niedziela, 13 września 2009

Pokusa królowania

*********************************************************

W pierwszych słowach mojego wpisu chcę przypomnieć, że milczenie jest złotem, a nie niczym (w mianowniku kto?co? nic). Ale jeśli nicość nicuje (podobnie jak milczenie milczy), to dodam na wszelki wypadek, że jeszcze mnie nie przenicowała do spodu. Nadal potrafię podać czas, miejsce oraz nazwisko bohatera/bohaterki. Tyle że mam przewrotną pewność, iż zupełnie niczego to nie dowodzi.

Ze złotopochodnej materii, dysponuję jeszcze złotą myślą - jedną sztuką co prawda, ale własną, z życia i całkiem a propos powyższego. Brzmi ta myśl następująco: wszelki nadmiar wyjaławia na dłuższą metę. I dotyczy to nawet kasy. A cóż dopiero wysiłku wkładanego w jej zdobywanie! Jeśli ilość (nie jakość, waga itp!) pracy sprawia, że sam zakładasz sobie klapki, żeby cię świat nie dekoncentrował, to znaczy, że nie jest dobrze.

W odruchu kontestacji (hehe) tęsknię za Czarodziejską Górą. Wspinam się, biegnę, jestem. Przy każdej możliwej okazji. Tam mój bunt przybiera wprawdzie formę spekulatywnych negacji, ale czuję, że nie są jałowe. Nie jestem "żołnierzem" codzienności! (Czy jestem żołnierzem codzienności?) Mogę odmówić wykonania rozkazu! (Czy mogę odmówić wykonania rozkazu?) Co ryzykuję? Czy to, że w ferworze i przez pomyłkę (jestem cywilem!) zostanę przez życie rozstrzelana?
Historia z Czarodziejskiej Góry, do której nawiązuję i chcę, żeby było wiadomo, o co chodzi, ma się mniej więcej tak - w megaskrócie (nie wierzę, że się na to porywam!;):
Pewien młody inżynier okrętowy, który niedawno zaczął swoją zawodową karierę, postanowił któregoś dnia, że w ramach urlopu odwiedzi chorego kuzyna, przebywającego w uzdrowisku wysoko w Alpach. Wybrał się tam na 3 tygodnie, po których zamierzał wrócić do zawodowej praktyki, tak fortunnie rozpoczętej w prężnej firmie. Stało się jednak inaczej. Pomimo wstępnych deklaracji o konieczności rychłego powrotu na równinę, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu, rozsmakował się w oddaleniu od realnego świata, którego doświadczył tam intensywnie. Przede wszystkim zaś rozsmakował się w tym, co sam określił jako "królowanie", mając na myśli intelektualny i emocjonalny komfort nieschodzenia z wyżyn abstrakcji, poruszania się wyłącznie w jej sferze, jak również oddawania się wysublimowanym i pięknym stanom uczuciowym, na które rzadko można sobie pozwolić w tzw. normalnym życiu, a które tam było codziennością. Rozsmakował się do tego stopnia, że z ochotą pozwolił wmówić sobie chorobę i pozostał tam w izolacji od świata (w celu leczenia) przez 7 następnych lat. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, bo imperatyw życia (na równinie) stał się dla niego sprawą co najmniej trzeciorzędną (ściśle biorąc - marginesową), gdyby życie nie upomniało się o niego w krytycznej chwili w sposób bardzo dla siebie typowy, tj. nie przebierając w środkach - poprzez wzniecenie wojny w wymiarze aż "światowym". W wyniku takiego obrotu spraw, nasz inżynier prosto z alpejskich wyżyn trafił do zabłoconych, pełnych trupów okopów.
Słowem - wielki rozdźwięk i wielkie zderzenie. Gadka o niebie i o chlebie. Ale jaka!

A na równinie wrzesień. I zobaczymy, co będzie dalej. O najbliższej perspektywie trochę wiem: mały remont łazienki mnie czeka. Ale fuga i tak kojarzy mi się z Bachem:) A Bosch z Hieronimem.

*********************************************************

czwartek, 3 września 2009

World is wonderful, ale life is brutal

*********************************************************

Idę, machając niedopraną zakupową siateczką i demonstrując światu (tymże machaniem), gdzie mam jego globalne problemy oraz że - nawet taki brudnawy i przygięty - i tak mi sie podoba. Już po chwili tenże (otaczający) świat może usłyszeć mój umiarkowanie głośny okrzyk:
- Dzień dobry, pani Basiu! Dzień dobry! Dawno pani nie widziałam. [może z tydzień]

Przypadkowe (jak zwykle) spotkanie z p. Basią - energiczną, ofensywną kobietą. Absolutnie wybitną specjalistką od tzw. historii zżw (=z życia wziętych). Oznacza, że parę najbliższych minut (co najmniej) mam na pewno z głowy. Znam ją wyłącznie z widzenia, ale wiem o niej całkiem sporo. Wraz z panem Czesiem (mężem), którego spokojnie można przykładać do ran i altacet jest cienki w porównaniu (dusza-człowiek, wcielenie łagodności), mieszkają nieopodal, po sąsiedzku, w małym domku, tuż przy spożywczaku.

No więc dzisiaj moje niegodne ucho wchłonęło z niejakim dreszczem mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak p. Basia wywalczyła sobie w pracy podwyżkę - niestety chamstwem, a nie godnością osobistą. A była to ilustracja postawionej uprzednio tezy, że jak ktoś jest cham, to wszyscy go szanują. A jak jest miły i uprzejmy, to nim pomiatają. Jako przykład podała również następującą sytuację, dotyczącą ich bramy wjazdowej:
- Jak nam tu ktoś przed bramą zaparkuje - mówi - to Czesio się wychyla przez okno i prosi grzecznie: czy byłby pan uprzejmy tu nie parkować, bo tu jest wjazd? Bardzo pana proszę. A ten ktoś na to: ja tylko na 5 minut, naprawdę! Po czym stoi co najmniej 2 godziny. I następnym razem oczywiście znowu parkuje. A sąsiad, jak mu bramę zablokują, się wychyla i drze się na cale gardło: Nie widzisz, ch... jeden, że blokujesz wjazd!!! Sp.... laj stąd, ale już! A jak jeszcze raz tu k... staniesz, to nie odjedziesz, bo ci pajacu gumy poprzebijam i nogi z d... powyrywam!! I sąsiadowi nie blokują.
To był cytat:)

*********************************************************

wtorek, 1 września 2009

Zacność (serca) Joachima

*********************************************************

Kiedy Hans Castorp* udaje się po raz pierwszy do rentgenowskiej prześwietlalni na zalecony przez medyka seans ze swoim (i kuzyna Joachima) szkieletem w roli głównej, doznaje tam egzystencjalnego wstrząsu (którym zresztą nie będę się zajmować). W skrócie - widzi siebie (oraz kuzyna) w zatrważająco zgrzebnej formie kościotrupa, a jako bystry i wrażliwy młodzieniec nie ma żadnych wątpliwości, że - oto - "patrzy na własny grób". Doświadcza też jednak innych wzruszeń. Jego uwaga skupia się w pewnej chwili na "ciemnym miejscu poza środkową kolumną", czymś w kształcie worka, czymś nieforemnym i zwierzęcym - czymś, co się "regularnie rozszerzało i znowu kurczyło, mniej więcej na podobieństwo meduzy".

"- Czy widzi pan jego serce? - spytał radca Behrens, podnosząc olbrzymią rękę i wskazując palcem na pulsujący twór... Wielki Boże, to, co widział Hans Castorp, było sercem, zacnym sercem Joachima!
- Widzę twoje serce! - powiedział stłumionym głosem. - Pozwolisz chyba?
- Ależ proszę - odpowiedział uprzejmie Joachim z ciemności."

Intymność tej sytuacji poruszyła Hansa Castorpa. Przede wszystkim jednak - odkrycie! Zacne serce Joachima okazało się brzydkim workiem, miało urodę meduzy i anatomicznie (a zarazem funkcjonalnie) nie różniło się ani trochę od najbardziej pospolitego serca największego patałacha na tym globie. Odniesienie pojęcia zacność do tej ssąco-tłoczącej pompy okazało się z lekka groteskowe.

Gdzie mieściła się zatem Joachimowa szlachetność? Może tam, gdzie intensywna głupota niejakiej pani Kleefeld ("westchnienie wydobyło się z jej jednego płuca i potrząsając głową wzniosła do sufitu zamglone głupotą oczy")? Wyobrażam sobie bez trudu, jak zacność Joachima rozświetla łagodnie jego oczy. Nie kompromitujmy się jednak - pierwszy lepszy przyrząd optyczny wykaże nam bardzo jasno, że nie ma tam nic prócz rogówki, tęczówki, soczewki i paru jeszcze innych rzeczy. Tam też jej po prostu nie ma.

Dobra, kończę te jałowe dywagacje. Chcę tylko dopisać fakt co najmniej paramedyczny (na "pozamedyczny" też się zgodzę:) To był chyba ten dziwny moment, kiedy Castorp zobaczył (równie wyraźnie, jak swój szkielet), że zacność Joachima lewituje pięknie nad jego skazanym na śmierć ciałem. Bo Joachim niestety umiera.


* bohater Czarodziejskiej Góry T. Manna (rzecz dzieje się w uzdrowisku dla gruźlików)

*********************************************************

środa, 26 sierpnia 2009

Ma gdzieś zagracone polany (jak również polanową potomność)

*********************************************************

- Czy to jest kwestia perspektywy? Czy każdy, kto idzie wzrokiem (starannie, nie omijając żadnego centymetra) za zszarzałą, strzelistą formą surowego, smukłego buka, ma nieodparte poczucie (i platońskie - nie da się ukryć:), że to ruch we właściwym kierunku? - zapytała, jak zwykle naiwnie, komplikując przy tym bezdusznie (poprzez liczne, zawiłe wtrącenia) stosowaną przez siebie na co dzień, już i tak zagmatwaną składnię. - Czy to takie naturalne?
A wie dobrze, że wcale nie każdy. I że tylko w niektórych kręgach (a w zasadzie to krążkach, strużkach, gibających się na paluszkach - wiotkich!) jest to proste i autentyczne. Automatyczne. Normalka. Się rozchodzi o tę wertykalność, o wyżyny, drabinę, dążenie - cały ten transcendentny stuff. Że to takie symbo-deliczne. I "co ma piernik do wiatraka" się tu zupełnie nie stosuje. Nie ma żartów. Więc dlaczego jak głupi do sera - uradowana po uszy? Pyta słodko: czy zostanie jej wybaczone? Że ta nieosiągalność ją cieszy? I że nic na to nie poradzi? Że karłowata perspektywa (własna) wcale jej nie dołuje? Wręcz przeciwnie - uświadamia jej miejsce w hierarchii, która z drabiną bytów nie jest specjalnie spójna? Biegamy po wspólnym lesie (tak), śmiesznie mali w stosunku do drzew (tak). Czasem dopadamy jakiejś polany (tak). I wtedy natychmiast zaczynamy się tam urządzać (niepokoi nas nadmiar przestrzeni) - mnożymy, nagarniamy, znosimy, magazynujemy, piętrzymy i zagracamy (nie!). Wszystko to skrzętnie i doszczętnie. Aż w końcu tracimy orientację (tłok!). Baranki trzymane w pionie (poprzez sztywną obręcz zagrody). Dojrzewająca kiszonka. Papa. Tu się rozłączamy. Ona zamierza trzymać się drzew. Żadnych polan. I w górę będzie sobie patrzeć. Tak!

*********************************************************

niedziela, 2 sierpnia 2009

Literaci mają słuszność: życie jest pełne raptowności

*********************************************************

Pociąg. W przedziale raczej luźno. Ładne pejzaże. Błogo.
Przelatują ci przez głowę różne myśli, ale o Czechowie jakoś nie. O Czechowie nie myślisz wcale. Bo wprawdzie nic się nie dzieje (jak u Mistrza), ale równie wielki spokój wyczuwa się w powietrzu. Nic w nim nie wisi, nie gęstnieje. Wystawiasz się leniwie na łagodny podmuch, wywołany otwartym oknem, i chłoniesz monotonny rytm.
Nagle ("literaci mają słuszność: życie jest pełne raptowności") kątem oka widzisz, że gość z naprzeciwka zaczyna wykonywać jakieś dziwne, nerwowe gesty. Patrzysz na niego ukradkiem i po chwili nie masz już wątpliwości - ten mętniejący wzrok, charakterystyczne, odpływające spojrzenie! Więc już wiesz, czego szuka biedaczek. Wiesz już nawet, jak się nazywa - z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością już zgadujesz, że to... Czerwiakow! "Raptem widzisz, że twarz mu się marszczy, oczy wychodzą na wierzch, oddech ulega zatamowaniu... Czerwiakow opuszcza lornetkę, kurczy się i... apsik!!! Jak widzicie kichnął. Kichanie nigdzie i nikomu nie jest zabronione. Kichają i chłopi, i policmajstrzy, czasami nawet i radcy tajni. Wszyscy na świecie kichają."
Ale ty wiesz już także, że to dopiero początek dramatu. Całość potrwa około kwadransa. Przez ten czas będziesz myśleć już tylko o Czechowie, z trudem powstrzymując głupawy chichot i żywiąc nadzieję, że finał będzie jednak mniej spektakularny niż w rosyjskiej literaturze. Znacznie mniej. A jest szansa na taką rozbieżność, ponieważ "twój" Czerwiakow nie poprzestaje na jednym kichnięciu. Rozkichuje się sążniście i soczyście. Daje prawdziwy popis - kichania, parskania, spazmów oraz innych efektów specjalnych. Niemniej kiedy już się z nim upora, wróci truchtem do swojej roli i heroicznie rozpocznie akcję o wiele trudniejszą do zniesienia - z ugłaskanym zapałem przystąpi do obrzydliwie nachalnego procesu: kajania się, przepraszania. Będzie zwracał się kolejno do wszystkich z błagalnym pragnieniem przebaczenia zarówno w oczach, jak i w ustach. Będzie gadał i gadał, i gadał. O tym, że jest uczulony, że zapomniał, że nie chciał, że jeśli... Jeszcze raz, setny raz przepraszam!
Nie wiesz jednak, jak to się skończy, bo wysiadasz (uff, uff i jeszcze raz uff - twoja stacja!), pozostając z groteskowym wrażeniem, że tak samo, jak w "Śmierci urzędnika".

Ci alergicy są jednak teatralni:)

*********************************************************

wtorek, 28 lipca 2009

Płacz z powodu niemożności, czyli co dostrzegł wrażliwy obserwator

*********************************************************

"Trzy świece z brunatnego wosku płakały w wysokich lichtarzach, nie mogąc rozwiać mroku."

Uświadomiłam sobie, że dawno nie widziałam płaczących świec. Wszędzie sprzedają "niekapiące". Co za horror;)

A zdanie pochodzi z "Czystego, nieczystego" Colette, rekomendowanego przez Janion. Smutna książka.

*********************************************************

czwartek, 16 lipca 2009

W rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze

*********************************************************

"Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze."

Lato w fazie totalnego rozpasania. Wielka nadprodukcja, przerost. Nadmiar, który ujarzmia wyobraźnię.
Ta parująca wybujałość nieuchronnie kojarzy mi się z Schulzem (pisałam już o tym - tutaj). Wprawdzie Schulzowy Sierpień (lipiec też może być;) dzieje się na prowincji, a wielkomiejski skwar to jednak trochę inna bajka, ale upał doświadczany w mieście też ma swój kontrowersyjny wymiar. Zwłaszcza gdy dotyka w niewielkim stopniu, bo kawał dnia spędza się w klimatyzowanej kapsule, z której wychodzi się dopiero przed wieczorem do nabrzmiałego od żaru, prawie równie sztucznego świata - na zewnątrz. Potem wsiada się do nagrzanego tramwaju, w którym widzi się przytępione, omdlałe twarze, nieruchomy wzrok, ospałe spojrzenia, całkowite zwolnienie obrotów. Głowy wymiecione z myśli gorącymi podmuchami żaru.
Ma się wtedy dziką ochotę uratować zmuloną dramaturgię, rozłażącą się na wszystkie strony, i wydyszeć błagalnie do zgromadzonych tam, dogorywających aktorów (którymi, jak wiadomo, jesteśmy wszyscy - "świat jest teatrem, aktorami ludzie", William Shakespeare;), najlepiej desperacko, żeby zrobić jakie takie wrażenie:
- Proszę, żebyście nie przerywali spektaklu, żebyście grali dalej.
To moja ulubiona kwestia z "Braci Karamazow" wg Zelenki. Ciągle łazi mi po głowie. Jest kluczowa. Z pozoru niewinna, pozytywna, ale prowadzi do tragicznego finału. Aktorzy grają dalej (Dostojewskiego), nie mając pojęcia, jaką siłę może mieć ich spektakl, jeśli trafi na odpowiedni grunt, odpowiednie życiowe okoliczności. Że zyskuje wtedy taką moc, jak religia, misterium, które może skończyć się ofiarą. Bo żeby osiągnąć niemożliwe, człowiek zwraca się zwykle do Boga. Czasem jednak zwraca się w stronę sztuki. I bywa, że znajduje w niej wybawienie.
Jeszcze raz polecam film.

*********************************************************

czwartek, 9 lipca 2009

Lord w funkcji antidotum

*********************************************************

"Nagle rozejrzała się bystro wokół i rzekła czystym altem:
- Gdzież mój chiromanta?
- Twój kto, Gladys? - spytała księżna, wzdrygnąwszy się niechcący.
- Mój chiromanta, księżno, nie mogę żyć bez niego.
- Droga Gladys! zawsze jesteś tak oryginalna - szepnęła księżna, próbując sobie przypomnieć, co właściwie znaczy chiromanta i żywiąc nadzieję, że nie to samo, co pedikiurzysta.
- Przychodzi do mnie regularnie dwa razy w tygodniu - mówiła dalej lady Windmere - i to jest niezmiernie interesujące.
- Mój Boże! - westchnęła do siebie księżna - a więc jednak to ktoś w rodzaju pedikiurzysty. Okropne. Mam nadzieję, że to chociaż cudzoziemiec. Wtedy nie byłoby tak źle."

I jak? Wg mnie całkiem dowcipnie. Na dodatek z podziałem na role. Plus arystokracja w obróbce (obiekt zawsze wyjątkowo wdzięczny). Niech żyje awangarda klasyki! Autor autor? Ależ proszę: niejaki Oscar Wilde, "Zbrodnia lorda Artura Savile". Jakim cudem kryminał Wilde'a w moich dość wyczulonych rękach? Żadnym wielkim, a nawet wręcz przeciwnie. Wbrew pozorom jest konsekwencją bardzo regularnego procesu (wynikania logicznego), który sama sprowokowałam (żeby przebiegł). A przetoczył się mniej więcej tak:
1. Chroniczny brak wolnego czasu (wow! brzmi jak nazwa poważnej choroby) sprawia, że desperacko (momentami) staram się zachować jakie takie czytelnicze kontinuum (że się tak wyrażę), co bywa trudne, bo w przypadku książek, które dotkną mnie głębiej niż po skórze, miałabym jednak ochotę na jakąś przyzwoitą karencję, choćby z szacunku dla autora.
2. Ale się spieszę. Stąd np. po niedawnym Bernhardzie karencja wyniosła zero (mimo że gość zasłużył na ładnych kilka dni - co najmniej), przyczyna - patrz p.1. Z powodu tej żarłoczności szybko przeszłam do następnych książek.
3. Wynikiem była zemsta matki literatury, która przyszła w postaci dwóch moich kolejnych czytelniczych porażek (i wcale nie były to "piękne katastrofy"):
a) porażka nr 1 - "Cudowna kariera Magdy M.", autorka: Magdalena Miecznicka (dotąd krytyczka literatury, niedawno nieoczekiwanie zabawiła się w autorkę), wymiękłam na ok. 30-tej stronie ("Ach, jak im zazdrościłaś tych chwil! I jak chłonęłaś w słabym świetle latarni urodę ich wspaniałych platynowych włosów, ich ust malowanych szminkami z billboardów oraz dżinsowych spódniczek - podczas gdy ty, skromna dziewczynka w wieku dojrzewania, w ogóle nigdy się nie malowałaś.")
b) porażka nr 2 - rzutem ukośnym (poprzekątnym?) przestawiłam się na "Sefera" Ewy Lipskiej - dotąd poetki ("Na biurku leżał gruby kalendarz, z nadwagą całego roku, którą zaczynał zrzucać 1 stycznia. Już wiedziałem, jak się to skończy, jak szybko będzie chudł, coraz szybciej, coraz szybciej, aż do anoreksji 31 grudnia.").

Bez zbędnych analiz - jednak musi być coś za coś. Układ "nic za coś" nie bardzo mi się podoba. Szybko mnie zniecierpliwiły. Może wrócę (co najmniej do jednej), żeby mieć obraz całości, ale na pewno bez poświęceń (jeśli nadal nie będą rokować, goobye).

A póki co - zdrażniły mnie do tego stopnia, że sięgnęłam w desperacji do kupki (sporej) różnych osobliwości i książeczek zakupionych w cenie 1PLN per sztuka (m.in. u niejakiego Wernyhory:), wyciągnęłam stamtąd chudziutkie opowiadanka O. Wilde'a właśnie, zabrałam w drogę i ... patrz początek tekstu! Jako odtrutka sprawdziły się całkiem nieźle. Ale już wystarczy:) Wracam.

*********************************************************

PS Piszę na kolanie, obiecuję poprawę.

*********************************************************

piątek, 3 lipca 2009

"Kiedy patrzę na ludzi, patrzę na nieszczęśników."

*********************************************************

"Czasem przemawia przez nich Bóg, ale używa takich samych ordynarnych słów jak oni, takich samych nieporadnych zdań."

Muszę przyznać, że druga część "Zaburzenia" Bernharda z lekka mnie skonsternowała. Zmęczył mnie obłędny monolog Księcia, który ciągnie się do końca książki (i stanowi jakieś 2/3 całości), a jego bazowa teza brzmi: "Ludzie są wyłącznie idącą w miliardy, niesamowitą, rozmieszczoną na pięciu kontynentach wspólnotą umierania. (...) Życie jest szkołą, w której naucza się śmierci. Zaludnia tę szkołę wiele milionów uczniów i nauczycieli. (...) Jedynym osiągalnym celem nauki jest śmierć." Książę jest obłąkany, a zakręcona, wielopiętrowa forma jego kuriozalnego monologu pogłębia to wrażenie. I chyba o to zmęczenie chodzi. Żeby złachany czytelnik nie miał już siły na refleksję, że Książę mówi prawdę i tylko prawdę (jak to mają w zwyczaju szaleńcy), ale przecież nie całą. Nie całą!
Śmiertelność określa nas w stu procentach, ale daje w efekcie dramaturgię, która jest z gruntu życiodajna, "sensogenna". Oczywiście jest to paradoks (który jak zwykle - rządzi:) Mam wrażenie, że trudno byłoby wymyślić lepszy algorytm. I nie mówię tego lekko. Wcale nie.

W co wierzył Jean-Paul, gdy pisał swoją "Mowę wypowiedzianą na szczycie kosmicznego gmachu przez umarłego Chrystusa o tym, że nie ma Boga"? Kiedy wyobrażam sobie, że tam stoję (na szczycie tego gmachu;) i rozglądam się na wszystkie strony, chyba wiem, co chciałabym zobaczyć. Na ile uniwersalne jest to moje pragnienie?

Bardziej niż wizja braku Boga przeraża mnie taki tekst:
"słychać głosy jęki/ zgrzytanie zębów/
przebudzeni bogowie/ opędzają się/ od natrętnych ludzi/ ziewają." (T. Różewicz)

Przed taki zgnuśniały anty-majestat wolałabym nie dostać się wcale. A może lepszy taki niż żaden?

*********************************************************

środa, 1 lipca 2009

O pewnej akcji ratunkowej i nobilitującym zastosowaniu nieposrebrzanej łyżeczki

*********************************************************

Jak czują się wybawcy, którzy uratowali kogoś przed śmiercią lub trwałym kalectwem? Nie wiem. Pozostaje jeszcze kwestia kogo. Jak się okazuje istotna.

Ja czuję się jak zwykle, choć uratowałam dzisiaj życie jednej musze. Wiem, że muchy się zabija (brzmi to jednak makabrycznie, mówcie co chcecie...), ale mnie jedna wpadła dzisiaj do kawy, więc odstawiłam filiżankę (ze stoickim spokojem, nie mówiąc co się stało, bo akurat była u mnie dość wyabstrahowana kobieta z ważnego działu ważnej instytucji i nie chciałam, żeby się przeraziła, że takie rzeczy się zdarzają;) i zapomniałam o niej.
A potem sobie przypomniałam (jak się znowu chciałam napić kawy) - patrzę do filiżanki, a ta mucha żyje, chociaż ledwo. Wystawiła głowę na powierzchnię i dryfuje. Jakoś nie miałam sumienia wylać jej do zlewu, więc wyłowiłam ją łyżeczką i posadziłam na kawałku papieru toaletowego, żeby się odsączyła. Od razu ruszyła w drogę (mało żwawo zresztą), zostawiając za sobą brązowy ślad. Umieściłam ją z tym papierem na parapecie, żeby szybciej wyschła, bo tam sięgało ciepłe słońce. Łaziła niemrawo, ale poza papier się nie wybierała, więc miałam ją na oku cały czas, kiedy wykonywałam swoją robotę. No i żyło biedactwo (paskudztwo?) do momentu, gdy wychodziłam stamtąd (żwawo). Na odchodnym pokruszyłam jej trochę bułki na ten papier, żeby paradoksalnie nie zdechła z głodu (przeżywszy zachłyśnięcie się taką dawką kofeiny). I wtedy pomyślałam sobie, że przecież jak przyjdzie sprzątaczka (która już była w budynku, ale piętro niżej), to zwątpi - na parapecie wielka, naćpana mucha na papierze toaletowym z zapasami żywności w postaci chleba. Mogłaby sobie pomyśleć, że komuś (mnie) odbiło, a najprędzej nic by sobie nie pomyślała, tylko zgarnęła wszystko ścierką do wora na śmieci. Stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, jak wtajemniczyć ją w całą sprawę (czasem z nią gadam i kojarzy mnie raczej dobrze), co też uczyniłam po drodze. Wysłuchała mnie i mówi: eee tam, dziabnę ją gazetą i po wszystkim. Żeby to choć biedroneczka jaka była, ale mucha! Ja na to, że skoro jej (musze) tak się pofarciło z tym przeżyciem, to niech już żyje i niech zemrze naturalnie. I żeby jej nie zabijała. Upewniłam ją, że w domu też zabijam muchy (akurat!) i nie jestem ich miłośniczką, ale to było dziwne zdarzenie, no i nie w domu, tylko w firmie, więc co mi szkodzi trzymać jedną muchę póki sama nie zdechnie. Uśmiała się (pani sprzątaczka) i w końcu się zgodziła, konstatując filozoficznie: faktycznie dziwne, że przeżyła. No to niech żyje, ale jak zdechnie sama, to żeby nie było na mnie:))

*********************************************************

środa, 24 czerwca 2009

Do czego zmusza zbiorowa dusza?

*********************************************************

Zbiór to pojęcie zbyt ogólne, choć w kontekście zbiorowej duszy nabiera już konkretniejszych kształtów i wymiarów. Śmieszna, antropocentryczna pycha każe nam myśleć od razu o zbiorowości ludzkiej (skąd ta chora uzurpacja? jakiś niezdrowy monopol? tylko my mamy duszę w przyrodzie? może jeszcze w całym wszechświecie, hę? arogancja i bezpodstawny szowinizm, tyle...).

Tak czy siak - tym razem rzeczywiście chodzi o ludzkie stado, realnie istniejące, snujące się wokół gęsto, rozwleczone aż po horyzont, zagarniające mnie - substancję indywidualną - na przeważającą część dnia i każące mi myśleć intensywnie o rzeczach, które personalnie aż tak bardzo mnie nie obchodzą.

Stada jednak bywają różne. Jest to prawda raczej oczywista, więc nie będę się bawić w jakąś zaawansowaną egzemplifikację (bo mogłoby się zrobić drastycznie). Może poza zajawką jednego - literackiego zresztą - przykładu, który ujmę w formę ekscentrycznego pytania: co zrobić, gdy ogromne, kilkutysięczne stado ptaków zaczyna wrzeszczeć (i nie zamierza przestać, krzyczy tak dniami i nocami) po odejściu swojego opiekuna-hodowcy, który zajmował się nimi, pielęgnował je, "prawie wychowywał, żył dla nich"? To z Bernharda - u niego można znaleźć opis takiej sytuacji, włącznie z dokładną relacją, co zrobiono, żeby rozwiązać ten problem. Powiem tylko, że po przeczytaniu tego kawałka wysiadłam z tramwaju i weszłam na ulicę na czerwonym świetle. Następnie - gdy pod wpływem napierających samochodów zaczęłam wycofywać się na chodnik - nadziałam się plecami na słup, który prawie zgięłam w amoku, robiąc sobie na szczęście niewielką krzywdę, za to budząc ogólne zainteresowanie. Zresztą cały Bernhard jest taki. Tłum to chaos i ciemność. Tak trywialne pojęcie, jak "fajnie", po prostu nie istnieje.

Bez wątpienia jednak przyjazne stado może generować całkiem czułą, wyrafinowaną i ubogacającą zbiorową duszę (sprzyja temu dobrowolność zgromadzenia i możliwość czasowej izolacji:). O całkowitej kiszce (albo prawdziwym wyzwaniu - jak kto woli) można mówić dopiero wtedy, gdy stado jest obce i wrogie. Osobiście wolałabym nie pakować się w taki pasztet (kiszkę znaczy - nie dość, że stado, to jeszcze całkiem niepokrewne, brrr!), tyle że akurat nie bardzo mam wybór. Przynajmniej na kilka najbliższych dni. Trudno.

I jak zawsze, kiedy mam na to wyjątkowo marne szanse, marzy mi się spokojna kontemplacja w całkowitym, egzystencjalnym spoczynku. A najlepiej wykonywanie zawodu, w który kontemplowanie siebie (człowieka) jest z założenia wpisane.
Aha, od razu dodam, że te moje kontemplacyjne zapędy nie mają nic wspólnego z (również moim) niespełnionym marzeniem o beztroskim zbijaniu bąków. Na co dzień. Dla jasności wywodu przywołam znaną chyba ogólnie przypowieść o kontemplującej Marii i krzątającej się Marcie, która daje postawie kontemplującej sankcję boską (wiadomo, kogo pochwalił Chrystus). I taki właśnie komfort mi się marzy;)

*********************************************************

piątek, 15 maja 2009

Ekwilibrystyka probabilistyki

********************************************************

Jakie jest prawdopodobieństwo, że obudzę się któregoś ranka w całkiem innej rzeczywistości? w której nie będę już sobą? że świat, który oswajam zniknie? że zmieni się konfiguracja? i że zostanę oddzielona od tego, co stanowi jego esencję? co wydaje mi się pokrewne? bliskie?

Jakie jest prawdopodobieństwo, że będę budzić się zawsze w takiej samej rzeczywistości? w której będę mogła pozostać sobą? że świat, który oswajam przetrwa? że nie zmieni się konfiguracja? i że nie zostanę odcięta od tego, co stanowi jego esencję? co wydaje mi się pokrewne? bliskie?

Ile jest podobieństwa do prawdy w przeciętnym prawdo-podobieństwie? prawdy, czyli tego, co się realnie wydarzy?

Nie wiem. I nigdy nie będę wiedzieć. Prawdopodobnie.

********************************************************

niedziela, 3 maja 2009

Niechętnie to piszę

********************************************************

Tydzień temu widziałam Tatarak Wajdy. Nie zamierzałam poświęcać mu ani linijki, bo rozczarował mnie ten film. Mocno.

I niestety nie obszedł mnie wcale. Nijak nie dotknął.

Jednak temat wraca w dyskusjach, a ja utwierdzam się w swoich odczuciach, choć opinie bywają różne. Jakoś nikt nie zdołał mnie do tego filmu przekonać. Przetrwałam dzielnie wszystkie próby zbawienia, nawrócenia oraz dodania otuchy, że ze sztuką nie jest tak źle. No sorry, na pewno nie jest. Wierzę w katartyczną moc sztuki. Ale "Tatarak" jako dowód w tej sprawie to raczej marny pomysł.

Ten film przygnębił mnie pod każdym względem. Mam wrażenie, że wszystko, co powiedziano o nim w ramach reklamy i lansu (bazującego na ważnych i trudnych słowach, takich jak śmierć, utrata, choroba, pożegnanie - miłości jakoś zabrakło), pozostało w sferze pobożnych życzeń. Nic z tego nie wisi nawet w powietrzu, bo ten film nie ma żadnego klimatu. Ani Iwaszkiewiczowskiego, ani egzystencjalnego, ani obyczajowego. "Jandowy" chyba najbardziej. I nie jest to, niestety, zaleta. Po co Wajdzie był ten Iwaszkiewicz? Skoro został całkiem odarty ze swojej własnej esencji?

Janda nie przekonuje mnie ani trochę w żadnym ze swoich wcieleń w tym filmie - ani jako dotknięta śmiercią pani Marta, ani jako aktorka o sławnym nazwisku, która straciła męża-operatora, ani jako ona sama w scenach, gdy demaskowany jest plan filmowy. Nie ratują tego filmu dobre zdjęcia i malarskie stylizacje. Zgoda - zamysł był karkołomny, ale nikt nie kazał Jandzie tego robić. Sama chciała odegrać w tym filmie taką właśnie potrójną rolę. Abstrahując od wątku osobistego, który naprawdę trudno oceniać ze względu na jego intymność (mam to Jandzie za złe, że zamyka odbiorcy buzię w taki jednak nieuczciwy sposób - bo śmierć Edwarda Kłosińskiego jest jeszcze bardzo świeża), film po prostu nie trzyma się kupy, rozwala się konstrukcyjnie, w związku z czym dramaturgię ma raczej żadną. Wszystko jest poszatkowane, pocięte zbyt mocno, żeby mogło zrobić wrażenie.

Jak znaleźć formę dla bólu i rozpaczy po utracie kogoś, kogo się kocha? (Ale też przecież dla miłości, która w obliczu śmierci zdaje się tracić swój sens - czy naprawdę? - i której nie ma prawie wcale w tym filmie.) Czy człowiek jest w stanie szukać formy w fazie, gdy naturalną gamą dźwięków jest dla niego raczej jęk? Zawodzenie? Całkiem świeżo po czyjejś śmierci? Podobnie jak nie wierzę Kochanowskiemu, który misternie wystylizował swoje Treny, na tyle skutecznie dłubał przy ich formie, że w zasadzie osiągnął doskonałość, tak nie przekonuje mnie Janda w tym filmie, choć wierzę w jej prywatny ból. Jedno jest pewne - oczywiście miała prawo wypowiedzieć się jako aktorka, tyle że automatycznie wciągnęła mnie w to jako widza. Dlatego teraz o tym piszę.

Różewicz wydał tom "Matka odchodzi" w wiele lat po rzeczywistej śmierci swojej matki, mimo że teksty powstały dużo wcześniej. To naprawdę zmienia postać rzeczy.

Jeszcze słowo o Wajdzie -
nie interesuje mnie specjalnie jako reżyser społeczno-historycznych opusów. Ale obejrzałam i "Brzezinę", i "Panny z Wilka" na podstawie Iwaszkiewicza. Oba filmy są świetne. Bo Iwaszkiewiczowskie właśnie. W "Tataraku" Wajda Iwaszkiewicza zdradził. Oddał ten film Jandzie. Takie przynajmniej mam wrażenie. Ale nie jest to film Jandy. Jest to film o Jandzie. Za Jandy sprawą właśnie. Edwarda Kłosińskiego - któremu film jest dedykowany - paradoksalnie w nim nie ma. I nie sądzę, żeby była w tym premedytacja. Taka przewrotna intencja, że niby całe życie w cieniu Jandy i dedykowany mu film też zasłonięty przez żonę.

********************************************************

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Odurzenie światłem (jak u Schulza, tylko trochę bledsze)

********************************************************

Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od blasku, jakby zalepione miodem.
To z Schulza (ale nie całkiem dosłownie, jakoś tak).

Tak to właśnie dziś wyglądało:
dzień jak zwykle przy sztucznym świetle. Za to powrót w słonecznym szale, słonecznymi stronami ulic. I do tego ruchliwe cienie, załamane dość bezlitośnie na fasadach mijanych kamienic (czy Schulz byłby zadowolony z tej stylizacji?;)

U Schulza jest wprawdzie sierpień, ale myślę, że już można odtrąbić (dlaczego nie odskrzypieć?) uroczysty początek sezonu. Bo ewidentnie już się zaczął. Sezon zmrużonych oczu. Rozedrgany od słonecznego światła i zakłamywany gorliwie przez ciemny, przeciwsłoneczny biznes (okularowy oczywiście).

Fajny czas.

No i nie mogło mi się nie skojarzyć. Jest taka scena w Zmruż oczy Jakimowskiego. Końcowo-kluczowa ("tytułowa"). Kiedy główny bohater (nauczyciel-guru dla wioski) tłumaczy rozżalonej Małej (która czuje się zdradzona i oszukana, ponieważ on zdecydował się wyjechać na drugi koniec Polski), że bynajmniej nie znika z jej życia. Że skoro już się w nim pojawił, wpisał się w nie na zawsze. "Zmruż oczy. Wtedy zobaczysz, że za tydzień też będę tu z tobą siedział, tylko będę trochę bledszy" - mówi (mniej więcej).

Jasne. Bo ważny jest sens, jaki mają rzeczy i zdarzenia.

*********************************************************

czwartek, 23 kwietnia 2009

Same tezy, czyli post mocno niedoskonały

*******************************************************

Zacznę od negatywów:
- nie jestem wielbicielką Hegla (toteż w tekście samiutkie tezy - zero syntez i zero antytez, żadnych okrągłych triad)
- nie jestem też protestantką (choć oczywiście doceniam - Lutra w każdym razie na pewno)
- nie zamierzam przeorać Europy - zwłaszcza duchowo i mentalnie (nie musisz drżeć, Kontynencie!;))

Ale w drodze do domu kupiłam fajne szpilki, więc pomyślałam sobie, że postawię dziś kilka tez (czwartkowych) i przyszpilę je zawadiacko (jak również bezboleśnie - taką przynajmniej mam nadzieję) do drzwi w Nieoswajalnym. Jeśli spadną pod wpływem wiatru, błyskawicznie podbiegnie kotek i czym prędzej się na nich ułoży. Tak czy siak - do czegoś się przydadzą. Lub nie (wtedy będą sztuką dla sztuki;). Ok, here goes.

Teza 1
Nie wszystkie doby trwają 24h - niektóre znacznie dłużej. To całkowicie pewne. I podeprę się teorią względności (a co!:) - skoro rozszerza się wszechświat, czy nie mogą rozszerzać się również doby? To był kosmicznie długi dzień. Czy przeczytam jutro o czarnej dziurze, w którą wpadł ten przedziwny czwartek?

Teza 2
Przeładowanie zakrzywia czasoprzestrzeń bardziej.

Teza 3
Konfrontacja z legendami bywa trudna nie tylko w zakrzywione kosmicznie czwartki.
Ta legenda to Ibsen (tym razem).
Z przyczyn zależnych ode mnie tylko do pewnego stopnia (cóż) muszę zająć się nie na żarty m. in. Dziką kaczką H. Ibsena (tego wielkiego moralisty). No więc czytam. Ponura sprawa. Przede wszystkim rozłożył mnie język. Totalnie anachroniczny. Gdyby ktoś miał pomysł wystawienia tego w teatrze, przydałoby się nowe tłumaczenie.
Gdy nieznośny "apostoł prawdy", Gregers (główny bohater), mówi z zapamiętaniem: "Kiedy spoglądam wstecz na całe twoje życie, mam wrażenie, że patrzę na pole walki, na którym wszędzie widać pogruchotane egzystencje ludzkie", to oczywiście nabieramy o nim odpowiedniego wyobrażenia (osobnik pompatyczny, bezkompromisowy, ze skłonnością do kaznodziejstwa i źle pojętego misjonarstwa). Można to jednak powiedzieć inaczej.
Ibsen jest ciężkostrawny nie tylko dlatego. Nie ma nad nami litości. Czy naprawdę tacy jesteśmy?

Teza 4
Zdarza się, że cieszymy się z rzeczy, które nie dla nas są przeznaczone. Dzieją się w jakieś współdzielonej rzeczywistości i dlatego się zazębiają - moje, twoje, nasze, dla-mnie-nie-dla-mnie, tobie-nie-tobie. Jak rozpoznać, co jest przypadkowe, a co ma głębszy sens?

Teza 5
O łapaniu srok za ogon. Zbyt wielu. Czy to jakieś ludowe żarty? Niech ktoś spróbuje złapać - choćby jedną! Oczywiście teoretycznie. Praktycznie - protestuję i się odcinam: żadnego łapania biednych ptaszków, usidlania, zamykania itp.:) Niech fruwają swobodnie i wiecznie. We wszystkie strony świata. Wracając do meritum: jeśli założyć, że łapiący to ja, a sroki - sprawy, które próbuję ogarnąć (a one wymykają się zmyślnie), to jest to w miarę trafny obraz mojej aktualnej sytuacji egzystencjalnej.

Teza 6
Można być jednocześnie twórcą i tworzywem.

cd. raczej nie nastąpi

"A teraz muszę już iść. Mój pociąg odchodzi za godzinę." Hłasko tak powiedział. Ale zdrzemnął się jeszcze przed podróżą. I już się z tej drzemki nie obudził.

*********************************************************

czwartek, 16 kwietnia 2009

Gdy proza pryska

*********************************************************

Kto wymyślił pojęcie proza w odniesieniu do codziennego życia? Z takim wydźwiękiem - negatywnym? Jakoś źle mi to wchodzi w ucho. Zgrzyta przykro, że hej. A to pewnie z powodu sprzeczności z moim osobistym odbiorem tego w końcu nie-byle-słowa. Proza brzmi całkiem dumnie i nie widzę powodu, żeby definiować biedaczką akurat ten wymiar życia, który uważamy za mniejszy, gorszy i do bani. Na dodatek kontrastować z poezją (życia oczywiście;) w sposób chyba jednak nieco zbyt prosty.

No więc prywatnie protestuję przeciwko takiemu kiczowatemu uproszczeniu. Przyznaję jednak, że jest coś na rzeczy. Życie ma taką sferę - przyziemną i pospolitą - i nie da się tego ukryć. Sęk w tym, że definicja tego wymiaru (męczącego poprzez trywialność) okazuje się całkiem płynna.

Do niedawna myślałam na przykład, że zdarzeniem z tej właśnie sfery (proza próz) jest - powiedzmy - awaria pralki. Która znowu mi się trafiła. I tym razem - ku mojemu zdumieniu - okazało się, że nie trzeba mieć w domu zepsutego akceleratora cząstek (na przykład), żeby naprawa miała niebanalny przebieg i dramaturgię godną jakichś porządnych desek (teatralnych oczywiście). Zwykły, swojski i nieco zużyty sprzęt AGD wystarczy w zupełności. Wszystko zależy po prostu od dramatis personae uczestniczących w tym procesie. Oto bowiem w przebraniu fachowca w moim domu pojawił się gigant, performer dekady (co najmniej), który przerósł nie tylko sytuację, ale również czas, miejsce oraz moją skromną osobę. Przeżyłam szok w stanie czystym. Zanim cokolwiek zrobił, wygłosił zaawansowany prolog. Zawile prezentował wielowariantowe teorie, obracające się wokół idei pralki samej w sobie i pralek w szczególności. Pominę to, co nastąpiło potem. Koleżka w typie szalonego pasjonata-badacza, teoretyka i praktyka w jednej osobie, a przede wszystkim - z wielkim poczuciem misji. Nie wiem, czy wyglądałam na taką skretyniałą, czy gość tak ma, ale tłumaczył mi wszystko po piętnaście razy (i nie wiadomo po co). Proza prysła. Szalony pralkorozpruwacz przeniósł akt reperacji w sferę godną dantejskiej gehenny. Idealny kandydat na bohatera serii Żywotów naprawiacza pralek-posłańca piekieł. Niesamowity typ. Jedyny (w końcu najistotniejszy) pożytek, że naprawił.

Dalej (chronologicznie wcześniej). Wracam z firmy. Wsiadam do tramwaju (drugi wagon), a tam imprezka. Cały tył (gdzie właśnie weszłam) zajęty przez silną grupę ludzi tzw. wolnych (wolnych od domu, mycia, pracy itp.) W każdym razie czuję ich mocno (nosem). Rubaszni i podchmieleni. Menele. Mimo to siadam obok. Zastanawiam się, czy daleko jadą. Na następnym przystanku wsiada poczciwie wyglądający Dziadzio z małym rudym pieskiem o bystrych oczkach. Tu następuje punkt zwrotny. Proza zostaje złamana i przechodzi w czystą poezję. Nagle wszystkie te niedomyte zbóje doznają silnego wzruszenia. Roztkliwiają się wspólnie i pięknie. Oczywiście na widok pieska. Jak jeden mąż rzucają się do głaskania, przemawiają do niego czule, mrugają, grzebią za jakimś żarełkiem. Wdają się w fachową rozmowę z Dziadziem. Opowiadają swoje historie. Każdy porządny kloszard ma przecież zadbanego psa:)

Idę dalej. Już pieszo (bez słuchawek). Nagle słyszę solidne chrupnięcie. Głośne. Pierwsze skojarzenie - jakieś potężne chłopisko wcina sobie łakomie rekordowej wielkości prince polo. Rozglądam się. I co widzę?? Małą, chudziutką wronkę (kawkę może?) z monstrualną kukurydzianą chrupką w dziobie, łapkach i czym się da. Radzi sobie jak może. Chrupka lekka, ale ogromna. No i smaczna - można usłyszeć:) Wronka wcina z apetytem. Na moje nadejście podrywa się na pobliskie drzewo. Oczywiście z wielkim bagażem. A posiłek? Czysta poezja:)

A tak w ogóle - trwa niewiarygodna faza wzrostu. Widać, że rośnie z dnia na dzień. Tzw. gołym okiem. Co? Wszystko. Dziś wszystko było większe niż wczoraj.

Aha, jeszcze tylko: gdybym miała kręcić dokument o tym, że człowiek i jego sprawki nie stanowią już części natury, wybrałabym miejsce, które mijam w drodze do firmy. O tej właśnie porze roku. Obraz: dzikie, splątane, zarośnięte, fragmentarycznie wykarczowane działki, w które człowiek wpuścił maszyny. Siła i lekkość wiosennego wzrostu vs. miażdżąca moc naszej ciężkiej "cywilizacji". Może śmiesznie to brzmi, ale widok robi przykre wrażenie. Tym bardziej, że ktoś (inwestor?) działa tam w skali mikro (na szczęście?) - po kawałku wydziera ziemię ludziom, drzewom, ptakom i komu tam jeszcze. Daje to kuriozalny efekt - uklepane, spreparowane kawałki w sąsiedztwie okaleczonej, ale ciągle jeszcze witalnej dziczy.

Ech.

*********************************************************

wtorek, 14 kwietnia 2009

Nieoswajalność paradoksu

********************************************************

Jak to jest, że mimo wszystko nie tylko nie potrafię oprzeć się atrakcyjności idei wstania z martwych, ale wręcz mam poczucie "osaczenia" przez natarczywe i namacalne dowody na odradzającą "cudowność" zasady, zgodnie z którą kręci się ten niemożliwy, niesamowity zupełnie świat?

Wiosną wszystko staje się nachalnie symboliczne.

Dzisiaj rano na przykład. Zastałam niezapominajki - zdobiące jeszcze wieczorem mały, świąteczny stolik - wywleczone (wraz z ziemią) z ozdobnego gliniaka, do którego wsadziłam je kilka dni temu. Czy wspominałam, że ulubionym zajęciem kotka bywa wywlekanie wybranych (kryteria selekcji nieznane dotąd zupełnie) roślinek z ich bezpiecznych doniczkowych norek? Nie zdarzało się to ostatnio, ale tym razem kiciuś najwyraźniej miał wielką ochotę na taką właśnie rozrywkę. I nie zdołał się tej ochocie oprzeć. W każdym razie kwiateczki wyglądały na zdecydowanie martwe. Mimo to podjęłam próbę intensywnej reanimacji. Wsadziłam je jeszcze raz, pieczołowicie. Dopełniłam ziemią, podlałam. Wyglądały żałośnie, oklapłe, płożące się, zbrązowiałe. W takim stanie zostawiłam je rano, przekonana, że trud był daremny. Uwierzyłam w nieodwracalność destrukcji. Tymczasem po wieczornym powrocie zastałam kwiatki prężne i strzeliste. Błękitne i zielone. Bez śladu nawet, że otarły się o żywą śmierć (co najmniej kliniczną). Takie rzeczy zawsze robią na mnie wrażenie, pomimo świadomości, że przyroda tak właśnie działa. Że jest to całkiem naturalny cud. He he, niezły paradoks!

O tym właśnie ma być ten tekst. O paradoksie. To jest o sytuacji pozornie niemożliwej. W której współistnieją (czy zgodnie?) dwa całkiem różne, czasem wykluczające się fakty. Paradoksie jako anty-zasadzie działania tego świata. Paradoksie, którego nieoswajalność (bo oswoić go niepodobna) trzeba przyjąć do wiadomości. To mocno ryzykowne, ponieważ w takim układzie wszystko jest możliwe - przede wszystkim zaś to, co nie mieści się w tak zwanej głowie. To, co najgorsze, ale i to, co najlepsze.

Przyjmując za Kierkegaardem (i Szestowem), że ludzie nie żyją w kategoriach, w których myślą, a w świecie Rozumu nie ma miejsca dla wolności (czy zmieściłoby się w nim zmartwychwstanie?), liczę się z tym / liczę na to, że życie spłata mi jeszcze niejednego figla.

W tej sytuacji możliwe jest nawet to, że wbrew mojej woli (oczywiście pozornie wbrew, w tym przypadku wola=rozum=medium dość mocno skompromitowane:), pomimo mojego oporu (znowu-pozornego!) zostanę przekonana (usilnie - raz, drugi, trzeci itd.) o sile i sensie (trzymania cukru w kredensie:)) tego, w sens i moc czego w gruncie rzeczy wierzę, tylko się przed tym bronię:)) Ha! Uwielbiam takie teksty - nikt nic nie wie, poza samym autorem.
Ok, zagmatwałam kwestię dramatycznie. Trudno, już nie rozplączę. Może kiedyś.

A kicia śledzi bacznie każdy ruch mojej żuchwy (czy nie powinna być obżarta?), bo podjadam sobie migdały w czekoladzie i cynamonie (no właśnie - czy i ja nie powinnam być obżarta?)
Wygląda na to, że paradoksalnie obie jesteśmy głodne.

*********************************************************

wtorek, 24 marca 2009

i bez ustanku czegoś ważnego nie wiedzieć

********************************************************

-----------------* * *
---(...)

---nagle usłyszałem bicie mojego serca
---było to tak niespodziewane
---jakby ktoś obcy wszedł we mnie
---i łomotał zaciśniętą pięścią
---jakieś nieznane stworzenie
---zamknięte we mnie
---było w tym coś niemiłego
---że ono tam wali bez związku
---ze mną
---z moją abstrakcyjną myślą

------------------Tadeusz Różewicz

Dobrej nocy, świecie, pełen rzeczy, o których nie śniło się filozofom:)

******************************************************

czwartek, 19 marca 2009

Kto ma lekkie stopy, przebiegnie ponad błotem (Zaratustra)

********************************************************

Idzie wiosna, więc wracam w praktyce do mojej teorii, że gąsienica, którą namalowałam kiedyś na ścianie w sypialni przesuwa się wiosną o pół centymetra w stronę okna. Niby nikt nie wierzy, ale... Dzisiaj znowu wcisnęłam ten ‘cud’ jednej niedowiarce;))

Oto ona zresztą (gąsienica) - na miłe zakończenie trudnego dla mnie dnia:


piątek, 13 marca 2009

Reader’s story

*******************************************************
piątek - koniec/początek

-----------------------„rośnie oddalenie i uśmiech
------------------------co ginie po drodze do mnie”

--------------------------------------------------Tadeusz Różewicz
-----------------------
-----------------------Czy jest w ogóle jakaś ściana?

Żeby uchronić się przed "napadem samobiczowania" (to z Braci Karamazow: "Miała napad jak najszczerszego samobiczowania" – mówi narrator – fajne, używam chętnie, najczęściej autoironicznie, chodzi oczywiście o samobiczowanie słowne;), odpowiem szybko na pytanie, które być może nikogo nie nurtuje, niemniej – postawienie go implikuje całkiem wartką reader’s story;)

Pytanie brzmi:

skąd i dlaczego Nietzsche na mojej czytel-niczej drodze?

Otóż:

1. Przez zupełny przypadek (?) wpadła mi kiedyś w ręce książka, której tytuł od razu przykuł moją uwagę. Nazwisko autora (Lew Szestow) nie mówiło mi kompletnie nic. Ta książka to: „Dostojewski i Nietzsche. Filozofia tragedii”. Przeczytałam szybko i... zdecydowanie poszłam za tym ciosem (bo to był cios – mocne uderzenie – zrobiło na mnie duże wrażenie).

2. Zaczęłam poszukiwać Szestowa i sukcesywnie go czytać (mimo że od pewnego momentu miałam w czasie tego czytania uczucie deja vu, a to z powodu specyficznej retoryki i żelaznej konsekwencji w wykładaniu przez Szestowa swojego światopoglądu).

3. Dostojewskiego, na którym w dużej mierze bazuje Szestow, przeczytałam wzdłuż, wszerz i po przekątnej. Problemem stał się dla mnie Nietzsche (drugi ulubieniec Sz.), którego nie znałam bezpośrednio, tzn. nie czytałam jego oryginalnych tekstów (omówienia jakieś i tyle). Problem był na szczęście rozwiązywalny;) Wzięłam się za Nietzschego i tak to - z doskoku - przeczytałam go w większości, aż po ostatnie, nowe przekłady (wreszcie!).

4. Gdzieś po drodze trafiłam na ciekawą książkę prof. M. P. Markowskiego, do którego odwoływałam się już w Nieoswajalnym na samym początku („Żywe dotknięcie obcości”) pt.: „Nietzsche. Filozofia interpretacji”. W Markowskim uderza mnie zawsze niesamowite pokrewieństwo odbioru. Tak było, gdy czytałam jego studium o Gombrowiczu, tak też było z F. Nietzschem. „Gdybym w jednym słowie chciał zebrać wszystkie te wątki (w twórczości Nietzschego), powiedziałbym tak: Nietzsche, który mnie uwiódł, to Nietzsche- a f i r m a t y w n y (...)” – pisze Markowski. Cytuję, bo czuję podobnie;). Choć to oczywiście ogromny skrót.

5. Na koniec – ciekawe spostrzeżenie: Markowski uważa, że jeszcze nie czas na dobrą książkę o Nietzschem, że trzeba poczekać, aż pojawi się czytelnik „udatnie łączący w sobie pasję i erudycję, skupienie i marzenie”. A póki co pozostaje „poszerzać pole poznania i wadzić się ze stereotypami”, których wokół Nietzschego narosły nieprawdopodobne, straszne ilości. „Nie ma chyba drugiego filozofa tak trudnego w czytaniu jak Nietzsche, wymaga on bowiem nie tylko wnikliwej wrażliwości na problemy filozoficzne, ale także zdolności do natychmiastowego uwalniania się od wszelkich fałszywych, dogmatycznych wyznaczników narzucanych przez rozum i od formuł racjonalnych (...)”.

---------------------------------THE END

I jak story? Pasjonuąca? Wyobrażam sobie;)

Kicia, przewieszona przez moje kolano, macha sobie lekko ogonkiem, a ja macham (ręką;) reszcie świata (bo centrum jest oczywiście tu;).

Macham dobranocnie – good night, sleep tight!

*********************************************************

środa, 11 marca 2009

uśmiechem odpędzam myśli – kąśliwe osy

**********************************************************

Kawałek z „nowej” (nowe tłumaczenie) „Radosnej wiedzy” Nietzschego (pięknie wydana!) – sobie ku przestrodze.
Nie chcę być taka!

"N i e p o w o ł a n y---d o-- p o z n a n i a. – Bywa taki, wcale nie rzadki, rodzaj głupiej pokory, który sprawia, że człowiek nim dotknięty nigdy nie stanie się apostołem poznania. Mianowicie w chwili, gdy taki człowiek zauważy coś uderzającego, odwraca się plecami i powiada sobie: "Musiałeś ulec złudzeniu! Gdzie ty masz oczy! To nie może być prawda!" – i zamiast raz jeszcze bacznie spojrzeć i posłuchać, onieśmielony schodzi uderzającej rzeczy z drogi i stara się jak najszybciej wybić ją sobie z głowy. W jego sercu rozbrzmiewa kanon: "Nie chcę widzieć nic, co zaprzecza zwykłemu poglądowi na rzeczy! Ja miałbym odkrywać nowe prawdy? Starych i tak jest za dużo"."

*********************************************************

niedziela, 8 marca 2009

Szara strefa

****************************************************

deszcz dziobie gęsto
blaszany parapet okna

Pierwszy pełny marcowy weekend dał moim wronom (zza okna – przesiadującym na rozłożystej akacji) neutralne, szare tło.

Świat pozbawiony kolorów.

Rzadka okazja - zobaczyć go w stanie tak czystym. Gdy kolor nie deformuje odbioru, kiedy kwadrat jest kwadratowy (a nie czerwony lub zielony).

"być może rysunek jest najczystszą
formą malarstwa
rysunek jest wypełniony
czystą pustką

dlatego rysunek
jest ze swej natury
czymś bliższym absolutu
niż obraz Renoira"
Tadeusz Różewicz, Szara strefa

Tak też odbieram to, co widzę – jako (paradoksalnie) trafniejsze od "Renoira".

"Co sprawia, że szary jest kolorem neutralnym? Czy jest to coś fizjologicznego, czy logicznego?"

Pytanie Wittgensteina pozostawiam otwarte.

****************************************************

wtorek, 24 lutego 2009

- Stój! - powiedział Zaratustra do swojego serca

*********************************************************

ponieważ jawa atakuje mnie drapieżnie,
chodzi mi po głowie przyjemny klimat Pochwały snów
(czysty eskapizm;)
niestety
we śnie nie maluję jak Vermeer van Delft
ponieważ
śpię zbyt mało
i przestałam śnić

[Na szczęście to nie do końca prawda (śnię, śnię nadal;)]

Sny się śnią, jawa się jawi – jak zawsze, tyle że ostatnio zbyt tytanicznie (całe dnie z palcami na klawiaturze – i nie mówię o żadnym szale twórczym;).

Recepta na przetrwanie?
Może taka:

nie wychylać się, nie wychylać
nie cochwilać
mieć głowę
w dalszym ciągu
daleko od wierzchu
a ręce przy sobie – wieszczu
Miron Białoszewski, nie wychylać się

*********************************************************

czwartek, 19 lutego 2009

Bliżej?

*********************************************************

Czwartek – światła naparstek

Bliżej czego?
W zasadzie nie wiem

Kicia na klawiaturze.

Uwielbiam ten koci wzrok – na granicy POLITOWANIA.
Jest komicznie wymowny. I miażdży wszystkich, którzy w zbyt prosty sposób zabierają się do zabawy z kotkiem. A "brzmi" mniej więcej tak:

Ok. Wiem, że mnie lubisz. I że ci zależy. Czuję to całym swoim kocim ciałem (doskonałem;). Ale – bądźmy poważni – nie sądzisz chyba, że rozbawisz mnie byle złotkiem (a propos - czy to, co zjadłaś na pewno nie nadawało się dla kotków??). Byle papierkiem w kulkę zwiniętym i he he rzuconym, żebym niby... ech... ludzka prostoduszność...

Takie wymiany spojrzeń zdecydowanie zrównują:)

„Jej kociość zaskoczyła do tego stopnia mą ludzkość – ten moment, w którym spojrzenia nasze się spotkały, był tak napięty – że stropiłem się jako człowiek, to jest w moim ludzkim gatunku.”

(W oryginale jest krowiość – to Dziennik Gombrowicza, tam doszło do wymiany spojrzeń z krową, wydawałoby się poczciwą...)

Tyle na dzis.

Może jeszcze na koniec - żeby uzyskać efekt klamry;) :

Czy w piątek pojawi się nowy wątek?

*********************************************************

środa, 18 lutego 2009

Spojrzenia, jak lodu odprysk

*********************************************************

Zima. Wprawdzie jest sobie od paru dni. Ale zaskakuje za każdym razem, kiedy zamknięty w ścianach wzrok wypadnie nieoczekiwanie przez szybę (co zdarza się raczej często, pod warunkiem, że w domu są okna:). Uderza kontrast pomiędzy wnętrzem a zewnętrzem. Jakaś duża niestosowność. Tu krzesło, masło, czajnik, stół (no jeszcze świeży hiacynt i dużo ładnych bibelotów;) - ciepły, swojski mikrokosmos. A tam – świątynia! Wyrafinowana celebra. Rytuał nie byle jaki. Niedotykalne płatki mijają się w dotykalnej ciszy. Biel rośnie (osiągając nieosiągalne). Czysta (czy mogę użyć tego słowa?:) transcendencja. Zimowe widoki tak mają. I tylko one.

To wszystko robi duże wrażenie, ale nie dotyka. Proste: nie może dotknąć przez ścianę. Ściana (ciepłego, oswojonego domu) jest namacalną barierą.

Dotknie mnie za to znowu jutro. Już się cieszę:).

Dziś potraktowała mnie (Zima I Mocna, her majesty) dość filuternie, przepoczwarzając rano w żywego bałwanka (stać się bałwankiem o poranku, ho ho... – to ustawia na resztę dnia;).
Na szczęście średnio doskonałego. Szybko się roztopiłam.

A teraz ważna rzecz – w kontekście zimy – ale w zupełnie innym tonie i wymiarze. Życzenia dla pewnego staruszka, który stanął kiedyś roztrzęsiony na mojej drodze, a w ostatnich dniach zniknął. Oby się odnalazł.

Życzenia

Staruszek rozejrzał się bacznie
błyskawicznie niezdarnie
chwycił niedopałek
ciśnięty na chodnik
przez młodzieńca który idzie
dalej

Niechby na ciebie staruszku
spadł deszcz egipskich papierosów
wonnych cygar

Życzę ci aby świat
który obcina cię co świt
ostrym nożem
i zostawia jak kość

aby ten świat
przybrał dla ciebie formę
ciepłego pantofla

Tadeusz Różewicz, Życzenia

*********************************************************

piątek, 13 lutego 2009

Zadumka

*********************************************************

Wstać. Pożegnać się. Wyjść.
Prosty rytuał.
Przy którym nadal się potykam.


Piątkowy świat ledwo wystaje spod śniegu.

Wyobrażam sobie, że było tak:
Znany (Wielki) Reżyser, który jak zwykle coś kręcił, podszedł po raz kolejny do scenografa i dorzucił: aha, a jamy świata powykładaj śniegiem.

Muszę przyznać, że wyszło heroicznie. Jamy zdradziecko znikły. A zdezorientowana ludzkość zaczęła tracić grunt. Głównie pod kołami.
Więc to wystarczy, żeby wytrącić z równowagi?

Jeśli o mnie chodzi - ta scenografia podoba mi się bardzo.

Za oknem dumna, biała cisza. Wcale nie martwa. Żywa i wirująca.
Dla kontrastu: kiciuś leniwiec, ro-zwinięty na kaloryferowym zapiecku.

Nie mogę nie wykorzystać okazji – Różewiczowska biel na zakończenie dnia:)

* * *
biel się nie smuci
ani weseli
tylko się bieli

uparty
mówię do niej
że jest biała

ale biel nie słucha
jest ślepa
głucha

jest doskonała

i staje się
bielsza
powoli powoli

Tadeusz Różewicz

*********************************************************

piątek, 6 lutego 2009

Mgłę spotkać w piątek wieczór

*********************************************************

Dlaczego czmycham? Groteskowo. Zupełnie idiotycznie.

Tymczasem z gęstej mgły wyłonił się kolejny weekend.

"Wokół mrok, choć wykol oczy;
Co tu robić? Będzie źle!
Bies nas widać w polu toczy
I kołuje nami w mgle."


To Puszkin - w funkcji motta do 'Biesów' Dostojewskiego.
Fajny motyw na dobry początek weekendu, nieprawdaż? Niemniej całkiem kompatybilny.

Mgłę spotkać w piątek wieczór - motto z 'Biesów' Dostojewskiego nabierze mocy i będziesz musiała udać się drogą morską w bliżej nieokreślone rejony sąsiedniej galaktyki. Nie wiadomo, czy wrócisz, ale na pewno będzie na ciebie czekał twój ulubiony dostawca proszku Wezyr. Pamiętaj, żeby trzymać go z dala od oczu, dzieci, zwierząt i insektów.

*********************************************************