, przekład Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska w: Franz Kafka, Opowieści i przypowieści, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2016 
Doskonała lektura na wakacje! 


**********************************************************

sobota, 18 czerwca 2016

Tak jakby można było posklejać rozbitą w salonie chińską wazę

**********************************************************

Pan Tadzio ma już syndrom sezonu truskawkowego. Mówię: kilo ziemniaków, a on gna do truskawek, więc łapię go za rękaw. Bo to, panie, sfiksować już można z tymi truskawkami, żali się.

Pan Tadzio ma mylący wygląd filozofa, który bierze udział w jakimś chytrym projekcie typu „Mamy cię” albo coś w tym stylu, i kupując u niego owoce i warzywa, zawsze mam takie z lekka męczące poczucie, że mi kogoś namolnie przypomina, nie mam tylko pojęcia kogo. Niestety, w poniedziałek dotarła do mnie wiadomość, że zmarł Cezary Wodziński, autentyczny filozof, a potem kupowałam te ziemniaki u pana Tadzia, truskawki zresztą tez, i wtedy mnie olśniło, że pan Tadzio przypomina mi bez dwóch zdań właśnie jego. 

Św. Idiota stoi nieprzeczytany w całości, z ciągłym zamiarem powrotu do miejsca, w którym przerwałam. No i Szestow - to ze wstępów Wodzińskiego, wstępów tłumacza, którym był, dowiedziałam się wszystkiego, czego trzeba, o Szestowie. 

A doraźnie przypomniał mi się Fiodorow, o którym też usłyszałam po raz pierwszy via Wodziński (w Trans, Dostojewski, Rosja, czyli o filozofowaniu siekierą), jego kozacka, po bandzie „Antyapokalipsa”, eschatologia o charakterze stricte inżynieryjnym, czyli projekt metodycznego, powszechnego wskrzeszenia wszystkich umarłych w sensie ścisłym, cielesnym, osobowym. Fiodorow uważał, że „byłoby rzeczą dziwną, gdyby nauka fizjologii i histologii poprzestawała wyłącznie na krojeniu ciał i nie mogła zająć się odrodzeniem”. Nauczymy się wskrzeszać naszych przodków, sami też zostaniemy wskrzeszeni. „Wiedza będzie się doskonaliła z każdym nowym przypadkiem wskrzeszenia”. 

Więc załóżmy, jak pisze Wodziński, że zadanie wykonano, wektor czasu został odwrócony i wskrzeszono cały ludzki ród. „Nieśmiertelność stała się faktem. Śmierci nie ma. Co teraz robić? Prorok, jak wiemy, nie zadaje żadnych pytań”.

Jasne, w przeciwieństwie do filozofa.

Aha, a tytułową wazę stłukł oczywiście książę Myszkin w salonie Jepanczynów.


**********************************************************

niedziela, 12 czerwca 2016

Smutek Grzegorza S.

**********************************************************

No więc kupiłam ziemię, całe 5 l w worku, i wracałam do domu z tym workiem oraz ze zdrapką, niezdrapaną, której przyjęcia wraz z ziemią nie śmiałam odmówić kobiecie sprzedającej w osiedlowej kwiaciarni.

Idzie Grześ przez wieś… Całkiem à propos zresztą, ponieważ idąc myślałam o smutku dziennikarza Grzegorza Sroczyńskiego, empatycznego nad wyraz, który łączony w mediach w komentatorskie pary z innymi kolegami, nieempatycznymi zgoła, o poglądach wręcz przeciwnych, potrafi jednak zachować niezwykłą wstrzemięźliwość w słowach, a także w mowie ciała. 

Szłam, a szlachetny smutek Grzegorza Sroczyńskiego unosił się nade mną. Worek trochę mi ciążył, a świat wydawał mi się, całkiem jak Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, piękny, ale totalnie niewytłumaczalny. Świat, w którym ludzie, o sorry, chciałam powiedzieć: Polki i Polacy, masowo kupują świeży drób w nelsonie założonym przy pomocy własnej (drobiu) szyi, w którym Kempa śpiewa jak Szpak (no, prawie), a "godność wszystkich Polaków", zdefiniowana na nowo w takim właśnie języku egzaltowanym, dziewiętnastowiecznym (kiedy Polski nie było, jak wiadomo, na mapie Europy), jest brutalnie szargana przez skarlałą, nie-polską resztę świata ("technokratyczne opinie biurokratów brukselskich nie będą nam dyktować" definicji naszej godności). 

A ja zadaję sobie takie samo pytanie, jakie zadawał sobie w zupełnie innym świecie całkiem inny osobnik, ale tego samego jak by nie patrzeć gatunku, Julian Barnes, i było to pytanie osobiste: 
Czego wyczekujesz, czego szukasz? Czasu, kiedy życie przestanie być operą i przeobrazi się na powrót w prozę realistyczną? 
Póki co zdrapię tę zdrapkę. 


**********************************************************

niedziela, 5 czerwca 2016

A trzecie zamknienie to siwe kamienie, pod którymi muszę spać

**********************************************************

„Pomyślałem sobie, że żaden biograf nie napisze dobrze mojej biografii, ponieważ w moim zwyczajnym szarym życiu – bez wielkich zdarzeń – nie weźmie pod uwagę intensywności moich przeżyć, która to intensywność nadaje barwę nawet najpospolitszym przebiegom.” 
Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki 
Wziąwszy pod uwagę, że pisze to człowiek, który przeżył dwie wojny światowe oraz wiele indywidualnych śmierci osób bliskich, najbliższych, kochanych, także psów, jak również innych dramatycznych zdarzeń, możemy sobie powiedzieć, że wiemy, o czym tu mowa. W pewnym sensie, do pewnego stopnia, coś takiego może powiedzieć o sobie każdy z nas. Co innego perspektywa osób trzecich. To jest intymna sprawa ta intensywność przeżyć, więc nie jest tak, że każdy może pisać o każdym. To znaczy może i może, ale na pewno efekty wizyt słonia lub dzika albo nawet człowieka, ale nieodpowiedniego, w takim składzie porcelany, jakim jest czyjeś życie, mnie naprawdę nie interesują. 

Więc nie czytam biografii. Nie chce mi się, szkoda mi czasu. Interesują mnie raczej przetwory (albo wytwory) ludzkich mózgów, ludzkiej wyobraźni. I ciekawi mnie Iwaszkiewicz. Jak podjąć próbę pisania o kimś, kto myślał o sobie w taki sposób? Kto pozostawił Dzienniki, tony listów, potężny dorobek?

No więc nie czytam biografii, a jednak do Stawiska chętnie weszłam. Wirtualnie, póki co. Poszłam do tego składu wielkich i małych Rzeczy w ciemno za autorką nie-biografii Anną Król, nie oczekując już wiele, bo autentycznym przeżyciem, prawdziwym zanurzeniem w głąb, w dyskretne oraz czułe obcowanie z przedmiotami, wypełniającymi kiedyś świat pisarza, a przez to z człowiekiem, okazało się dla mnie czytanie napisanej przez nią książki pt. Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie. Porcelana ocalała, zadziałała, zaskoczyła w nowym świetle.
1979 
Wczoraj audiencja u E.G. trwała całe trzy kwadranse. Ale tak samo jak w kwadransowej audiencji u papieża uderzył mnie fakt, jak bardzo zwyczajni są ludzie, którym Bóg „powierzył honor Polaków”.*
Może warto przypomnieć ten cytat w sytuacji, gdy odpalam telewizję i widzę taką scenę: oto jakiś dziennikarz cwałuje z mikrofonem rączo wokół idącego chodnikiem prezesa Rzeplińskiego, zarzucając go tysiącem pytań absurdalnych, obskakuje go i naskakuje, niczym tancerz mecenasa Kraykowskiego u Gombrowicza. Myślałam, że to kabaret, a to były akurat Wiadomości. 

Tym bardziej zachwyca świetna, subtelna robota Anny Król. 

______________________________________________________________________________
Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki, cyt. za: Anna Król, Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie, Wilk&Król Oficyna Wydawnicza, Warszawa 2015 

**********************************************************

niedziela, 17 kwietnia 2016

Prawdy szaleńców

**********************************************************

Więc obleźliśmy całą planetę, jak przystało na takie gatunki, jakimi właśnie jesteśmy - niewybredne, kosmopolityczne. Uaktywniamy się zwykle w temperaturze powyżej 10°C, podejmując wyzwania typu ‘stalowe pośladki’ z dziedziny aerobiku lub ‘stalowe szczękoczułki’ z kategorii ‘szukam żywiciela’. My i kleszcze. Uwaga, uwaga! Ludzie z wielkimi stopami oraz kleszcze! 

Od kiedy zobaczyłam na filmie Mikrokosmos wiele, wiele lat temu, jak różne takie żuczki z niewiarygodnym mozołem przedzierają się przez istny busz, jaki stanowi dla nich średnio wysoka trawa, przestałam się dziwić, że biedronki wylegają tak masowo na chodniki, ładując się wprost pod walce ludzkich stóp. Mkną po autostradzie, czasem ginąc. 

To na marginesie. A teraz mainstreamowe dla tego tekstu pytanie, które brzmi następująco: Jakie ma w takim momencie erupcji wielkiej mocy prawo głosu organizm bez skłonności do tycia i życia? Zasadnicze. Może polecieć tekstem choćby takim: 

„Moje uszanowanie, panie wykałaczkowy, panie pożeraczu nieboszczyków, panie spocona lokomotywo i pożeraczu kałuży krwi. Życzę panu wesołego rozkładu!”.* 

To są słowa jednego z pacjentów zakładu psychiatrycznego w Stadrodzie, skierowane do ordynatora Gerharda Kloosa w 1941 roku i przez niego odnotowane, a następnie zamieszczone w artykule pt. Über den Witz der Schizophrenen (O śmieszności schizofreników). Gerhard Kloos uczestniczył aktywnie w Akcji T4, krzątał się przy niej bardzo sprawnie, nie zaprzestając przy tym naukowych obserwacji. 

_____________________________________________________________________
* Götz Aly, Obciążeni. „Eutanazja” w nazistowskich Niemczech, Wydawnictwo Czarne, 2015

**********************************************************

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

O szkodliwości gatunków

**********************************************************

Jeśli chodzi o poległych, czyli takich, co zginęli w walce, to inskrypcje na ich grobach mogą stać się cennym wskaźnikiem dla potomnych. 

Kiedy historyk Götz Aly badał, dlaczego latem 1941 Hitler z Goebbelsem, którzy spotkali się w Wilczym Szańcu, by omówić „szereg kwestii politycznych i propagandowych”, postanowili wstrzymać czasowo Akcję T4 (uśmiercania osób chorych psychicznie na terenie Niemiec jako „darmozjadów”), motywując to chęcią utrzymania „spokoju w kraju” i ograniczenia do minimum ciężarów wojny, „także tych psychologicznej natury”, „w stosunku do szerokich mas”, okazało się, że popularność Führera w Niemczech oraz wiara w jego mądrość znacznie w tym czasie osłabły, stąd ta nagła troska. A stwierdzono to m. in. dzięki analizie nekrologów poległych wówczas żołnierzy:
„Policzyliśmy, jak często rodziny używały tradycyjnej formuły Poległ za naród i ojczyznę, a jak często jej nazistowskiego odpowiednika: Poległ za Führera, naród i ojczyznę. W gazecie NSDAP Frankfurter Volksblatt od czerwca do września 1941 roku tylko pięćdziesiąt procent rodzin poległych oddawało w nekrologach cześć Führerowi – wcześniej było ich dziewięćdziesiąt procent. W niezależnej od partii Frankfurter Zeitung odsetek nekrologów ze wzmianką o Führerze wynosił początkowo czterdzieści procent, a w trzecim i czwartym kwartale roku spadł do dwudziestu procent” 
Götz Aly, Obciążeni. "Eutanazja" w nazistowskich Niemczech, Wydawnictwo Czarne, 2015 

Naród? Ojczyzna? Führer? Wszyscy wiemy, że oni zginęli w niewiarygodnym horrorze, jakim była II wojna, jednym z wielu, choć jednak wyjątkowym, jaki homo sapiens zaserwował temu swojemu najlepszemu ze światów. Wiemy? 

Gottfried Wilhelm Leibniz  

**********************************************************

niedziela, 3 kwietnia 2016

No więc pada i jesteśmy dorośli *

**********************************************************

Wiosna, wiosna, nowe, nowe, świeże, świeże, ale chyba bez przesady, żeby do tego stopnia. Patrzę na dwa bassety i coś mi się nie zgadza, pańcia wprawdzie niby jest ta sama, ale też jakby nie do końca taka sama. 

To nie jest takie proste dla postronnego laika odróżnić w słabym świetle nastającego zmroku dostojnego basseta dziadka od równie dostojnego basseta wnuka, a dokładnie dwa bassety, które widuję czasem, zawsze w tym samym miejscu. Po chwili nie mam już wątpliwości. Ale mówię „dzień dobry” jak zwykle, z tym że w wariancie „dobry wieczór” dość przytomnie, i nie mówię nic więcej, bo co w takiej sytuacji można powiedzieć. Idę dalej. 

„Kochana E., jesteśmy zdrowi, w ogródku wszystko rośnie, ale kiedy Ty przyjedziesz, nie będzie już porzeczek i agrestu, i kalarepek, będą za to pomidory i ogórki, no i kwiatki”. 

W tym zdaniu magię widzę prawdopodobnie tylko ja i musiałabym ten ogródek przefiltrować, ogacić słowami tak, żeby autentycznie podzielić się nim z kimś, kto nie ma zielonego (nomen omen) pojęcia, jak ten real wygląda z mojej pierwszoosobowej perspektywy. 

Wiosna to taka zarąbista pora roku. Więc cieszę się, że akurat teraz jak ślepej kurze ziarno trafiła mi się dawka mega, no niebagatelna, około 240 tysięcy znaków (ze spacjami) poezji żywej, jaką okazała się w gruncie rzeczy pewna „współczesna powieść zza krańca czasów, gór, rzek i pustyni”. Czyli Podkrzywdzie Andrzeja Muszyńskiego. 

Nie da się cięgiem przeczytać 240 tysięcy znaków (ze spacjami) wierszy, trzeba to robić z przerwami, księga za księgą, a i tak jest człowiek wyżęty. Więc kto nie lubi łatwizny, niech się chwyta, a kto lubi, niech sobie poczyta hasła w panoramicznych krzyżówkach. 

Wybieram taki fragment - tak wygląda proza "postschulzowska": 
„Preludium do dramatu była nagła i niespodziewana metamorfoza lata. Po upojnych zielonych dniach nastała niewysłowiona duchota, gigantyczna osmoza gazu i cieczy, powracająca na ziemię co rano, potęgowana pod parnikiem nieba, w ścisku wydętych ku ziemi pęcherzy chmur. Żyliśmy w monstrualnej szklarni, w której na naszych skórach dojrzewały bycze pieprze i narośla. Rzędy wspartej na tykach fasoli przypominały nocą zamaskowany hufiec, chore na megalomanię cukinie stłamsiły arbuzy. Babka siedziała z mokrą szmatką i nie była w stanie nic ugotować. Pot spływał z jej mięsistego ciała, napełniając izbę odorem kwasu, na jej popękanych wargach osiadała sól”. 
Andrzej Muszyński, Podkrzywdzie, Wydawnictwo Literackie, 2015 

_______________________________________________________________________
* Andrzej Muszyński, Podkrzywdzie, Wydawnictwo Literackie, 2015

**********************************************************

czwartek, 31 marca 2016

(nie) daj się rozpiścić *

**********************************************************

W 2015 przy dorocznym krojeniu wielkanocnej sałatki jarzynowej klasycznej w hurtowej ilości obejrzałam film pt. Złodzieje rowerów Vittoria De Siki, po raz pierwszy, i zrobił on na mnie duże wrażenie, o wiele większe niż filmy w rodzaju Pasji Gibsona (że dla zwiększenia efektu posłużę się takim grubym, po bandzie przykładem). 

W 2016 w tej samej sytuacji wysłuchałam koncertu, który odbył się równo rok temu, gdy kroiłam przy Złodziejach..., tj. w świąteczną sobotę 2015, w Kopalni Soli w Wieliczce w ramach festiwalu Misteria Paschalia (Marc-Antoine Charpentier i François Couperin: Leçons de ténèbres, wykonawcy: Les Talens Lyriques, dyrygent: Christophe Rousset), więc historia zatoczyła koło, choć z potknięciem fundamentalnym. Tak czy siak, z powodu tego audio, byłam w tym roku dużo bardziej skoncentrowana, żaden obraz mnie nie rozpraszał, tak że pożałowałam nawet własnego uporu, z jakim twierdziłam zawsze, że doskonałość się nie stopniuje (w związku z czym sałatka była "doskonała jak zwykle" - miły cytat). 

A propos doskonałości - miałam takie przeczucie, że dotyczy ona też gołębi. I mówię o przeczuciu z pełną premedytacją, gdyż moja ignorancja w tym temacie nie zna granic. Każe mi w sposób naiwny dziwić się za każdym razem, że gołębie mają takie krwiście czerwone stopy. A tymczasem Karol Darwin poświęcił im w swym dziele O powstawaniu gatunków cały rozdział pt. Rasy gołębi domowych, ich różnorodność i pochodzenie („W szkielecie rozmaitych ras kości twarzy niezmiernie się różnią co do swej długości, szerokości i krzywizny”). 

Są ludzie, którzy dbają o to, żeby gołębie nie tylko karmić, ale także poić. Ja poję kota, któremu codziennie, w sposób zdyscyplinowany zmieniam wodę w misce zgodnie z podstawowymi zasadami higieny, żeby była świeża, a ta mała łajza – jak się okazuje – regularnie podpija sobie z konewki, w której woda (nieświeża) stoi zazwyczaj cały tydzień (żeby się ustała – no bo kwiatki podobno to lubią).

Widzę, jak przestrzeń się kurczy po zapaleniu światła. Więc chociaż mnie ruszają szefowe kancelarii prezydenta oraz premiera, jak te mamusie muminka po błędnej stronie mocy, oczadziałe i wrzucone w tryby władzy wbrew własnej, leniwej naturze, oraz to że szef MSWiA wciągnął nawet Houellebecqa na swoje sztandary (który pięknie mu się podłożył Uległością - pozornie oczywiście, ale kto by się bawił w niuanse), chcę posiedzieć jeszcze chwilę po ciemku. 


_______________________________________________________________________
*Hasło ze spamu: Zgarnij bilet do kina i daj się rozpiścić! (literówka oryginalna)

**********************************************************

czwartek, 24 marca 2016

Uwaga! Podczas zabawy z wędką istnieje niebezpieczeństwo uduszenia!

**********************************************************

„A później wszystko, prawie wszystko, było jak dawniej”. To jest refren godny ballady, stanowiący również zakończenie (nie utożsamiać/nie mylić z wykrętem stosowanym na zakończenie w bajkach oraz komediach romantycznych: „a potem żyli długo i szczęśliwie”), bo tak właśnie jest definiowany utwór literacki Dygot Jakuba Małeckiego – jako „naznaczona wstrząsającą tajemnicą ballada o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji”. 

Piękno i okrucieństwo ma w sobie także prowincja z tomu Białystok. Biała siła, czarna pamięć Marcina Kąckiego, z tym że bardziej to drugie, siłą rzeczy, bo książka Kąckiego jest non-fiction (to zbiór reportaży). O ile u Małeckiego bohaterowie biorą swoje demony na klatę, doświadczając przy tym epifanii, które pozwalają im potem pięknie dojrzeć (choć w bolesnym trybie), tak u Kąckiego przeciwnie. 

Jeśli chodzi o historię, to Götz Aly, niemiecki historyk i dziennikarz, pisze takie prace, jak ostatnia na przykład, pt. Obciążeni (o „eutanazji” w nazistowskich Niemczech), które pokazują, co się dzieje, kiedy społeczeństwo „traci instynkt moralny” i jak przerażająco łatwo może do tego dojść. U nas w sekcji "historia" najnowszym osiągnięciem jest film Historia Roja, rzecz dziecinna. 

Już jakoś rano dzisiaj zrobiło mi się niedobrze i mdli mnie tak w zasadzie do tej pory. Ale nie z powodu diety obfitującej w śledzie oraz wyroby cukiernicze, tylko od momentu, gdy przeczytałam o tym, jak na zamachy w Brukseli zareagowała polska premier („Powiem bardzo wyraźnie: nie widzę możliwości, aby w tej chwili do Polski przyjechali imigranci”). Mdli mnie z obrzydzenia.  


 **********************************************************

środa, 16 marca 2016

Różne style a saproksylofile (które też są ważne)

**********************************************************

Nie wiem, jak się przekłada masowe pożeranie czekoladowych zająców (opcja z kokardą w promocji), kurcząt i baranów przez społeczeństwo na jego własną jakość jako zbiorowości, na którą składa się również jego (tj. społeczeństwa) stosunek do przyrody, czyli do otaczającego świata, w jakim jest zanurzone ciałem, a być może także duchem. 

Za to wiem, na co się przekłada język łamany w sposób jakoś taki mniej więcej: zdecydowałem się polecić wszcząćżeby móc być zdolnym (się przeciwstawić fali itd.). Nie da się tego słuchać bez różnorakich uszczerbków na szeroko pojętym organizmie. 

I wiem także, na co się przekłada język, który jest rodzajem miłosnego dyskursu, z czułym zastosowaniem takich pojęć, jak: włostek, sóweczka, włochatka, trójpalczasty dzięcioł, zagłębek, ponurek albo rozmiazg kolweński. I tak dalej. Wiedza, nadzieja, Wajrak. Oraz miłość. 

Z przyrodniczej materii jeszcze to: 

„Zbieraliśmy zioła, takie jak: skrzyp, podbiał, liście brzozy, sporysz i inne, suszyliśmy je, a potem Niemiec siedział przy wadze i ważył, bo każdy uczeń miał obowiązek oddać odpowiednią ilość ziół”. 

 dzięcioł trójpalczasty

**********************************************************

piątek, 11 marca 2016

moja północ, południe i zachód, i wschód

**********************************************************

Często w godzinach szczytu, kiedy ścisk jest tak duży, że ludzie stoją spłaszczeni, dociśnięci do wejścia korpusami jak sardynki w puszce, tramwaj nie może ruszyć, a wtedy się rozlega komunikat motorniczego: - Proszę odsunąć się od drzwi. 

OK, już się odsuwam, panie odźwierny, myślę, nie mogąc się opędzić od skojarzenia z Kafką, a ściślej mówiąc z historią, jaką kapelan więzienny raczy oskarżonego Józefa K. w Procesie. Odźwierny stoi przed prawem i nie chce wpuścić do środka (mówi, że teraz nie może) przybyłego z prowincji mężczyzny, ten postanawia czekać, odźwierny daje mu stołek i wskazuje, żeby usiadł obok drzwi, więc mężczyzna siada i siedzi tak kolejne dni i lata, próbując wiele razy uzyskać od odźwiernego pozwolenie na wejście, nudzi go prośbami, aż wreszcie dziecinnieje, głuchnie, traci wzrok, starzeje się, a gdy odźwierny dostrzega, że z mężczyzną już koniec, wtedy się pochyla i wrzeszczy mu do ucha: Idę, a wejście zamykam. 

Czytam zapis z 8 marca 2014: 
„Obudziłam się z zawrotami głowy. (…) Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wiersz z dzieciństwa Dziad i baba Kraszewskiego, bez przerwy powtarzałam zapamiętane fragmenty”. 

Zatrważająca bajka, której nie znałam wcześniej. Znałam taką: 

ścierpły mi nogi 
obudziłem się 
z długiego 
niewygodnego snu 

w świecie czystym 

świetle 
nowo narodzonym 
w Betlejem a może 
w innym „podłym” mieście 

gdzie nikt nie mordował 
dzieci 
ani kotów 
ani żydów ani palestyńczyków 
ani wody ani drzew 
ani powietrza 

nie było przeszłości 
ani przyszłości 

trzymałem za ręce 
tatę i mamę 
czyli Pana Boga 

i było mi tak dobrze 
jakby 
mnie nie było 
                  BAJKA, Tadeusz Różewicz 

**********************************************************