poniedziałek, 30 marca 2015

Serce nie sługa

**********************************************************

To się działo w pewnym dzikim kraju dawno temu, jeszcze zanim się urodziłam: 

Rozpoznanie: stenosis mitralis. Klatkę piersiową otwarto w sposób typowy. Po blokadzie ujścia przeponowego otwarto worek osierdziowy. Założono szew kapciuchowy i klem Satyńskiego na uszko lewe. Nacięto ścianę boczną uszka i wprowadzono palec wskazujący do przedsionka lewego. 
Ujście żylne przepuszcza palec wskazujący, zrośnięte jest w obrębie spoidła przedniego. Palcem nie udało się rozwarstwić zastawki, wobec tego wprowadzono gilotynę i przecięto spoidło przednie, tak że ujście lewe stało się drożne na 2 i pół palca. Uszko zaopatrzono podwójną warstwą szwów. Klatkę piersiową zamknięto w sposób typowy. 

Półtora roku później (nadal mnie nie ma): 

Chory, który w styczniu ubiegłego roku poddany został commissurotomii z powodu zwężenia lewego ujścia żylnego zgłosił się do Kliniki w celu kontrolnego przebadania. Stwierdzono wyrównanie krążenia, znaczną dalszą poprawę stanu chorego – czego wyrazem jest choćby duże zmniejszenie się sylwetki serca w obrazie radiologicznym. Chory zostaje wypisany z Kliniki dla dalszego leczenia sanatoryjnego. Występujące u chorego napady częstoskurczu ponadkomorowego nie stanowią przeciwwskazania do takiego leczenia, a cofają się po zastosowaniu pronestylu. 

A to już dobrze pamiętam: 

Rozpoznanie: Vitium cordis mitrale. Fibrillatio atriorum. Anaemia sideropenica. 
Stosowane leczenie: wykonano wszczepienie sztucznej zastawki serca typu Sorin Nr 29 w pozycję mitralną z powodu restenozy lewego ujścia żylnego. 
Przebieg pooperacyjny powikłany niedokrwistością niedobarwliwą wymagającą substytucji żelazem. Dalsza rehabilitacja wewnątrzszpitalna bez powikłań. 

I nius z wczoraj:

Obejrzałam film Bogowie (wreszcie), z podskórnym oporem (strachem!) przed, z dużym przejęciem w trakcie, na koniec - z wielką ulgą. Nic tu nie jest przereklamowane: ani film, ani Kot, ani scenariusz. Wielki szacun.


**********************************************************

piątek, 27 marca 2015

Jaka to Wielkanoc, jak się przynajmniej karpia nie utłucze?*

**********************************************************

Na seansie były trzy osoby, jedna wyszła po 30 minutach mniej więcej i uważam, że dużo straciła. Bo ten film, definiowany jako demokratyczna składanka krótkich nowel, jednak ewoluuje i narasta, żeby w finale dosłownie rzucić się człowiekowi do gardła, i nie chodzi tylko o użycie Salve Regina Pergolesiego w końcówce, ale o całokształt, który betonuje odbiorcę de facto na sztywno w kinowym fotelu, utrudniając i tak już niełatwe podniesienie się z tego wszystkiego, z czym się zderzył w trakcie seansu. Dziwny jest ten film i dotkliwy, i rozstanie z nim też jest dotkliwe. Jeśli ktoś nie załapał jeszcze - mam na myśli filmowe Sąsiady Grzegorza Królikiewicza (przy okazji – producentem filmu jest Łukasz Barczyk) 

A Sąsiady Adriana Markowskiego, na podstawie których powstał film, to łakomy literacki kąsek, tłusty żer dla niepospolitej wyobraźni. Jak się zabrać za takie pokłady realizmu i surrealizmu, i jak wniknąć w taki stan umysłu, będący odzwierciedleniem absurdalności świata, w którym budzimy się co rano albo nie? Królikiewicz wiedział, co wybiera.

Surrealizm służy w tym filmie paradoksalnie do tego, żeby prawdziwiej, jaskrawiej pokazać ludzką kondycję, hardkorowe oswajanie świata gołymi rękami. Ktoś cię kopie? Ty też będziesz kopał. Proste? Raczej niepojęte. Wszystko jest niepojęte. Bo tak jest.

______________________________________________
* Adrian Markowski, Sąsiady (opowiadanie Wesołych Świąt!)

**********************************************************

czwartek, 26 marca 2015

Warszawa jest miastem spokojnym i wygodnym*

**********************************************************

Jeśli chodzi o daty, to Anka Broniewska miałaby teraz dokładnie tyle lat, co babcia, gdyby nie zasnęła w mieszkaniu na Koszykowej przy zapalonym gazie, mając prawie 25 lat, a było to 1 września 1954, w środę. 

Że była to właśnie środa, obliczyłam, korzystając z tzw. kalendarza stuletniego, opartego na algorytmie Zellera, ale to wyjątkowo, bo na co dzień używam raczej takiego normalnego i raczej w komórce, co nie przeszkadza mi jednak odprawiać rytuału coporannego, ręcznego wyszarpywania kartki z kalendarza ściennego, zrywanego, który był do tej pory najczęściej kalendarzem o profilu „domowym”, np. kulinarnym lub zdrowotnym, aż do teraz, aż to tego roku, kiedy stał się nagle dla odmiany dizajnerskim z lekka Kalendarzem Literackim, otrzymanym w prezencie, który ma całkiem fajną szatę graficzną, ale poza tym został chyba pomyślany jako sposób na codzienne zdziwko (czyli zdziwienie naiwne) zrywającego. 

Poczynając od małego szoku, kiedy człowiek z czasem konstatuje, że ta obiecana literackość ma polegać zasadniczo na tym, że na odwrocie kartki znajduje się kawałek jakiejś (no właśnie: jakiej?) poezji albo prozy, absurdalnie wyrwany z kontekstu, dobrany w trybie random i pochodzący głównie z XVIII lub XIX wieku, kończąc zaś na zdumieniu większego kalibru: że jest to świetny kalendarz dla jakichś błędnych dziwaków, poszukiwaczy Graala lub tym podobnych, poruszających się zasadniczo poza rzeczywistością, której jednym z wymiarów jest czas - kalendarz nie anonsuje bowiem żadnych wydarzeń w roku typu święta lub inne eventy, nie są tu oznaczone ani Boże Narodzenie, ani Wielkanoc, ani Święto Trzeciego Maja, słowem: próżnia. 

Mamy za to wspomniane fragmenty klasycznej literatury, groteskowo wycięte z całości, śmiesznie krótkie, pewnie w trosce o to, żeby nikt nie dostał zadyszki przy czytaniu, pochodzące z różnych utworów, a w zasadzie różnych autorów, ponieważ konsekwentnie nie podaje się tutaj tytułów konkretnych tekstów, z jakich zostały wyrwane te cytaty. Daje to często-gęsto mocno komiczny efekt, bo kiedy czytam na przykład: 
Mówię panu, że ten człowiek wzbogacił mi duszę!
Joseph Conrad 
to wyobrażam sobie, że to sam Joseph Conrad, nie bohater, to powiedział (lub nawet wykrzyczał) i już sobie chichoczę na dzień dobry. 

Jednak jest kalendarz z definicji „spisem dni całego roku, z podziałem na tygodnie i miesiące; też: notesem, broszurą lub plakatem zawierającym taki spis”, więc nie wymagajmy wodotrysków.
Wymagajmy dat – do tego zmierzam. 
Dziś jest dziś. W Kalendarzu Literackim na odwrocie pod dzisiejszą datą wzruszająca apostrofa do ptaszyny, jaskółeczki-polki, wędrowniczki: 
Jaskółeczko z kraju,
Co tam słychać, ptaszę?
Czy tam kują w gaju
Kosy i pałasze?
              Teofil Lenartowicz 
I co widzę? 
Dziś jest poniedziałek. 
Jutro piątek. 
A co w poniedziałek? 

Nie wybiegam. 
Poczekajmy do niedzieli.

________________________________________________________
* Bolesław Prus, Kalendarz Literacki 5.VIII.2015

**********************************************************

wtorek, 17 marca 2015

Bombardier(z)y

**********************************************************

Gość po prawej już się ustawił do wysiadania, cały spięty, jak bokser przed pierwszym gongiem, a mnie koleżka-sąsiad przysiadł paseczek od kurtki, co zauważam nagle, a on nie, więc szarpię delikatnie, żeby mi nie zakłócił opuszczania pojazdu w stylu ostentacyjnie apatycznym, przeze mnie ulubionym, żeby mnie nie ośmieszył jakimś nagłym i mimowolnym w tył zwrotem. Ożesz. 

Do kogoś jest podobny ten od paska, ale nie wiem do kogo, chyba trochę do Gajosa, który jest – jak wiadomo – moim nowym aktorskim odkryciem, jakkolwiek to brzmi. Gajos słabo dla mnie istniał jako aktor do momentu obejrzenia Łagodnej, a teraz Body/Ciało, które utrzymuje się jeszcze na szczęście w kinowych repertuarach, czego nie można powiedzieć o Hiszpance Łukasza Barczyka, bo tę wcięło, zapadła się pod fundamenty polskich przybytków sztuki (filmowej) po tym, jak każdy, kto żyw w naszej ojczyźnie, znaczonej blizną i krwią, i kto włada klawiaturą rzucił się na Barczyka jak Korwin-Mikke na Boniego. I po wszystkim, i pozamiatane. Poprzedni film Barczyka, Italiani, był ciekawy i intrygujący, a dodatkową atrakcją był aktorski w nim udział Krzysztofa Warlikowskiego, na co dzień wybitnego reżysera. Ida wróciła na salony dopiero po Oscarze, co nie napawa optymizmem, ale i tak zawołam: Hiszpanko, wróć! Co mi szkodzi.

bombardier w styczniu plus gołębie w trakcie posiłku (babcia serwuje;) 

**********************************************************

wtorek, 10 marca 2015

Byłem jak inny ktoś z nadzieją na życie naj*

**********************************************************

O Kieślowskim mogę tylko z pasją, bo do pasji mnie doprowadza. W każdym razie na pewno w filmach z fazy „metafizycznej”. Jak ktoś bardzo chce mi pokazać, że jest coś takiego jak metafizyka, to nie musi przecież od razu zrzucać ze stołu szklanki nadprzyrodzonym sposobem, czyli bez fizycznego sprawstwa. Kieślowski doszedł do fabuły od dokumentu, podobnie jak Szumowska, i to by było na tyle analogii. Ale w ogóle o Kieślowskim nie „na tyle”, bo w Body/Ciało Szumowskiej – o które nadal mi chodzi - kieślowszczyzna jest w końcu jednym z istotnych i zamierzonych odniesień, a Szumowska koncertowo ją rozbraja, nie degradując przy tym, co jest kluczowe również dla klasy tego filmu. Który żadną bajką przecież nie jest, tylko życiem, fizyką, ciałem wyposażonym w mózg. Wskutek czego brawurowy danse macabre wykonany przez Ewę Dałkowską niesamowicie zupełnie, do piosenki Śmierć w bikini Republiki, okazuje się paradoksalnie tańcem życia. 

Tańcem życia nie jest za to wbrew pozorom Disco Polo Macieja Bochniaka. W każdym razie gdyby ktoś miał ochotę na fantazję, na taką post-post albo może nawet meta-modernistyczną filmową baśń, to niech szuka w repertuarze kin jednak innego tytułu, niekoniecznie Disco Polo. Choć może warto zobaczyć metamorfozę spoconego, ale miłego Dawida Ogrodnika, biegającego z siekierką pomiędzy remizami, w wypomadowanego, ale obleśnego typasa pokonującego te międzyremizowe dystanse przy pomocy air taxi. I to by było na tyle tych ciekawostek. A, przepraszam, jest jeszcze Mateusz Kościukiewicz, epizodyczny i milczący, przewijający się przez zapodaną fabułę w paru wcieleniach. Prawie jak Artur Barciś u Kieślowskiego. 

________________________________________________________
* Sonet dla miłości, zespół Akcent

**********************************************************

piątek, 6 marca 2015

Co byś chciał/a powiedzieć swojemu ojcu?

**********************************************************

Jakoś całkiem niedawno miałam okazję obejrzeć Łagodną w reż. Mariusza Trelińskiego, z 1995 roku, czyli z czasów (samych początków jego kariery), kiedy Treliński robił jeszcze filmy, a nie opery, jak w tej chwili. Film wcisnął mnie w stołek, a grający tam główną postać Janusz Gajos poraził mnie tą rolą dosłownie jak prąd i poczułam na własnej skórze, że to jest aktorstwo wyjątkowe. Teraz, widząc Gajosa w Body/Ciało Szumowskiej, pomyślałam, to znaczy poczułam, dokładnie to samo. Jest w tym filmie kilka takich scen, że wystarczą na resztę życia. Zresztą Maja Ostaszewska–terapeutka i Justyna Suwała-córka też są świetne. 

Pomykamy tak sobie, ludzkie mrówki, między tymi dużymi blokami, masywnymi jak kopce w wielkim lesie, którego nie ogarniamy oczywiście, przeczuwamy, coś nam się zdaje, chcielibyśmy, a w ogóle kto go kiedy widział tak naprawdę. Unosimy co dzień nasze ciała w ciasnych windach na wysokość co najwyżej ostatnich pięter. W mózgach mamy zapadnie. Ratujemy się jednak jak możemy albo ktoś nas ratuje jak może. Czasem nie. Zestawianie zysków i strat nie ma sensu. 

Co ma sens? Obejrzenie filmu! 


**********************************************************

niedziela, 1 marca 2015

Już psy są od nas mądrzejsze. Używają języka po to, żeby się pocić. *

**********************************************************

Patrzę, jak babcia energicznie opukuje tarkę z resztek startego jabłka, żeby się nic nie zmarnowało, i mi głupio, że ja tak od razu pod ten kran… Jak babcia była mała, to wszystkiego też było mało, za to ludzie muzykowali na potęgę, o czym babcia lubi opowiadać, a także inne historie, z których wynika jasno, że jednak nie wszystkiego było brak. Kupowało się mało, prawie nic, a to nic przeważnie u Żyda. Horror raczej. 

W Polsce klimat horroru bardzo łatwo przywołać, wystarczy wyobrazić sobie coś w rodzaju „Nocy żywych Żydów” i się człowiek budzi zlany potem. 

Do horrorów bardziej uniwersalnych, czyli takich, które mogłyby się rozegrać na prowincji polskiej lub norweskiej, a także w Warszawie lub Oslo, należy za to koszmar, jaki odcisnął trwałe piętno na osobie pewnego muzyka o nazwisku Jonatan Chwyt, który w dorosłym życiu przeżywa niewyobrażalne wprost męki, prawdziwie bolesną makabrę przy każdym uzupełnianiu garderoby w sklepie z odzieżą, a to wszystko z powodu „zbyt licznych i gorzkich wspomnień z dzieciństwa”. Traumę tę zawdzięcza własnej matce, która miała takie fajne hobby (nie to jedno, niestety), że musiała być zawsze obecna przy zakupie ubrań dla syna, kiedy ten był jeszcze młodym chłopcem, i nie były to – jak łatwo się domyślić - niewinne zakupy: 
 „Pamiętam na przykład, że pewnego razu potrzebowałem nowych spodni, takich zwykłych, szarych, z kantami. Poszliśmy więc z matką na ulicę Bogstadveien, do sklepu Øyego. (…) Przymierzyłem chyba ze trzy setki par, ale matki wciąż nie udawało się zadowolić. Sprzedawca znajdował się na skraju załamania nerwowego, jednak firma należała do eleganckich z personelem o nieskazitelnych manierach, toteż biedak robił dobrą minę do złej gry (...). Zdążyłem już schudnąć dwa i pół kilo, co w konsekwencji jeszcze bardziej komplikowało zakup, gdyż pasowały na mnie coraz mniejsze rozmiary. Trwało to cały dzień, a matka dalej nie była w pełni zadowolona. Kiedy nadeszła pora zamknięcia sklepu i ów dzielny sprzedawca, człowiek w kwiecie wieku, miał się udać na łono rodziny, którą zapewne utrzymywał z prowizji od sprzedaży, bo przecież nie z mizernej podstawowej pensyjki, moja matka rzekła: 
- Sądzę, że poprzestaniemy na parze skarpetek. Niech pan wyszuka jakieś większe, żeby mały z nich od razu nie wyrósł. 
Na takie dictum subiekt ostatecznie się załamał. Dorosły, dobrze ubrany mężczyzna wpadający na naszych oczach w taką histerie – zaprawdę, niepiękny widok. Przeraził mnie okropnie. Nawet matka się odrobinę zaniepokoiła, toteż wybiegliśmy ze sklepu bez szarych spodni tudzież dużych skarpet. 
Następnego dnia matka zaproponowała, byśmy odwiedzili sklep Ditlefsena na Bygdøyallé, tam bowiem, o ile dobrze pamięta, widziała spodnie, w których mógłbym bez wstydu wystąpić na koncercie uczniowskim w Akademii Fortepianu. Poszliśmy więc. Pełna relacja z tej wizyty po prostu przerasta moje siły; powiem jedynie tyle, że gdy wyszliśmy ze sklepu – z pustymi rękami i kolejnym ludzkim wrakiem na sumieniu, napotkaliśmy na chodniku pod bujnymi kasztanowcami cztery dziewczynki z mojej klasy; nazajutrz cała szkoła wiedziała, że ubrania wybiera mi matka, i zapewniam, że nie miałem odtąd lekkiego życia: wpychano mnie do rynsztoka, taplano w wodzie, wciągano na maszt i spuszczano do kanalizacji.” 
Lars Saabye Christensen, Jubel, przełożyła z norweskiego Maria Gołębiewska-Bijak 
- Biedny dzieciak… - podsumowała babcia.   

________________________________________________________
* Lars Saabye Christensen, Jubel

**********************************************************