niedziela, 25 lutego 2018

Fans of war

**********************************************************

Wiadomo, że złe tłumaczenie z jednego języka na drugi może w mniejszym lub większym stopniu, a niekiedy nawet całkiem, wypaczyć sens wypowiedzi i nadać jej znaczenie inne zgoła, czasem szokujące i fatalne, jak to się przydarzyło niedawno z pewnym orędziem, dość desperackim zresztą, polskiego premiera, za jego własną przyczyną (sama kancelaria wypuściła wersję z błędem po angielsku). Więc warto się pochylić z przesadną nawet dbałością nad procesem translacji, zwłaszcza jeśli wypowiedź dotyczy treści wrażliwych w skali ogólnoludzkiej i światowej. 

W każdym zresztą przypadku należy się pochylić, bo można popaść w śmieszność lub wzbudzić konsternację jakimś błędem, jak to się udało pewnemu wydawnictwu z kolei na przykład, zapewne w ferworze, które reklamując jedną ze swych nowości, a dokładnie thriller pt. Ocalić jednego Andrew Grossa, cytuje Washington Post w następującym przekładzie: „To najbardziej wzruszająca i pasjonująca z dotychczasowych książek Grossa, którą miłośnicy II wojny światowej powinni dodać do listy lektur obowiązkowych”. Hola, hola. Miłośnicy II wojny? To musi być naprawdę arcyciekawy target – grupa takich fanów, perwersów-militarystów, zakochanych w II wojnie (a dość prawdopodobne, że i w Adolfie Hitlerze w takim razie). To mnie zaciekawiło. Jak jest w oryginale? Chcecie wiedzieć? Jest dokładnie tak: “Gross has written his most heartfelt and compelling book to date, and fans of World War II fiction should add this to their reading lists”. Więc nie chodzi o fans of World War II, lecz o fans of World War II fiction. A to robi wyrazistą jednak różnicę. 

Jeśli chodzi o wojnę, nie zamierzam bynajmniej czytać wyżej wymienionego thrillera, ale mam obejrzany na świeżo Szron Litwina Sarunasa Bartasa, i być może zresztą dlatego wyczuliłam się tak na niuanse okołowojenne, działające bardziej podprogowo niż wprost. Ten film mnie zahipnotyzował na sto paręnaście minut, żeby w finale wyrwać gwałtownie z tej hipnozy. Zakończenie, nawet jeśli podskórnie spodziewane, działa jak cios obuchem, ucina egzystencjalny chocholi taniec, w jaki się popada razem z bohaterami, wywołuje odruch buntu. Nie! 

Para głównych bohaterów – chłopak (Rokas) i dziewczyna (Inga) – to w pewnym sensie loserzy, którzy żyjąc w świecie pogrążonym w stanie hibernacji, i nie tylko z powodu zimy, ale także z powodu ogólnej beznadziei (a co mnie może czekać? pyta Inga), pchają się w poszukiwaniu sensu, jak ćmy do ognia, w stronę ludzi, którzy o coś walczą. Jadą (przez przypadek) z pomocą humanitarną na ukraiński front. Lecz ten ogień przy bliższym kontakcie okazuje się pożogą, niszczącą i bezsensowną. Dotknięcie grozi kalectwem oraz śmiercią. Wojna jest zła, mówi ukraiński żołnierz, który ma brygadę wyspecjalizowaną w zbieraniu wojennych trupów w celu pochówku, więc ta banalna prawda brzmi w jego ustach wiarygodnie, w przeciwieństwie do pokrętnych dywagacji na temat nieco trudniejszy: dlaczego mimo to trzeba ją toczyć? Rokas i Inga widzą, że wszyscy, którzy z wojną się stykają, deprawują się, począwszy od dziennikarzy i reporterów, zmieniających się nieuchronnie w hieny okołowojenne, poprzez różne łajzy, które chcą sobie bezkarnie pozabijać, po żołnierzy, z nimi samymi włącznie. Rokas zmienia się stopniowo, pod wpływem różnych zdarzeń, w desperata, który brnie coraz dalej, także w sensie fizycznym, aż w końcu przekracza cienką czerwoną linię. Bo nawet tam, w epicentrum, na linii frontu w Donbasie, myśli, że może na sucho przybliżyć się do wojny, że to jest coś… no właśnie: co??

Kończy się, jak zawsze: więc to już/ wszystko/ mamo// tak synku/ to już wszystko//a więc to tylko tyle// tylko tyle// więc to jest całe życie// tak całe życie (T. Różewicz, Czas na mnie). 


**********************************************************

niedziela, 18 lutego 2018

Stał się nieodłącznym towarzyszem Pawełka*

**********************************************************

To nie jest żaden świadomie zdefiniowany klucz – żeby to byli pisarze-psiarze - ale jakoś tak się składa, że autorzy, którzy mnie interesują ze względów literackich, okazują się często, przy oglądzie nieco bliższym, osobami, mającymi na koncie przynajmniej jeden głęboki związek z psem, co traktuję osobiście jako bonus i ogólnie bardzo przyjemną okoliczność. Iwaszkiewicz, Gombrowicz, Świetlicki, że nie wspomnę o Emily Dickinson (i Carlu, jej nowofundlandzie). 

Świetlicki, we wspomnianej przeze mnie ostatnio, przysiadalnej całkiem rozmowie z Rafałem Księżykiem, kreuje się trochę na naturszczyka/ barbarzyńcę, który wszelkich tekstów o charakterze mądrościowym, zwłaszcza z dziedziny literatury, usianych trudnymi słowami, tyka się jak pies jeża (nomen omen). Jest jednak czułym barbarzyńcą. 

I na pewno by się przejął, gdyby dotarła do niego wiedza, którą zresztą być może posiada, bo to powszechnie wiadomo, że wiele psów różnych ras - przesadnie wyselekcjonowanych, o zbyt dużym stopniu pokrewieństwa – przez całe życie cierpi na chroniczny dyskomfort, na przykład ukochane przez niego boksery cierpią nierzadko na „ciągłe swędzenie między poduszkami, które sprawia, że często liżą sobie łapy, a nawet ostrożnie stąpają”. 

To jest zdanie wyjęte z książki, do której podeszłam jakiś czas temu histerycznie, co skończyło się zawieszeniem na okładce (fenomenalnej zresztą), a którą teraz wreszcie czytam już bez uników. Jej autor, Éric Baratay, jest francuskim historykiem, profesorem historii najnowszej, specjalistą od animal studies, który w swoich badaniach nad zwierzętami poszedł najdalej jak się dało – przeszedł po prostu na ich stronę, po to, żeby napisać inną wersję historii, nieantropocentryczną, skupiającą się na perspektywie istot innych niż ludzie, ale także żywych i czujących, bo ludzie nie mają uczuć i wrażliwości na wyłączność. 

Tak powstała książka Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, w której autor próbuje odwrócić sytuację, żeby „nie pisać historii hodowli, lecz bydła, nie transportu, lecz koni pociągowych, nie korridy, lecz byków… to znaczy nie sposobów werbowania i wykorzystywania zwierząt, ale tego, co przeżywają, czują, odczuwają, zwracając – tak bardzo, jak to możliwe – uwagę na postawy, gesty, krzyki”. 

I konstatacja autora, którą weźmy sobie do umysłów oraz serc, zwłaszcza teraz, gdy wokół historii dzieją się rzeczy kuriozalne: 
„Być może, czytelnik nie uzna tej historii za w całości chlubną dla człowieka, ale to nie powinno zatrzymywać historyka: jego powołaniem nie jest ani uprawomocnianie jakiejś sytuacji poprzez dostarczanie jedynie częściowej wizji, która nie mówi nic o drugiej stronie, ani też denuncjowanie czynów z etycznego punktu widzenia; to społeczeństwo ma tego dokonać w toku swojej lektury”. 
Éric Baratay, Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2015
 Obiecuję dokonać, jak przeczytam. 


 _______________________________________________________
* Guy de Maupassant, Historia pewnego życia

 **********************************************************

niedziela, 11 lutego 2018

Hit i kit jednak

**********************************************************

Oszalałam normalnie z tymi życiorysami. Ledwo skończyłam z Gombrem, marząc o pójściu sobie wolno w całkiem inną stronę, już się potknęłam znowu o cegłę pokrewnego jak najbardziej gatunku, też nielekką na oko, tyle że wypełnioną fartownie czcionką dużą z dużą ilością światła pomiędzy wierszami. Dodatkowo jeszcze, choć cegła ma podtytuł Autobiografia, jest to życiopisanie już przedefiniowane i polega na tym, że auto-opowieść nie jest lita, tylko się wyłania z rozmowy między dwiema osobami, prowokowana pytaniami/ komentarzami drugiej strony dialogu. Nie jest to jednak wywiad-rzeka. Mowa o rozmowie Mistrza z Alfą i Omegą tego nowego gatunku („autobiografii, które powstają z rozmów”), Rafałem Księżykiem. Mistrz też zresztą ma imię i nazwisko – brzmi ono (czyli imię jego) Marcin Świetlicki. 

A ponieważ tak się składa, że Mistrz ma urok osobisty raczej duży i mówiąc o sobie: Moja droga jest zupełnie inna, mówi prawdę, połknęłam Nieprzysiadalność. Autobiografię tych obu, Świetlickiego i Księżyka, jednym haustem. Bardzo smacznie było. Świetlicki nie jest „facetem tworzącym z nadmiaru sił żywotnych i zdrowia, za pomocą specjalnego daru bogów, zwanego talentem” (to Gombrowicz o tym, jak Polacy myślą o artystach). Jego wiersze powstają nie ze zdrowia raczej, lecz z choroby. „Sztuka, jeśli nie jest niebezpieczna, nie jest sztuką”, to już sam Świetlicki. Jego najnowszy wybór wierszy pt. Polska, wystylizowany na patriotyczny śpiewnik, pooglądałam na razie w księgarni. Widzę go pod każdą polską strzechą. W marzeniach oczywiście. A marzy się zawsze bez ironii. 

Nie nudziłam się przy Nieprzysiadalności ani przez chwilę, czego nie mogę powiedzieć o filmie Atak paniki, na którym wynudziłam się jak mops. Nie zaśmiałam się w zasadzie ani raz. Bez przesady. Żyjemy w epoce po Tarantino jednak. Że ludzie są debilni, że się komunikują na poziomie pantofelków, dysponując potencjałem jednak większym, co prowadzi ich momentami do dyskomfortu lub frustracji, a następnie do gwałtownych, agresywnych często zachowań, to już wiem. Nic nowego mi ten film nie powiedział. Nic nowego na nim nie poczułam. W ogóle nic. Scenariusza brak. Aktorzy tylko świetni. I może nie wiem, czego mi trzeba w tym momencie, ale wiem czego mi nie trzeba na sto procent – nieprzyzwoicie przereklamowanych polskich komedii. 

 Nico i Mistrz
fot. z: Nieprzysiadalność. Autobiografia, Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk, Wydawnictwo Literackie 2017

**********************************************************