niedziela, 1 lipca 2018

Power of love

**********************************************************

Więc Pawlikowski oldskulowy, a Karpowicz „w temacie” miłości neoficki (jego powieść pt. Miłość mam na myśli), ja zaś – wychodzi na to – malkontencka i w malkontenctwie swym ogólnikowa jakaś. Trochę tak. 

Na film Pawlikowskiego pójdę prawdopodobnie jeszcze raz, bo jednak we mnie siedzi, za to Miłości Karpowicza drugi raz czytać nie zamierzam. Ten jeden (którego nie żałuję absolutnie) całkowicie mi wystarczy. 

A teraz kiedy wracam z wiśniami i malinami, które kupuję w mieście, bo koło 18-tej u nas na wsi już asfalt zwijają i mowy nie ma o tym, żeby dostać takie owoce nietrwałe, sezonowe o tej porze, powietrze jest nagrzane, a na trzepaku wisi dywan po bożemu i liście szeleszczą dużo śpiewniej niż foliowe reklamówki, łapię się na myśleniu o tym filmie. A ono przechodzi w myślenie o rodzicach. 

"Za subtelność i piękne życie" dziękował mojemu tacie pewien ksiądz, obiecując w zamian niebo. Sama lepiej bym tego nie ujęła, gdybym chciała myśleć w trybie summ. Ale nie chcę. Zrywam parę „chlebków”, które płożą się, włażąc na chodnik. Tak nazywaliśmy kiedyś owoce malva neglecta (malwy zaniedbanej). Czemu zrywam? Bo chrupaliśmy je często. Kiedy? Kiedy niebo było tu. 

Malva neglecta, czyli Ślaz zaniedbany (z owocami w postaci "chlebków") 

**********************************************************

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Pieśń wyłkana w żałobie (choć tu wycyzelowana raczej)

**********************************************************

Wprawdzie Paweł Pawlikowski mówi, że bohaterów swojego najnowszego filmu wziął z życia i to nawet własnego, gdyż historia opowiedziana w Zimnej wojnie bazuje (choć podobno luźno) na autentycznych losach rodziców reżysera, a jednak mnie po seansie ożyły z tyłu głowy analogiczne postaci literackie raczej niż fizyczne. Joanna Kulig (świetna) jako Zula jest w swoim fatalizmie oraz intensywności jak Nastasja Filipowna lub Gruszeńka, z Dostojewskiego żywcem wzięta, tyle że w Hłaskowskim anturażu, zaś Wiktor w tym układzie jak miks Myszkina z Rogożynem (z przewagą Myszkina) - uczy się tej fatalnej żarliwości. Znany skądinąd trójkąt: żywiołowa Zula niszczy rywalkę-poetkę, inteligentkę (tak Nastasja niszczy Agłaję, a Gruszeńka Katarzynę Iwanownę). Jej fatalizm też bierze się stąd, że ją życie szybko pobrudziło, pokalało. Zula ma wyrok w zawieszeniu, bo ojciec „pomylił” ją z matką. „To mu pokazałam różnicę nożem”, rzuca twardo Wiktorowi. Więc spodziewa się po otoczeniu raczej wszystkiego najgorszego. A każdy kompromis, to znaczy sytuacja, gdy nie może użyć noża, jeśli się na coś nie zgadza, niszczy ją, jest dla niej porażką, triumfem zła. Podobnie jak Rogożyn Nastasję Filipownę, Wiktor (który staje się Rogożynem) musi zabić Zulę. I sam musi oczywiście umrzeć z nią. 

Ale ten film jest jak wiersz, nie jak proza. Bez nadmiaru, bez zbędnej narracji, jak w słynnym wierszu Leśmiana – spotkali się, pokochali, rozstali i nie widzieli długo, potem się znowu zeszli, żeby się okazało, że nie mogą ze sobą być, czas płynął i się skończył. Nie ma takiego miejsca, gdzie mogliby razem żyć. 

To jest film o wielkiej namiętności, ale można się nim świetnie schłodzić. Przez czarno-białe zdjęcia i precyzyjną konstrukcję, kadr po kadrze. To jest chłód doskonałości. Niezbędny przy takiej historii. 

Kadr z filmu Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski 

**********************************************************

sobota, 7 kwietnia 2018

Mugia twarzy

**********************************************************

Trochę to jednak żenujące. To mniej lub bardziej wyraźnie artykułowane, przebąkiwane czasem, a czasem w roszczeniowym wręcz trybie wyrażane, domaganie się większej dawki empatii i czułości w stosunku do bohaterów tego filmu (czyt. do nas), którzy są przecież jak dzieci rodzone reżysera, więc z miłością psiakrew do nich, uprasza się twórców: z większą miłością! Ile empatii na głowę przypada w filmie Twarz? Oto jest pytanie. Bardzo polskie. 

A ja z filmami Szumowskiej mam tak (z niewielkimi wyjątkami), że natychmiast po wyjściu z kina, mam ochotę wrócić i powtórzyć zakończony przed chwilą seans. I tym razem też tak było. Usiadłam i się zdziwiłam. Wsiąkłam. 

Twarz dzieje się gdzieś w górach niewysokich, i to GDZIEŚ można by uznać za raj, bo plenery są tu doprawdy nieziemskie, gdyby nie jeden szczegół - że ten cudny teren zamieszkały jest przez dziwne plemię, religijne nad wyraz, które przedmiotem swego rozbuchanego kultu zdołało uczynić zarówno telewizory plazmowe, jak i Jezusa Chrystusa, jednak nie tego z Ewangelii, ale tego, którego uosabia stawiany mu właśnie pomnik-gigant, największy na świecie. Tym się mieszkańcy tego raju, noszący chętnie gacie z nadrukiem Polska, charakteryzują, że uwielbiają pomniki i przychodzą masowo napici na pasterkę, dzięki czemu łatwiej im idzie śpiewanie kolęd. 

Film jest dwufazowy – do wypadku głównego bohatera raj ma jeszcze potencjał na przebicie się przez śliskie i odstręczające bagienko, które zbrzydza bujność przyrody. Dzięki parze głównych bohaterów – Jackowi i Dagmarze (Mateusz Kościukiewicz i Małgorzata Gorol są super). Jacka żywiołem jest wolność. Dzieci wołają za nim „satanista”, bo nosi długie włosy i słucha heavy-metalu na całą wieś, ale w kościele też melduje się regularnie i pracuje przy budowie pomnika, więc to taki oswojony freak. Ta część filmu ma sceny doskonałe (jazda na koniu, scena tańca, zabawa z psem etc.) Potem jest wypadek, operacja. I dzieci zaczynają wołać za Jackiem: Ryj. Magia zamienia się w mugię.

Ten film jest przewidywalny tak jak my, Polacy, okazaliśmy się „przewidywalni” w sytuacji, o której mówi Chrystus w Ewangelii: byłem głodny, byłem spragniony, byłem przybyszem, byłem nagi, byłem chory, byłem w więzieniu – gdzie wtedy byliście? „Zaprawdę, powiadam wam, wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Te słowa czyta przy świątecznym stole brat Jacka, niedługo po świniobiciu zresztą. 

Przy okazji – pięknie tu zgrzyta ten język „księżowski”, kazalny, pełen patosu i słów, które są frazesami, ponieważ nijak się mają do czynów (takim samym językiem mówi brat Jacka przy wigilii, a potem następuje chlanie i sprośne dowcipasy). 

Najbardziej przykrą postacią jest tu matka, która ma w twarzy coś, co przeraża znacznie bardziej niż deformacje Jacka. Ma w oczach ślepotę (ciemnotę?), która jest jakąś tępotą, ograniczeniem, niepozwalającym dostrzec i usłyszeć w samej sobie rzeczy elementarnych. Mają to zresztą prawie wszyscy. Ze wszystkich to wyłazi ze zdwojoną energią po powrocie Jacka ze szpitala. „Jak ty wyglądasz?”, mówi pijana Dagmara na jego widok, a my mamy ochotę skierować to pytanie raczej do niej: Jak ty wyglądasz? Ma złą, zbrzydłą nagle twarz. Jak cała reszta mieszkańców tego raju. Jedynie siostra i dziadek zachowują się jak sprawiedliwi – przyjmują Jacka bezwarunkowo, z autentycznie otwartymi ramionami.

Dlatego druga część filmu jest znacznie trudniejsza do zniesienia. I zaczynamy tęsknić za Mateuszem Kościukiewiczem. Nie dlatego, że miał lepszą twarz, bo tę drugą też zdążyliśmy już oswoić, lecz dlatego, że wszyscy wokół mieli jeszcze wtedy lepsze twarze, mimo wszystko. I to jest pułapka, w którą wpadamy razem w twórcami tego filmu. 

Kiedy umiera dziadek, a rodzina na pogrzebie zaczyna się handryczyć o spadek, Jacek wsiada w pekaes i wyjeżdża. Co się stanie z wsią pod okiem tego Monstrum z twarzą ministra wojny, patrzącego tylko w jedną stronę?


**********************************************************

sobota, 31 marca 2018

Bracia i siostry

**********************************************************

Chwila odseparowania się od dźwięków emitowanych przez nas samych, to znaczy przez ludzi, i nasze liczne hałaśliwe gadżety, wcale nie jest chwilą ciszy. Wręcz przeciwnie – wtedy dopiero słychać, jak przyroda wokół buzuje intensywnie, że ptaki są już zarobione maksymalnie, że generalnie się dzieje. I nasze subiektywne odczucia co do wiosny – czy już przyszła, czy jeszcze nie przyszła - nie mają znaczenia, bo przyroda idzie swoim trybem tak czy siak. Nie jesteśmy pępkiem świata.

Żeby przyrody posłuchać w środku miasta, można pójść do parku. Albo w inne ustronne miejsce nieogołocone jeszcze z drzew. Lub do kina - i to jest wyjątkowa sytuacja. Tak się jednak składa, że ów prosty postulat Érica Barataya ("przestańmy patrzeć i myśleć z perspektywy pępka świata") możemy zobaczyć przepraktykowany brawurowo w świetnym filmie Wieża. Jasny dzień. U Jagody Szelc, jego autorki, natura jest bohaterem co najmniej równorzędnym w stosunku do ludzi. Słychać ją wyraźnie. Ma tu głos.

Jest w którymś z Lapidariów Ryszarda Kapuścińskiego taki opis dwóch ludzkich typów: "Na tej samej planecie żyją dwaj ludzie – jakże różni, jakże inni. Jeden z nich to człowiek, który nic nie ma. Spotkamy go w górach Azji, w buszu afrykańskim, wysoko w Andach albo na gorącej pustyni Gobi [lub w Kotlinie Kłodzkiej, dodam od siebie]. Idzie, kij w ręku, łyk wody w daktylowym naczyniu. Nie ma grosza, nie wie, kiedy jadł, nie wiadomo, czy gdzieś ma dach nad głową. Mówi mało - bo o czym? Może znać imiona swoich najbliższych. I – właśnie. Ponieważ spotykałem w swoich wędrówkach wielu takich ludzi, zastanawiam się teraz, czy poza imieniem mają coś jeszcze, ale nie znajduję nic szczególnego. Drugi to człowiek zwielokrotniony, rozgałęziony, uginający się pod ciężarem rzeczy, które są jego niezbywalną częścią. Jego przedłużeniem jest komputer włączony do sieci Internetu, Musi mieć lodówkę, aparat klimatyzacyjny, filtr do czystej wody. Musi łykać dziesiątki pigułek. W kieszeni ma pełno kluczyków […]. W innej kieszeni – pełno kart kredytowych. W jednej ręce – telefon komórkowy, w drugiej – aktówkę pełną dokumentów. Tych dwoje ludzi, braci przecież, bo z jednej rodziny człowieczej, nigdzie się nie spotka, zresztą nie mieliby sobie nic do powiedzenia". 

To właśnie Kaja i Mula, bohaterki tego filmu. Dwie siostry z człowieczej rodziny. Jakże różne, jakże odmienne. Mula to pretensjonalność, uzurpacja. Kaja naturalność i spełnienie. Ale też moc, która może i leczyć, i przerażać. Co się stanie, jeśli jednak się spotkają? Taką sytuację mamy w filmie. Kaja wchodzi w ciasny, manieryczny świat swoich krewnych, będąc i czując się cząstką czegoś znacznie szerszego - natury, świata, kosmosu. Warto to zobaczyć. 

Film jest świetny. Emanuje tajemnicą, która działa, wyreżyserowana umiejętnie. I ma magię niezbędną do tego, żeby utrzymać w napięciu od początku do końca. I jest to napięcie najwyższej próby, budzące niepokój ratujący dla ducha, który wytrąca z konformistycznych trybów. 

Powiem tyle – tylko dzieci i zwierzęta nie muszą pić cykuty, żeby stać się na powrót częścią świata, bo nie przestały nią być. Wszyscy inni muszą. Zastanówmy się nad takim zmartwychwstaniem. 

 

**********************************************************

niedziela, 18 marca 2018

It's hopeless

**********************************************************

Baratay napisał swoją książkę, Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, językiem naukowym, ale nie całkiem beznamiętnie, zdarza mu się stosować wykrzykniki w momentach, kiedy nie wytrzymuje, gdy opisywane przez niego praktyki przekraczają wszelkie cywilizacyjne/ cywilizowane normy. Normy ludzkie i normy zwierzęce. Ludzkie zwłaszcza, bo to szczególnie ludzkość stać na zdumiewający wachlarz zachowań. 

I choć Baratay stara się objąć wszystko – dobre i złe – w odniesieniu do bydła, psów i koni, bo nimi zajmuje się w szczególności, w relacji z ludźmi, to całokształt, jaki się wyłania z tej historii, naznaczony i zdominowany przez nasz gatunek, wydaje się absolutnie nie do obrony. It’s hopeless, jak mówi Bestia w rozpaczy i zwątpieniu, zakrywając łapą twarz. It’s hopeless. I niech nas nie zwiedzie, że tuż po rozdziale Brzemię cierpień następuje Ciepło zażyłości. Tu nic nie jest do końca czyste. Mało mamy na swoją obronę. Za mało. Jesteśmy uzurpatorami na tej planecie i wygląda na to, że nic nie zmieni tej sytuacji. Traktujemy hurtowo, jak przedmioty, istoty, które są żywymi, czującymi jednostkami. Historia opracowywania najbardziej optymalnych metod przemysłowego uśmiercania bydła to hańba dla naszego gatunku. A mamy na swoim koncie wiele plam podobnego kalibru. Hekatomb. Wciągamy zwierzęta w swoje wojny, swoje sprawki, swoją nieokiełznaną żarłoczność, żądzę władzy, żałosne kaprysy. To, co nas bulwersuje w odniesieniu do ludzi, np. obozy śmierci, nie oburza nas w kontekście krów, świń, koni i innych zwierząt. Oczywiście, wzruszamy się historiami spektakularnymi, takimi jak ostatnia, sprzed paru tygodni - krówki, która uciekła z transportu na rzeź i schroniła się na wyspie. Już ją nawet ułaskawiono zaocznie, ale niestety disnejowski plan się nie powiódł – krowa zmarła pod wpływem tych przejść na zawał. It’s hopeless. Jesteśmy nienażarci, dosłownie i w przenośni, co jest mega paradoksem, bo ten przesyt uderza w nas samych. Ale nawet w tym nie widzę ratunku – że się opamiętamy z egoizmu. Zresztą taka motywacja – poza tym, że jest obrzydliwa - ma krótkie nogi. 

Zdolność do odczuwania bólu u ssaków, ptaków, gadów, ryb, mięczaków i skorupiaków dowiedziono naukowo na przestrzeni XX/XXI wieku. Jakby to było konieczne. No wiem - było konieczne, choć trudno uwierzyć, że to może nie być oczywiste dla każdego przeciętnie ogarniętego homo sapiens, który zetknął się choć raz ze swoimi żywymi współmieszkańcami na tej planecie. Ludzie jednak są różni. — A skąd pan wiesz, że ja nie jestem łotrem? – spytał Wokulski Geista. — A skąd pan wiesz, że koń nie jest krową? — odpowiedział Geist. — W czasie moich przymusowych wakacji, które niestety, ciągną się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specjalnie badam gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt typów zwierzęcych począwszy od ostrygi i glisty, skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem mieszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psimi głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą już przeczuła fantazja genialnych poetów. I dopiero wśród całej tej menażerii bydląt albo potworów gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem, sercem i energią. 

Tyle Bolesław Prus poprzez Geista. 

Ale na koniec jeszcze Baratay. Ostatni rozdział książki ma tytuł: Uznać temat w całej rozciągłości i zawiera zachętę do dalszych studiów historycznych, do wyniesienia zwierząt do rangi pełnoprawnego tematu badań: 
Historyk powinien nadać pewną konsystencję, gęstość i zróżnicowanie wymiarowi czasu, który zbyt często jest spłaszczany, tak jakby nic się nie działo od momentu pojawienia się dzikich zwierząt do ich obecnej sytuacji, od udomowienia w neolicie do współczesnych sposobów posługiwania się nimi. Powinien przyswoić sobie historię zwierzęcych „kultur”, pokazać, że społeczności zwierząt nie są pozbawione historii, jak jeszcze do niedawna mówiono o „tradycyjnych” społecznościach ludzkich, co uwidocznia fakt, że odmawianie lub przyznawanie historii Innemu nie jest gestem niewinnym, lecz politycznym. (...)
Musimy przestać patrzeć i myśleć z perspektywy pępka świata, za jaki się uważamy, zacząć prowadzić badania z szerokim gestem, aby lepiej widzieć i podkreślać zdolności oraz predyspozycje zwierząt w ich gatunkowym zróżnicowaniu, do tej pory bowiem tylko je negowaliśmy lub ukrywaliśmy, broniąc pozycji i przywilejów, które przyznaliśmy sobie jako gatunek ludzki.
(Éric Baratay, Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, Wyd. w Podwórku, Gdańsk 2015)
 It’s hopeless, więc czas to zacząć zmieniać radykalnie.


**********************************************************

niedziela, 25 lutego 2018

Fans of war

**********************************************************

Wiadomo, że złe tłumaczenie z jednego języka na drugi może w mniejszym lub większym stopniu, a niekiedy nawet całkiem, wypaczyć sens wypowiedzi i nadać jej znaczenie inne zgoła, czasem szokujące i fatalne, jak to się przydarzyło niedawno z pewnym orędziem, dość desperackim zresztą, polskiego premiera, za jego własną przyczyną (sama kancelaria wypuściła wersję z błędem po angielsku). Więc warto się pochylić z przesadną nawet dbałością nad procesem translacji, zwłaszcza jeśli wypowiedź dotyczy treści wrażliwych w skali ogólnoludzkiej i światowej. 

W każdym zresztą przypadku należy się pochylić, bo można popaść w śmieszność lub wzbudzić konsternację jakimś błędem, jak to się udało pewnemu wydawnictwu z kolei na przykład, zapewne w ferworze, które reklamując jedną ze swych nowości, a dokładnie thriller pt. Ocalić jednego Andrew Grossa, cytuje Washington Post w następującym przekładzie: „To najbardziej wzruszająca i pasjonująca z dotychczasowych książek Grossa, którą miłośnicy II wojny światowej powinni dodać do listy lektur obowiązkowych”. Hola, hola. Miłośnicy II wojny? To musi być naprawdę arcyciekawy target – grupa takich fanów, perwersów-militarystów, zakochanych w II wojnie (a dość prawdopodobne, że i w Adolfie Hitlerze w takim razie). To mnie zaciekawiło. Jak jest w oryginale? Chcecie wiedzieć? Jest dokładnie tak: “Gross has written his most heartfelt and compelling book to date, and fans of World War II fiction should add this to their reading lists”. Więc nie chodzi o fans of World War II, lecz o fans of World War II fiction. A to robi wyrazistą jednak różnicę. 

Jeśli chodzi o wojnę, nie zamierzam bynajmniej czytać wyżej wymienionego thrillera, ale mam obejrzany na świeżo Szron Litwina Sarunasa Bartasa, i być może zresztą dlatego wyczuliłam się tak na niuanse okołowojenne, działające bardziej podprogowo niż wprost. Ten film mnie zahipnotyzował na sto paręnaście minut, żeby w finale wyrwać gwałtownie z tej hipnozy. Zakończenie, nawet jeśli podskórnie spodziewane, działa jak cios obuchem, ucina egzystencjalny chocholi taniec, w jaki się popada razem z bohaterami, wywołuje odruch buntu. Nie! 

Para głównych bohaterów – chłopak (Rokas) i dziewczyna (Inga) – to w pewnym sensie loserzy, którzy żyjąc w świecie pogrążonym w stanie hibernacji, i nie tylko z powodu zimy, ale także z powodu ogólnej beznadziei (a co mnie może czekać? pyta Inga), pchają się w poszukiwaniu sensu, jak ćmy do ognia, w stronę ludzi, którzy o coś walczą. Jadą (przez przypadek) z pomocą humanitarną na ukraiński front. Lecz ten ogień przy bliższym kontakcie okazuje się pożogą, niszczącą i bezsensowną. Dotknięcie grozi kalectwem oraz śmiercią. Wojna jest zła, mówi ukraiński żołnierz, który ma brygadę wyspecjalizowaną w zbieraniu wojennych trupów w celu pochówku, więc ta banalna prawda brzmi w jego ustach wiarygodnie, w przeciwieństwie do pokrętnych dywagacji na temat nieco trudniejszy: dlaczego mimo to trzeba ją toczyć? Rokas i Inga widzą, że wszyscy, którzy z wojną się stykają, deprawują się, począwszy od dziennikarzy i reporterów, zmieniających się nieuchronnie w hieny okołowojenne, poprzez różne łajzy, które chcą sobie bezkarnie pozabijać, po żołnierzy, z nimi samymi włącznie. Rokas zmienia się stopniowo, pod wpływem różnych zdarzeń, w desperata, który brnie coraz dalej, także w sensie fizycznym, aż w końcu przekracza cienką czerwoną linię. Bo nawet tam, w epicentrum, na linii frontu w Donbasie, myśli, że może na sucho przybliżyć się do wojny, że to jest coś… no właśnie: co??

Kończy się, jak zawsze: więc to już/ wszystko/ mamo// tak synku/ to już wszystko//a więc to tylko tyle// tylko tyle// więc to jest całe życie// tak całe życie (T. Różewicz, Czas na mnie). 


**********************************************************

niedziela, 18 lutego 2018

Stał się nieodłącznym towarzyszem Pawełka*

**********************************************************

To nie jest żaden świadomie zdefiniowany klucz – żeby to byli pisarze-psiarze - ale jakoś tak się składa, że autorzy, którzy mnie interesują ze względów literackich, okazują się często, przy oglądzie nieco bliższym, osobami, mającymi na koncie przynajmniej jeden głęboki związek z psem, co traktuję osobiście jako bonus i ogólnie bardzo przyjemną okoliczność. Iwaszkiewicz, Gombrowicz, Świetlicki, że nie wspomnę o Emily Dickinson (i Carlu, jej nowofundlandzie). 

Świetlicki, we wspomnianej przeze mnie ostatnio, przysiadalnej całkiem rozmowie z Rafałem Księżykiem, kreuje się trochę na naturszczyka/ barbarzyńcę, który wszelkich tekstów o charakterze mądrościowym, zwłaszcza z dziedziny literatury, usianych trudnymi słowami, tyka się jak pies jeża (nomen omen). Jest jednak czułym barbarzyńcą. 

I na pewno by się przejął, gdyby dotarła do niego wiedza, którą zresztą być może posiada, bo to powszechnie wiadomo, że wiele psów różnych ras - przesadnie wyselekcjonowanych, o zbyt dużym stopniu pokrewieństwa – przez całe życie cierpi na chroniczny dyskomfort, na przykład ukochane przez niego boksery cierpią nierzadko na „ciągłe swędzenie między poduszkami, które sprawia, że często liżą sobie łapy, a nawet ostrożnie stąpają”. 

To jest zdanie wyjęte z książki, do której podeszłam jakiś czas temu histerycznie, co skończyło się zawieszeniem na okładce (fenomenalnej zresztą), a którą teraz wreszcie czytam już bez uników. Jej autor, Éric Baratay, jest francuskim historykiem, profesorem historii najnowszej, specjalistą od animal studies, który w swoich badaniach nad zwierzętami poszedł najdalej jak się dało – przeszedł po prostu na ich stronę, po to, żeby napisać inną wersję historii, nieantropocentryczną, skupiającą się na perspektywie istot innych niż ludzie, ale także żywych i czujących, bo ludzie nie mają uczuć i wrażliwości na wyłączność. 

Tak powstała książka Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, w której autor próbuje odwrócić sytuację, żeby „nie pisać historii hodowli, lecz bydła, nie transportu, lecz koni pociągowych, nie korridy, lecz byków… to znaczy nie sposobów werbowania i wykorzystywania zwierząt, ale tego, co przeżywają, czują, odczuwają, zwracając – tak bardzo, jak to możliwe – uwagę na postawy, gesty, krzyki”. 

I konstatacja autora, którą weźmy sobie do umysłów oraz serc, zwłaszcza teraz, gdy wokół historii dzieją się rzeczy kuriozalne: 
„Być może, czytelnik nie uzna tej historii za w całości chlubną dla człowieka, ale to nie powinno zatrzymywać historyka: jego powołaniem nie jest ani uprawomocnianie jakiejś sytuacji poprzez dostarczanie jedynie częściowej wizji, która nie mówi nic o drugiej stronie, ani też denuncjowanie czynów z etycznego punktu widzenia; to społeczeństwo ma tego dokonać w toku swojej lektury”. 
Éric Baratay, Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2015
 Obiecuję dokonać, jak przeczytam. 


 _______________________________________________________
* Guy de Maupassant, Historia pewnego życia

 **********************************************************

niedziela, 11 lutego 2018

Hit i kit jednak

**********************************************************

Oszalałam normalnie z tymi życiorysami. Ledwo skończyłam z Gombrem, marząc o pójściu sobie wolno w całkiem inną stronę, już się potknęłam znowu o cegłę pokrewnego jak najbardziej gatunku, też nielekką na oko, tyle że wypełnioną fartownie czcionką dużą z dużą ilością światła pomiędzy wierszami. Dodatkowo jeszcze, choć cegła ma podtytuł Autobiografia, jest to życiopisanie już przedefiniowane i polega na tym, że auto-opowieść nie jest lita, tylko się wyłania z rozmowy między dwiema osobami, prowokowana pytaniami/ komentarzami drugiej strony dialogu. Nie jest to jednak wywiad-rzeka. Mowa o rozmowie Mistrza z Alfą i Omegą tego nowego gatunku („autobiografii, które powstają z rozmów”), Rafałem Księżykiem. Mistrz też zresztą ma imię i nazwisko – brzmi ono (czyli imię jego) Marcin Świetlicki. 

A ponieważ tak się składa, że Mistrz ma urok osobisty raczej duży i mówiąc o sobie: Moja droga jest zupełnie inna, mówi prawdę, połknęłam Nieprzysiadalność. Autobiografię tych obu, Świetlickiego i Księżyka, jednym haustem. Bardzo smacznie było. Świetlicki nie jest „facetem tworzącym z nadmiaru sił żywotnych i zdrowia, za pomocą specjalnego daru bogów, zwanego talentem” (to Gombrowicz o tym, jak Polacy myślą o artystach). Jego wiersze powstają nie ze zdrowia raczej, lecz z choroby. „Sztuka, jeśli nie jest niebezpieczna, nie jest sztuką”, to już sam Świetlicki. Jego najnowszy wybór wierszy pt. Polska, wystylizowany na patriotyczny śpiewnik, pooglądałam na razie w księgarni. Widzę go pod każdą polską strzechą. W marzeniach oczywiście. A marzy się zawsze bez ironii. 

Nie nudziłam się przy Nieprzysiadalności ani przez chwilę, czego nie mogę powiedzieć o filmie Atak paniki, na którym wynudziłam się jak mops. Nie zaśmiałam się w zasadzie ani raz. Bez przesady. Żyjemy w epoce po Tarantino jednak. Że ludzie są debilni, że się komunikują na poziomie pantofelków, dysponując potencjałem jednak większym, co prowadzi ich momentami do dyskomfortu lub frustracji, a następnie do gwałtownych, agresywnych często zachowań, to już wiem. Nic nowego mi ten film nie powiedział. Nic nowego na nim nie poczułam. W ogóle nic. Scenariusza brak. Aktorzy tylko świetni. I może nie wiem, czego mi trzeba w tym momencie, ale wiem czego mi nie trzeba na sto procent – nieprzyzwoicie przereklamowanych polskich komedii. 

 Nico i Mistrz
fot. z: Nieprzysiadalność. Autobiografia, Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk, Wydawnictwo Literackie 2017

**********************************************************

poniedziałek, 22 stycznia 2018

o ściskaniu zacnej prawicy*

**********************************************************

To robi na mnie zawsze duże wrażenie, że psy są takie grzeczne. Słuchają i czekają, antycypują nawet z wrażliwości. I choć jako katastrofistka z intelektu (bo z natury chyba jednak nie) miewam lęki z racji tej nierównowagi w układzie człowiek-zwierzę, czy się za tym nie kryje jakaś przemoc, z reguły widać jasno, gdzie idzie o afekt czysty i obustronny. I po strachu.

Gombrowicz płaszczył się z dumą i ciumkał do swego Psiny. Iwaszkiewicz do Tropka. Nie wiem, jak u Miłosza z psami było, bo z nim mi jakoś słabo jest po drodze jak dotąd. Wiem coś o Piesku przydrożnym (hehe), ale biografii Miłosza stworzonej przez Franaszka nie przeczytałam nadal. Moja strata.

Użyłam jednak Miłosza, a nie Iwaszkiewicza, szukając wiarygodnego, syntetycznego obrazu marki Gombro, który Miłosz dać potrafił. Jarosław nie potrafił. Mimo istotnej relacji, jaka się między nim a Gombrowiczem zawiązała, pozostał w tym obrazku puzzlem, nie wygenerował nic własnego. A można tę relację prześledzić szczegółowo w przekroju, obejmującym całe życie Witolda (bo Jarosław żył znacznie dłużej) dzięki listom. Skłonność do mitomanii, a także megalomanii, jak również niewiarygodnego wręcz plotkarstwa sprawiła, że Iwaszkiewicz sam się zdyskwalifikował jako miarodajny punkt odniesienia.

20 września 1954 roku Jerzy Giedroyc pisze do Gombrowicza: „Mam w tej chwili do Pana wielką prośbę. Iwaszkiewicz popełnił książkę o swoich podróżach do poł. Ameryki (Listy z podróży do Ameryki Południowej). Nigdy tak złej książki nie czytałem z taką pasją. To kopalnia strachu, mimikry, snobizmu etc. Jednym słowem materiał na studium. Myślę, że nikt tego nie potrafi lepiej zrobić od Pana. Książkę wysyłam osobno pocztą lotniczą”. Pomysł jest rzeczywiście doskonały, ale Gombrowicz, skory zwykle do takich akcji, tym razem ignoruje wątek i przemilcza go w odpowiedzi do Giedroycia. Redaktor nie odpuszcza: „Liczę jednak, że Pan zdąży dosłać jeszcze omówienie Iwaszkiewicza. Szalenie mi na tym zależy. Nim naprawdę trzeba się zająć. To omówienie będzie na pewno sensacją”. Giedroyć liczy na WIELKIE POŻARCIE otrzymane prosto z Buenos Aires, ale przyciśnięty do muru Gombro, ku jego rozczarowaniu, odpowiada: „Drogi Redaktorze, ubolewam, że nie będę mógł uczynić zadość życzeniu Redaktora; ale Iwaszkiewicz podczas swego tutaj pobytu dopomagał mi jak mógł (na gruncie bankowym), a potem w Polsce, nie bez pewnego ryzyka, usiłował przemycić Ślub do „Twórczości” i usilnie mnie popierał. Więc zrozumie Redaktor, że trudno by mi było go atakować – niech to zrobi kto inny”.

To jest jednak do Gombrowicza niepodobne. Lecz podobne do Iwaszkiewicza, który wytworzył klimat sztuczny i przekłamany w tym ich wzajemnym stosunku, mocno też odklejony od realiów ówczesnych dookolnych, i krajowych, i emigracyjnych. Zamulał rzeczywistość iluzjami. A Gombrowicz miał na dodatek sentyment do autora Listów z podróży do Ameryki Południowej przez pamięć momentu, gdy Iwaszkiewicz stał się mimowolnie kamieniem milowym w jego karierze. Albo kołem ratunkowym w trudnej chwili. Gdy w 1948 przybył do Argentyny z wizytą (na jakiś kongres), Witold skorzystał z okazji i pokazał mu swój nowy dramat, Ślub, którego nikt dotąd nie czytał, poza Argentyńczykami pracującymi nad przekładem, tak że autor stracił już pewność, ile to jest jako literatura warte. Jarosław przeczytał i pochwalił - że dramat pierwsza klasa, wielki osiąg.

Gombrowicz, analizując ten moment w swojej karierze, przy okazji trafnie Iwaszkiewicza opisał: „Było mi aż nadto dobrze wiadome, że taki pojedynczy głos o niczym nie przesądza – mógł dotknąć mój dramat jakiejś struny w nim i to wystarczało, aby mu się zakłóciły proporcje – a może z natury był skłonny do entuzjazmu? A mimo to uczułem, w dziecinnej rozkoszy, smak dostojeństwa spływającego mi na ramiona”.

I tak to Iwaszkiewicz pozostał na resztę życia beneficjentem tego egzotycznego spotkania w Buenos Aires z Witoldem, który był wtedy w fazie wyjadania z psiej miski, podczas gdy Jarosław spijał jak zawsze śmietankę. I jak zawsze był skłonny do entuzjazmu.

________________________________________________________________________________
* Z listu J. Iwaszkiewicza do W. Gombrowicza: 
„U mnie nic nowego, pracuję jak dziki osioł i martwię się jak pies w studni, ale to już takie przeznaczenie polskiego pisarza. Pojechałbym do Buenos Aires z przyjemnością, bardzo polubiłem to miasto w przeciwieństwie do Rio. Tymczasem ściskam twą zacną prawicę” 
w: Gombrowicz. Walka o sławę, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1996

 **********************************************************

niedziela, 14 stycznia 2018

Tylko lustra nie można zawiesić do góry nogami

**********************************************************

Nie da się ot tak zamknąć biografii Gombrowicza by Klementyna Suchanow zaraz po przeczytaniu, po czym udać się do innych zajęć (czytelniczych lub nie czytelniczych, wszystko jedno). I nie chodzi tylko o to, o czym słusznie wspomina Michał Paweł Markowski w zwięzłej rekomendacji umieszczonej na okładce książki (mamy wreszcie „kompletną opowieść o jednym z najważniejszych pisarzy nowoczesnych”, weźmy się zatem teraz za ponowne odkrywanie jego dzieł). Chodzi o apetyt, który w miarę konsumpcji rośnie, rośnie i rośnie, monstrualnieje nawet momentami, i nim się człowiek obejrzy, już się nie rozpoznaje w lusterku łazienkowym – a dlaczego masz takie duże oczy, opętane głodem wampirycznym i kombinujące nad tym, co już przeczuwasz? Oto konstelacje, oto kosmos, gdzie da się ułożyć hasło WIECZNOŚĆ. 

Użyję Miłosza, bo on jest wiarygodny w tej materii. A to on napisał: „Przebywać z nim [z Gombrowiczem] to było jak wchodzić w budynek o jasnej, przejrzystej architekturze”. I opisał sen, jaki miał pierwszej nocy po tym, gdy dostał wiadomość o śmierci Gombrowicza. Że żeglował tratwą i usłyszał za plecami głos Witolda: „Nie lawiruj. Płyń prosto pod wiatr”. Więc zawrócił i wtedy przód tratwy zaczął tonąć. „Ale wiedziałem, że muszę tak dalej, i obudziłem się”. Kiedy Miłosz dostanie Nobla w 1980 roku, zadzwoni do Rity Gombrowicz i powie, że nagroda należała się Witoldowi (co nie było czystą kurtuazją - gdyby nie śmierć, Gombrowicz zgarnąłby prawdopodobnie tę nagrodę już wcześniej, co zmieniłoby jednak postać rzeczy, z czego Miłosz zdawał sobie sprawę doskonale).

Więc ma rację Markowski: nie ma lepszej reakcji na tę akcję, jaką jest wchłonięcie biografii Gombrowicza pełną gębą autorstwa Suchanow, niż wskoczenie na kolejny szczebel tej drabiny. Kto zatem ciekawy, niech nie wsadza nosa do kawy, tylko w Kosmos, w Dziennik i w korespondencję, we Wspomnienia polskie, w co tam chce. 

Gombro jako Patronus istot „nie takich jak wszyscy” sprawdza się zawsze i wszędzie. Zgrał mi się bardzo dobrze zarówno ze świetnymi Podopiecznymi w reż. Pawła Miśkiewicza, jak i ze znakomitym Nie jestem twoim Murzynem, dokumentem w reż. Raoula Pecka, dwiema ważnymi rzeczami, jakie widziałam (jeszcze w grudniu) w trakcie tego długiego okołogombrowego seansu, o którym myślałam najpierw jak o seansie spirytystycznym ze wskrzeszonym pisarzem w roli przedmiotu opowieści o jednym życiu, a który okazał się jednak życiotwórczy, szokująco żywy. 


**********************************************************