środa, 26 listopada 2014

Piekło nie nadejdzie, piekło już było, piekło bowiem to dzieciństwo (Bernhard)

**********************************************************

"Marcel Vilabrú nie pożegnał spojrzeniem szkoły, w której opanował trygonometrię, w której nauczył się kłamstw i masturbacji, bezmyślnego recytowania pięciu deklinacji łacińskich, zdrady we własnym interesie, żeby uniknąć kary i deklamowania z fatalnym akcentem Ô rage, ô désespoir!"
Jaume Cabré, Głosy Pamano 
Marcel Vilabrú mógłby być inspiracją dla zaskakującego Portretu ucznia, który wisi w krakowskim Muzeum w sąsiedztwie pokrewnego, choć całkiem innego Portretu chłopca w gimnazjalnym mundurku, generalnie - dzieci z portretów Boznańskiej mogłyby z powodzeniem zostać wykorzystane w aktualnej kampanii rzecznika praw dziecka, przypominającej nieśmiało obywatelom RP, że Dziecko=Człowiek, bo to są właśnie dzieci-ludzie, a obraz Matka z chorym dzieckiem robi większe wrażenie niż pieta. 

Na wystawie jest WSZYSTKO, wszystko zewsząd, w każdym razie takie ma się wrażenie (nie tylko z Paryża, Lwowa, Rzeszowa oraz Kielc, ale też z tajemniczych prywatnych kolekcji), ilość oszałamia, a ponieważ nie ma czegoś takiego jak Całość - trzeba skupić się na fragmentach - dlatego najrozsądniejszym wyjściem z tej trudnej sytuacji wydaje się aspekt niedokonany niestety – wracać, wracać i tak do lutego (to znaczy jest to opcja dla żarliwych). 

Tak czy siak - Boznańska w Krakowie, dla którego zwłaszcza prawdziwa jest poniższa obserwacja zgreda Bernharda (mijana w muzeum para w wieku zaawansowanym raczej, ona do niego: „no przecież niech mi nie mówią, że nie jest ta Boznańska manieryczna, kiedy jak na dłoni widać, że jest”): 
„Włosi zachowują się w muzeum zawsze tak, jakby od urodzenia wprowadzeni byli w arkana sztuki. Francuzi przemierzają muzeum raczej ze znudzeniem, Anglicy sprawiają wrażenie, jakby wszystko znali i o wszystkim wiedzieli. Rosjanie są pełni podziwu. Polacy przyglądają się wszystkiemu wyniośle. Niemcy, przechodząc przez sale, wpatrują się cały czas w katalog, wyjątkowo tylko w wiszące na ścianach oryginały”.

Portret chłopca w gimnazjalnym mundurku

**********************************************************

niedziela, 23 listopada 2014

albo tak albo nie

**********************************************************

O tym, że w Hiszpanii zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą oficjalnie nazwisko ojca i matki (opcjonalnie łączone spójnikiem), choć na co dzień ze względów praktycznych posługują się tylko pierwszym nazwiskiem, chyba że komuś zależy na podkreśleniu swojego rodowodu, wtedy wymienia się po kolei: nazwisko ojca, matki, nazwiska dwóch dziadków i dwóch babć, a przy rodowodach arystokratycznych lista nazwisk może się wydłużyć ze względu na nazwiska podwójne lub rozwinięte oraz dodanie linii żeńskiej, czyli drugiego nazwiska ojca, matki, dwóch dziadków i dwóch babć, dowiaduję się przy okazji czytania powieści Jaume’a Cabré (Głosy Pamano), dzięki jego tłumaczce Annie Sawickiej, i to akurat w momencie, kiedy świat obiega wiadomość, że z powodu nagłej infekcji zmarła María del Rosario Cayetana Fitz-James Stuart y Silva (a właściwie María del Rosario Cayetana Paloma Alfonsa Victoria Eugenia Fernanda Teresa Francisca de Paula Lourdes Antonia Josefa Fausta Rita Castor Dorotea Santa Esperanza Fitz-James Stuart y de Silva Falcó y Gurtubay), osiemnasta księżna Alby, która miała 88 lat i odmówiła pozowania samemu Picasso, a to inaczej niż María del Pilar Teresa Cayetana de Silva y Álvarez de Toledo, trzynasta księżna Alby, która miała 40 lat (w chwili śmierci) i nie odmówiła Goyi. 

María del Pilar Teresa Cayetana de Silva y Álvarez de Toledo, trzynasta księżna Alby, 1795

 **********************************************************

czwartek, 20 listopada 2014

Czwartkowa kronika (bez kąpieli)

**********************************************************

Babcia dotyka jabłek i pomidorów, które wyjmuję z siatki, zimne, mówi. Zimne, odpowiadam, zimno, mokro, żarty się skończyły. A we Włoszech mają burze śnieżne, mówi babcia. Jak to, śnieg we Włoszech? Czekaj, śnieg to mają chyba w USA, ale o Italii też coś było, a, już wiem, recesję Włosi mają, nie wiadomo, co gorsze. Właśnie, mówię, co tam słychać w wielkim świecie? A, choroby i choroby, i choroby, wszystko przez to, że żyjemy w takich czasach. Jakich? No, za czystych, za sterylnych, że organizm ludzki idiocieje, jak już się napatoczy byle bakteria, trochę zdrowego brudu by się przydało. 

Bo jest brud i brud, mówi babcia, gdy jej przypominam Szwabską kąpiel, nie mogąc się powstrzymać od skorzystania z okazji, Szwaby mają za uszami swoje, inni mają swoje, wszyscy mamy. Ale ja się myję pod prysznicem i chyba za często, kończy babcia, teraz to się boję, że za często. 

"Jest sobotni wieczór. Piec w łazience ma rozżarzony brzuch. Lufcik jest zamknięty. W ubiegłym tygodniu dwuletni Arni nabawił się kataru na zimnym powietrzu. Spranymi majtkami matka myje małemu Arniemu plecy. Mały wymachuje rękami. Matka wyjmuje małego Arniego z wanny. Biedne dziecko, mówi dziadek. Takich małych dzieci nie powinno się kąpać. Matka wchodzi do wanny. Woda jest jeszcze gorąca. Mydło się pieni. Matka roluje nitki brudu na szyi. Szare nitki matki pływają na powierzchni wody. Brzeg wanny jest żółty. Matka wychodzi z wanny. Woda jest jeszcze gorąca, woła matka do ojca. Ojciec wchodzi do wanny. Woda jest ciepła. Mydło się pieni. Ojciec roluje nitki brudu na piersi. Szare nitki ojca pływają z szarymi nitkami matki na powierzchni wody. Brzeg wanny jest brązowy. Ojciec wychodzi z wanny. Woda jest jeszcze gorąca, woła ojciec do babci. Babcia wchodzi do wanny. Woda jest letnia. Mydło się pieni. Babcia roluje nitki brudu na ramionach. Szare nitki brudu babci splatają się z nitkami matki i ojca na powierzchni wody. Brzeg wanny jest czarny. Babcia wychodzi z wanny. Woda jest jeszcze gorąca, woła babcia do dziadka. Dziadek wchodzi do wanny. Woda jest lodowata. Mydło się pieni. Dziadek roluje nitki brudu na łokciach. Szare nitki dziadka pływają z nitkami matki, ojca i babci na powierzchni wody. Babcia otwiera drzwi łazienki. Babcia zagląda do wanny. Babcia nie widzi dziadka. Czarna woda przelewa się przez czarny brzeg wanny. Dziadek musi być w wannie, myśli babcia. Babcia zamyka za sobą drzwi łazienki. Dziadek spuszcza wodę z wanny. Szare nitki matki, ojca, babci i dziadka krążą nad odpływem. 
Szwabska rodzina siedzi wykąpana przed telewizorem. Szwabska rodzina czeka wykąpana na sobotni serial". 
Herta Müller, Szwabska kąpiel 


**********************************************************

poniedziałek, 17 listopada 2014

Do urny czy do piachu?

**********************************************************

Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek, ale także coś bliższego ciału. Że zacytuję również ulubionego klasyka Janusza Rudnickiego, czyli Janusza Rudnickiego: 

„(…) tu moja pierwsza piaskownica. 
 Jakie to melancholijne patrzeć, jak powoli zamienia się w trumnę”.
 (cyt. za poprzedni Magazyn Świąteczny GW)


 **********************************************************

niedziela, 16 listopada 2014

PODCZAS PRZERWY OFERUJEMY ZDJĘCIE Z BIAŁYM LWEM

**********************************************************

Na tym chyba polega głos pokolenia, że mówiąc w pierwszej osobie, można stosować wymiennie liczbę pojedynczą i mnogą, ja i my na tych samych prawach, co widać bardzo dobrze w książce Znaki szczególne Pauliny Wilk, zdefiniowanej oficjalnie jako "autobiografia pokoleniowa", podobnie zresztą jak dobrze widać na jej przykładzie, czym się za tę przechodniość płaci. 

Chodzi o to, że wszystkie momenty, gdy autorka mówi własnym głosem, mówi ja, autobiograficznie, są przykrojone tak zgrabnie, tak stosownie, żeby uprawniały do płynnego przejścia w liczbę my, w tryb zbiorowy, obraz współdzielony, kiedy chcemy, w dowolnym momencie, żeby spójnie oraz bezzgrzytowo się to odbyło. W bezszmerowy warkocz się zaplata ja i my, bezszmerowo się wyłania g e n e r a c j a, bezszmerowo także kona dramaturgia. No, niestety, to jest cena. Niżej krótka ilustracja: 
„Jeszcze kilka lat wcześniej spędzałam wakacje w stodole wypchanej po sufit pachnącym sianem, tuż obok stajni, z której babcia wynosiła kanki świeżego mleka, a potem ubijała masło. Dziadek siadał na drewnianej ławeczce przed bramą, jakby na kogoś czekał. Ale patrzył tylko na górkę po drugiej stronie szosy, pokrytą rzadkim sosnowym lasem. 
Krótko po transformacji stodoła i stajnia były już puste, po masło chodziliśmy do sklepu spożywczego. Dziadkowie odeszli. A ciekawsza od pejzażu z zalesioną górką okazała się telewizja satelitarna."
Paulina Wilk, Znaki szczególne 

A teraz jest listopad, 2014. Ktoś mi wciska ulotkę na ulicy. Cyrk jest w mieście: foki i papugi, i pokazy koni palomino oraz klowni, no i rewelacja: PODCZAS PRZERWY OFERUJEMY ZDJĘCIE Z BIAŁYM LWEM. Jest dwudziesty pierwszy wiek.

Stąd ten sen: śnieżnobiały lew i czerwony jak pomidor treser. A makówka? Bo czerwony treser był czerwony, ponieważ wywijał nad lwią grzywą olbrzymią makówką, wysuszoną, z której wyleciała nagle czarna wrona. Pamiętam dokładnie. I pamiętam także, skąd to wszystko. To, a także coś na temat generacji i autobiografizmu: 
„Babcia opowiadała znad robótki o makówkach jej dzieciństwa. 
Prababcia, która wisi teraz nad łóżkiem babci w ramce, wypróżniała babci na rękę trzy makówki na raz. Babcia wmuszała w siebie twarde ziarenka i zapadała w głęboki sen. Rodzice i parobkowie szli na pole i zostawiali ją śpiącą w domu, a kiedy wracali późnym wieczorem, ona jeszcze spała. 
Dawano jej również wronie kupy. Smakowały gipsem, kruszyły się, były wapniste i ostre. Szczypały w język i zapadało się od nich w długi, czarnowroni sen. 
Bratu babci, płaczliwemu Franzowi, wsadzono kiedyś do ust za dużą grudkę wronich odchodów i nigdy już się nie obudził. Zesztywniał, a na twarz wystąpiły mu sine plamy. Ponieważ chciał tylko spać, pochowali go byle jak, bez pogrzebu, bez muzyki, w trumnie zbitej w domu z nieobrobionych chropowatych desek skrzynki na marmoladę. 
Parobek od koni wywiózł go na taczkach na cmentarz, przez pył dróg i pustkę wsi. Nikt we wsi nie zauważył, że ktoś umarł. Również w domu nikt tego nie zauważył. Zostało jeszcze wystarczająco dużo dzieci, cała sypialnia, cała izba, cała ławka przy piecu. Zimą chodziły pojedynczo do wsi i na zmianę do szkoły, ponieważ w domu nie wystarczało butów na wszystkie nogi. W domu nikomu nikogo nie brakowało. Jeśli kogoś nie było, to był ktoś inny. 
Dzisiaj ludzie mają w domu jedno dziecko, a ono ma siedem par butów, które są zawsze czyste i na wysoki połysk, ponieważ dziecku nie wolno chodzić po błocie, a kiedy pada, nosi się je na rękach”. 
Herta Müller, Niziny 


**********************************************************

środa, 12 listopada 2014

Cieszę się bardzo, że serce masz w tak dobrym stanie

**********************************************************

Kochana Zosiu! 
Jestem już w Dusznikach Zdroju, ale najpierw parę słów o Wrocławiu, do którego przyjechałem z godzinnym opóźnieniem, tak że w klinice byłem o godz. 12.0. Sekretarka miała pretensje, że przyjechałem tak późno, bo lekarz dyżurny jest tylko w godzinach rannych, ale zadzwoniła do domu doktora Olejaka, który przyjechał do kliniki. 
Po zapoznaniu się z moimi wynikami badań, sam mnie jeszcze przebadał i powiedział, że jak na 7 lat po operacji serce mam dobre i wypisał mi kartę informacyjną, na podstawie której sekretarka, p. Gienia, ta sama pani, która była jeszcze za Ciebie, wypisała mi skierowanie do sanatorium w Dusznikach na 24 dni, tj. do 20 września w ramach zwolnienia lekarskiego. Odcinek zwolnienia wysłałem listem poleconym z Wrocławia. 
Po zakończeniu kuracji w sanatorium nie muszę jechać na badanie kontrolne do kliniki, bo - jak oświadczył dr Olejak - nie jest mi potrzebne. (…) 

Kochane moje! 
Już piąty dzień jestem z dala od Was i zaczynam coraz bardziej tęsknić. (…) 

Najdroższy! 
Dziękuję Ci bardzo, że tak często piszesz, bo przynajmniej wtedy, kiedy czytam list od Ciebie, wydaje mi się, że jesteś blisko przy nas i listy Twoje czytam zawsze dwa razy, a trzeci raz Edytce. 
Cieszę się bardzo, że serce masz w tak dobrym stanie i że trafiłeś do dobrego sanatorium. O nas się nie martw, ja będę sobie jakoś radzić, miesiąc szybko minie i znowu będziemy wszyscy razem. (…) 

I tak dalej, a właściwie wciąż to samo: tęsknię, czekam, nie martw się, kochany, kochana, najdroższy, najdroższa, tatusiowi bardzo bez Was smutno. 

Od kiedy zachorowało, serce taty było zawsze określane właśnie tak – że „jest w dobrym stanie” z nieodłącznym „jak na…”, relatywnie. I chyba tylko lekarze mieli pełną świadomość, co to realnie oznacza. 


**********************************************************

środa, 5 listopada 2014

Ściemnia się

**********************************************************

Ściemnia się, ściemnia. I to grubo. Od początku do końca. Absolutnie. Zbiorem kopii okazują się nie tylko miniatury ulubionych obrazów piwowara i kolekcjonera, Hermanna Raffke, rodem z Lubeki, umieszczone na jego własnym portrecie, zamówionym u artysty Heinricha Kürza, który uwiecznił Raffkego w gabinecie, w otoczeniu posiadanych przez niego płócien - ostatecznie zbiorem falsyfikatów okazuje się cała gromadzona przez lata kolekcja. Jaka piękna katastrofa! 

W tym kontekście jedynym autentykiem (który zresztą – jakżeby inaczej - ulega zniszczeniu) staje się w całej kolekcji paradoksalnie obraz reprodukujący zbiór, choć zminiaturyzowane repetycje „oryginałów” wykonane przez Heinricha Kürza kryją także, co szybko dostrzeżono, niespodzianki. 

Jak wygląda ten obraz? Obejrzyjmy. Achtung wszyscy, wyłączmy komórki, chwyćmy lupy i wytężmy wzrok - oto mamy Gabinet kolekcjonera w pełnej krasie (czyli zanim oblano płótno czarnym jak smoła  atramentem):



"Czym się różnią te dwa obrazki?" Zwykle fajką w buzi Giocondy. A Gabinet kolekcjonera to jest zabawa duuuużo, może nawet duuuuużo lepsza. Jaka? Dobrze ujął to krytyk, Lester K. Nowak: 
„Nie chodzi tu – jak mylnie przypuszczałem dziesięć lat temu, po raz pierwszy analizując dzieło – o ironiczny zabieg, mający na celu dosadne przypomnienie idei, bez wątpienia kuszącej, ale i nie przekraczającej własnych ram, czyli idei „wolności artysty” wobec świata, który w merkantylnej swej naturze obciążony jest koniecznością reprodukowania; nie chodzi tym bardziej o pewną historyczno-krytyczną perspektywę, narzucającą twórcy niemożliwe do wypełnienia dziedzictwo nie bardzo wiadomo jakiego „złotego wieku” czy też „raju utraconego”; wręcz odwrotnie – mamy tu do czynienia z procesem wchłaniania, zawłaszczania w spekulatywnych celach: jest to jednocześnie dążenie ku Innemu i Kradzież w prometejskim sensie tego słowa. Bez wątpienia działanie takie – o naturze bardziej psychologicznej niż estetycznej – łączyć się musi z dostateczną świadomością własnych ograniczeń, by przy okazji zakpić z samego siebie i obnażyć fakt, iż jest ono tylko iluzją, prostym zaburzeniem widzenia, którego efektem jest jedynie trompe l’oeil; ale przede wszystkim należy w nim widzieć logiczną konsekwencję czysto umysłowej maszynerii, która determinuje precyzyjnie działania malarza: pomiędzy Anch’io son’ pittore Corregia a J’apprends à regarder Poussina przebiegają kruche granice, wyznaczające wąskie pole wszelkiej kreacji, a poszerzanie ich w nieskończoność skończyć się musi Milczeniem – autodestrukcyjnym, narzuconym sobie dobrowolnie milczeniem, w jakim, ukończywszy dzieło, pogrążył się Kürz”. 
George Perec, Gabinet kolekcjonera

**********************************************************