niedziela, 7 sierpnia 2016

W cieniu Kafki oraz kawki w cieniu

**********************************************************

Moja miłość do kawek i Kafki pozostaje w zasadzie bez zmian. Ubogaca się ewentualnie, jak ostatnio, gdy mi się odświeżył z powodu tego nowego PIW-owskiego wydania. To znaczy Kafka, bo kawki mam fartownie w zasięgu wzroku cały czas. 

Być może w tym kontekście, to znaczy tego Kafki odświeżenia, gdy czytałam Wielki przypływ, książkę wydaną rok temu przez Dowody na Istnienie, w której Jarosław Mikołajewski pisze o Lampedusie, miejscu uchodźczego piekła („Mówiłem, że Europa słabo reaguje, bo jest niedoinformowana. Nie dość pewna. Niedostatecznie poruszona. Zapewniałem, że jeśli Polska dowie się o tysiącu pięciuset uchodźcach stłoczonych na trzystu miejscach w Centrum Identyfikacji i Ekstradycji na Lampedusie, to zareaguje. Jeśli usłyszy, że wyspa jest za mała, żeby pochować tysiące trupów – pomoże. Używałem argumentu, który okazał się kłamstwem”), przypomniały mi się doskonałe reportaże Mileny Jesenskiej, pisane przez nią w latach 1937-39 dla gazety o nazwie Přítomnost, nomen omen - to znaczy obecność, tu i teraz. Gdy Czechosłowacja pękała w szwach dosłownie od zalewu uchodźców przeganianych ze swoich ojczyzn, bez grosza przy duszy („Dwudziestoczteroletnia emigrantka z małym dzieckiem błaga o pomoc" – no więc to są nasze wielkie czasy; wielkie czasy, w których są tysiące cieni”.) Czułam ucisk w gardle taki sam, z tą jednak różnicą, dość istotną, że miałam świadomość (mam ją!) - Lampedusa to mój świat, to już jest moja broszka, to, o czym pisze w swej książce Jarosław Mikołajewski. Fala uchodźców nie „przyszła”. Ja idę razem z tą falą. 

Kafka umarł w klinice w Kierling, miał 41 lat. To był 1924 rok, a Milena napisała w nekrologu, że „był człowiekiem, który zobaczył świat tak jasno, że tego nie wytrzymał i musiał umrzeć, nie chcąc się cofać i w poszukiwaniu ratunku uciekać się do rozumowych czy podświadomych złudzeń”. Nie ma w tym przesady. Kafka w i e d z i a ł, mimo że nie przeżył pewnych rzeczy na własnej skórze. 

Za to Milena Jesenská świadomie, bez znieczulenia doświadczyła tego miażdżącego turbo-potencjału, jaki ma w sobie Ziemia, planeta ludzi, w trybie, który można chyba określić: all inclusive. Umarła w szpitalu obozowym w Ravensbrük, w 1944 roku, mając 48 lat. Ale pozostała do końca wolnym człowiekiem. Wolnym w tym sensie bazowym, najbardziej zasadniczym, o którym pisze Imre Kertesz w Losie utraconym: „kiedy jest los, to nie ma wolności”. Jeśli zaś jest wolność, nie ma losu, to znaczy wówczas my sami jesteśmy losem. 

Milena Jesenská dokonywała wyborów, brała udział z rozmysłem w biegu zdarzeń, jak my wszyscy w nim bierzemy udział, nawet jeśli wolimy udawać, że nie mamy na coś wpływu, a potem mówić, że „przyszło” („przyszła” wojna, „przyszło” getto, „przyszło” wyzwolenie). Nic nie „przyszło”. To zawsze i wszędzie idziemy my. 

Więc Jesenská, gdy nastały „trudne czasy”, dała radę być wobec życia równie trzeźwa jak Kafka. I zapłaciła za to cenę identyczną. Bo Jesenská była odważna. 

„Zapominanie tego, co jest nie do wytrzymania – podobnie jak utrata przytomności przy nieznośnym bólu – jest jednym z niewielu sposobów obrony człowieka przed światem i samym sobą. A obrona ta przed jednym i drugim jest mu niekiedy diabelnie potrzebna. Milena, o ile wiem, nigdy nie korzystała z tego naturalnego przywileju. Zachowywała w pamięci każdą minutę swojego życia z taką wyrazistością, że wydawało się, jakby jej pamięć nie tylko odrzucała miłosierdzie zapomnienia, ale z upływem czasu wręcz tworzyła coraz dokładniejszy i jaśniejszy obraz minionego. Sądzę, że właśnie to jest jednym z kluczy do zrozumienia jej życia, tego jak się ono ułożyło i jak skończyło”. Tak pisze o swojej matce Jana Černá, córka Mileny. 

Reportaże Mileny Jesenskiej świadczą o tym, że właśnie tak było. Świadczy o tym całe jej życie, którego nie mogła już ciągnąć po obozie. 

Gdyby jednak przeżyła, powiedziałaby pewnie to samo, co bohater Losu utraconego Kertesza. 

Kiedy wrócił z obozów koncentracyjnych w Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldzie, trafił do swoich starych sąsiadów sprzed wojny, którzy go powitali, nakarmili, wypytali, aż w końcu przyszedł moment, że wszyscy nagle zamilkli. A potem, po chwili ciszy, stary Fleischmann zadał chłopcu pytanie: „- A jakie masz plany na przyszłość? – Trochę się zdziwiłem i powiedziałem: - Jeszcze o tym nie myślałem. – Wtedy poruszył się też drugi starzec i pochylił ku mnie na krześle. - Przede wszystkim – powiedział – musisz zapomnieć o koszmarach. – Zapytałem coraz bardziej zdziwiony: - Dlaczego? – Po to – odpowiedział – abyś mógł żyć – a pan Fleschmann pokiwał głową i dodał: - Żyć na wolności – na co drugi starzec pokiwał głową i dodał: - Z taki bagażem nie można zaczynać nowego życia”. 

A chłopak nie mógł zrozumieć, dlaczego żądają od niego czegoś, co jest niemożliwe. W końcu im wyjaśnił: nigdy nie możemy rozpocząć nowego życia, zawsze musimy ciągnąć tylko stare. 

„Nie można mi wszystkiego odebrać, nie może być tak, abym nie był ani zwycięzcą, ani przegranym (…) Ja kroczyłem, a nie kto inny, i oświadczam, że w danym mi losie do końca byłem uczciwy. Jedyna plama, powiedziałbym, skaza, jedno, co ewentualnie można by mi zarzucić, to jest to, że teraz rozmawiamy, ale na to nie poradzę”. 

Milena Jesenská nie ma w swoim życiorysie takiej skazy. 


**********************************************************