wtorek, 14 czerwca 2011

Upadek konara, czyli o skutkach tego, jak ubiegłej nocy zbudził mnie dziki zryw kota z łóżka i jak się okazało, że złamał się konar zaokiennej akacji

*********************************************************

Słuchaj, światku, który obejmując swoimi krzepkimi dłońmi moją czaszkę, jednak je sobie zaplatasz, składasz, stykasz czubkami palców, tworząc miniaturowe wieżyczki, mądrzysz się, który przepuszczasz do mnie światło albo nie, słuchaj teraz, jak dziwnie miauczą za oknem twoje kawki, siedzące na kikutach pochlastanych akacjowych gałęzi. One wrzeszczą, a państwo w dole idą i konwersują:
- O, wreszcie porządek zrobiony został z tą akacją nieszczęsną, rozłożystą. Schludna wreszcie jest i regularna, równo obcięta. O jak pięknie. I o jak bezpiecznie.

Oczywiście wiedziałam, że tak będzie - że przycwałują z piłami, w słuchawkach, zabezpieczających mózgi przed potencjalną awarią, spowodowaną niekontrolowanymi aktami świadomości, przed którymi chronisz nas, światku, tak skutecznie. Że upiłują na zapas, z myślą o trzech pokoleniach pilarzy wprzód. Wiedziałam, że tak będzie, ponieważ poprzedniej nocy na zamieszkały (przez mieszkańców) teren jeden z konarów tej akacji spadł sobie samowolnie, złamał się, dotknął ziemi. I akacja zamieniła się w źródło - zagrożenia ma się rozumieć, przed którym ustrzeżono nas niniejszym na nieszczęście, jak również na zawsze i na siłę. Pień pozostał po tej obcince i kilka konarów - zawsze coś?

*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz