niedziela, 28 marca 2010

Niewydarzona historia

*********************************************************

Ta historia nigdy się nie zdarzyła. Ona w ogóle nie jest historią (w tradycyjnym sensie tego słowa). Po co zatem zawracać sobie nią głowę? A jednak... Jest w końcu paru specjalistów od takich przyczynowo-skutkowych "nie-ciągów" (nie-wydarzonych w dodatku) - żywych splotów NIEMOŻNOŚCI, żarłocznie eskalujących - którzy prowadzą swoich bohaterów przez wyzywający BRAK "fizycznego", fabularnego "dziania się", wskutek czego NIC nie może się między nimi wydarzyć, włącznie z brakiem szansy na jakikolwiek konkretny finał (np. śmierć rozumianą jako definitywny KONIEC czegoś). Skazani na nieustanne zawieszenie, w którą stronę by się nie obrócili, zderzają się z wszechobecnym NIC ("więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata, / by powrócić na ziemię - lecz nie było już świata" itd., jako ilustracja;).

Po co cały ten wstęp? Żeby ostrzec. Mam dziś w głowie mocno nie-wydarzoną historię. Taką:

Hop-hop-hop... piłeczka podskakiwała coraz drobniej, żeby wreszcie wyrównać ruchy i przejść w płynne turlanie się po chodniku. Kilka osób widziało piłeczkę, ale mała Ludzieńka nie. Stała z głową zadartą do nieba, jak oskalpowany z kapelusza grzyb. Kto wie zresztą, czy jej półtrampki nie wrosły już ździebko w ziemię. Tkwiła tak nieporuszona, gdy poczuła w pewnym momencie, że coś lekko podcina jej łydki. I łaskocze, nie dając spokoju. - Co to może być? - Ludzieńka wprawdzie zadała sobie w duchu to pytanie, nie sądźcie jednak, że zamierzała wykonać w związku z tym jakiś rozumny ruch. Gałką oczną na przykład. W dół. Żeby stwierdzić po prostu, co się dzieje. Nie, Ludzieńka bała się opuścić wzrok. Łaskotanie jednak nie ustawało. - Może to kotek - myślała - albo jakaś kępka traw. Albo... Nie, nie wierzę, żeby to była piłeczka. Fajna, skoczna, kolorowa. Piłki nie zatrzymują się ot tak, u czyichś stóp. Piłki w ogóle się nie zatrzymują, ponieważ - jak wiadomo - są doskonale okrągłe, przez co tkwią w nieustającym skręcie. No chyba że natrafią na jakiś opór (równie euklidesowy;). A więc jednak jest to możliwe. Dobra, ale kto w takim razie... Nie zdążyła zapytać o sprawcę (ktoś tę piłkę musiał pchnąć, czyż nie?), gdyż usłyszała wyraźnie znajome szczekanie psa. Coraz bliżej. Pieska. Suni właściwie, drobnej Psotki, dręczonej kiedyś przez jakiegoś ciężkiego psychopatę, potem wybawionej z azylu przez rezolutną pańcię, z którą Ludzieńka gada od czasu do czasu. Co tam piłka (bo to chyba piłka)... - Cześć, Psotuniu, cześć słonko, cześć piesku - Ludzieńka schyla się do małej psinki, która ma w oczach potężny smutek. Powalający, heroiczny. Smutek całego świata, którego istnienie nie ma żadnego uzasadnienia. Smutek tego wszystkiego. - Więc to tak - pomyślała Ludzieńka. - Jak? - dopytał się głos, którego nigdy wcześniej nie słyszała. Nieoczekiwanie wydało jej się, że to głos gościa od piłki. Właśnie!
- Czekaj, Psotuniu, kolorową piłeczkę mam dla ciebie, hej, uwaga, bo zaraz rzucę.... I Ludzieńka rozejrzała się starannie - w dół, na boki, w prawo i w lewo. Przy jej łydkach nie było żadnej piłeczki.

*********************************************************

niedziela, 14 marca 2010

Bez mitu i apetytu

*********************************************************

Nie wątpiłam, że Slavoj Žižek wykorzysta skwapliwie okazję i rozkoduje Jamesa Camerona po swojemu, odkrywając w jego "Avatarze", owinięte sprytnie w bawełnę, czysto rasistowskie treści. Wg Žižka, Cameron wskrzesza w tym filmie (trochę sklerotycznie) obciachowy, konserwatywny, (neo)kolonialny mit - mit dobrego białego człowieka, który wielkodusznie i wspaniałomyślnie ratuje z opresji biednych, zagrożonych autochtonów na obcym lądzie. Daje tym samym widzowi następujący podskórny przekaz: "Tylko biały może zapewnić tubylcom zwycięstwo i tylko on zasługuje na to, by poślubić księżniczkę. (...) Avatar oznacza cofnięcie się do naiwnych, kolonialnych narracji, które od dawna wydawały się już spoczywać w lamusie zachodniej kultury. Sympatia dla odmienności i 'natury' po raz kolejny okazuje się podszyta fantazjami o triumfie Zachodu." Žižek zasiadł do tego "zachodniego" dania ze swoimi zwykłymi sztućcami: demaskacją (szpikulco-widelec) i kompromitacją (nóż - fiński - z mocno zakrzywionym ostrzem) i - jak zawsze - pożarł je w całości, mimo braku apetytu (wręcz z awersją), z prostego socjologicznego obowiązku. Czy kogoś zaskoczył? Nie wiem.

Ale za to nabieram pewności (coraz bardziej), że w tym całym przestronnym kosmosie to my raczej jesteśmy sami. Z bardzo prostego powodu, oczywiście - drugiej takiej zaburzonej planety, stanowiącej realne zagrożenie przede wszystkim dla siebie samej (gdzie tu sens?!), wszechświat po prostu by nie zniósł. Zastanawiam się, czy to w ogóle jest możliwe do ogarnięcia przez średnio wrażliwy umysł - że galeria ludzkich zachowań jest w realu aż tak horrendalna, aż tak absurdalnie różnorodna, kosmicznie biegunowa, mieszcząca w sobie fakty, które logicznie po prostu się wykluczają, a jednak zachodzą na co dzień i równocześnie, jak ziemia długa i szeroka? Ktoś osiąga wyżyny tzw. ludzkich możliwości (np. tworzy coś na kształt Ich habe genug Bacha;), a w tej samej minucie przedstawiciel tego samego gatunku (czasem nawet ta sama osoba), wyposażony w taki sam ludzki potencjał, zarzyna swojego brata lub popełnia jakieś inne wyrafinowane, plugawe draństwo.

Oczywiście pytam retorycznie. Na odpowiedź nie liczę bynajmniej. Niech mi tylko nikt nie wmawia radośnie, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować. Brrr. Jest multum rzeczy, na próbowanie których nie mam najmniejszej ochoty. Życie to sztuka wyboru. I szlus.

*********************************************************

niedziela, 7 marca 2010

Miazga miast mózgu

*********************************************************

Co było na początku? I czyj duch unosił się nad wodami?
Jak sądzisz, czytelniczko/czytelniku? Dopisz pierwsze zdanie historii, której ciąg dalszy brzmi tak:
potem wody stopniowo wyschły, a przerażony duch pomknął żwawo tam, gdzie pieprz rośnie. Poszybował, jak nakłuty balon. Mało zwiewnie. I nie tylko z powodu prostackich warknięć ("- Te, duch, mówię ci, spadaj!"), ale także z powodu globalnej zmiany klimatu. W taki sposób zamknęła się przestrzeń.

Na szczęście to nie jest moja bajka. Więc daruję sobie resztę fabuły, morał też (a nawet przede wszystkim).

Moja bajka zresztą - taka na dziś - musiałaby zacząć się jeszcze gorzej (tyle że w jednostkowym wymiarze, to już coś). A konkretnie? Chyba jakoś tak:
z przerażeniem patrzyła na bezkształtną, zmętniałą masę, która jeszcze całkiem niedawno była sprawnie działającym mózgiem. Jej mózgiem. Czy mogła przypuszczać, że zawiesi się na takiej kwestii? I że bez ostrzeżenia przejdzie sobie zdradziecko w drętwy, żmudny tryb awaryjny, w którym wprawdzie rejestruje co trzeba, ale o jakimkolwiek przetwarzaniu - choćby najprostszym - nie ma nawet co marzyć? Cóż dopiero o złożonej analizie... Wiedziała, że w takim stanie jest skazana na abstrakcyjny niebyt i że musi rozwiązać ten problem.

Kwestia dalszych perypetii bohaterki jest oczywiście otwarta, ale wiadomo, jak ta bajka powinna się skończyć. Albo skończy się szczęśliwym odwieszeniem, albo przestanie być bajką.
W każdym razie pozostaję z nadzieją na opowiedzenie jej do końca.

A wobec ogólnego niedowładu, wrzucam kotka - zdjętego lustrzanką - na kontemplacyjny żer (w funkcji niepokornej filozofki ma się rozumieć, prawdziwie nieoswajalnej;):