poniedziałek, 20 listopada 2017

bieda autorowi!

**********************************************************

Wiem, że istnieją ludzie o wrażliwości mamutów, ale nie zmienia to faktu, że za każdym razem, kiedy dostaję dowód na ich występowanie w przyrodzie tuż za winklem, mam ochotę zebrać się i wyjść. Tyle że to nie kino. A wystarczyłoby przecież - patrząc na kruka na przykład, który drapie się łapą całkiem jak pies, lub na psa, na którego kurtka z zeszłego sezonu jest przyciasna, całkiem jak na jego ludzkiego towarzysza, ledwo mu się dopina na brzuchu – przyjąć do wiadomości, że mieszkamy wszyscy razem na jednej planecie. 

Coraz zimniej, coraz ciemniej… nareszcie! jak mówi copywriter w pewnej reklamie. Przynajmniej mniej nachalnie widać, jak się zmieniamy w zbiorowisko długowiecznych idiotów. 

W tej przykrej sytuacji siedzenie „w Gombrowiczu” działa jak antidotum. Ściślej rzecz ujmując, zapoznawanie się z tym, co ma do powiedzenia na temat Gombrowicza Klementyna Suchanow, jego biografka. Że nie każdy autor biografii staje się automatycznie biografem danej postaci, to jest jasna sprawa. Można nawet, jak sądzę, zaryzykować stwierdzenie, że prawdziwych biografów jest wśród autorów biografii bardzo mało. Więc tym większe halo. Bo Klementyna Suchanow jest biografką Witolda bez dwóch zdań. Przeorała, przeżyła, doświadczyła, wywąchała, wydobyła, wygrzebała, skojarzyła, powiązała, usystematyzowała, rozłożyła akcenty. Ogarnęła wszystko. 

A ja mogę chichotać, że kuzyn Gucio Kotkowski miał jako agent wywiadu ksywkę zaskakującą - Myszkowski, ale generalnie robi na mnie to wszystko duże wrażenie. Jestem w drugim tomie. Wciąż siedzę w Argentynie i nie wybieram się jeszcze do Europy. Długo jeszcze nie. Dopiero co powstała „Kultura” Jerzego Giedroycia. Ale Gombrowicz napisał już Trans-Atlantyk i wysłał maszynopis Marii Kuncewiczowej do Londynu, która „zaśmiewa się podczas lektury” do łez, ale ostrzega Gombrowicza, że „całość jest dla rodaków na obczyźnie, zarówno, jak i dla państwotwórczych wzniosłych mrówek warszawskich – absolutnie nie do strawienia”. Takie rzeczy – pisze do Witolda - „trzeba odkładać na potem, kiedy modele wymrą […] Oczywiście można nie odkładać, ale wtenczas bieda! bieda autorowi! […] Doprawdy wszystko zdaje się wskazywać, że jest pan geniuszem [..]. Dziatki będą się kiedyś uczyły na klasyku Gombrowiczu”. (Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, Czarne 2017). Jasne, kiedyś może znów.

Transatlantyk Chrobry 

**********************************************************

niedziela, 12 listopada 2017

O wyjadaniu z psiej miski

**********************************************************

No więc pomijam kwestię, na ile mnie obchodzi, co konkretnie zażywał albo i nie zażywał Gombrowicz, gdy był chory na to lub na tamto, ale jest istotne, że w pewnym okresie jego życia mogły to być leki przeterminowane. Z biedy oczywiście. Bo jak człowiek popada w biedę, to dość szybko przestaje „kaprysić” i widząc, że mu nogi coraz bardziej wystają spod kołdry coraz krótszej, zaczyna się kulić, maleć. W Gombrowiczu świetne jest to, że kulił się jednak zawsze tylko do pewnych granic, akceptowalnych dla niego, w ramach których pozostawał sobą, nie chodził na kompromisy, które oceniał jako „zbyt niszczące” (dla osobowości). Płacił za to następnie bez grymasów.

Mogło się zatem zdarzyć, że zjadał w Argentynie leki po dacie ważności, gdy był chory. Trwała wtedy wojna w Europie, a on był polskim uchodźcą w Buenos Aires, tułającym się bezdomnie z miejsca w miejsce, niemal bez dochodu, ze środkami do życia ekstremalnie ograniczonymi. I wiemy skądinąd, że w skrajnych sytuacjach nie cofali się wraz z przyjacielem (Alejandrem Russo) przed wyjadaniem posiłków z miski Fifi, pieska pani Elsy, u której wynajęli w końcu mieszkanie („przygotowywała mu zawsze coś dobrego i stawiała talerz na podłodze. Kiedy głodny wracałem – opowiada Russo – do domu, szybko to zjadałem. Słyszałem potem, jak pies szczeka, a Frau Elsa robi mu wymówki”). 

Tak się składa, że w podobnej sytuacji, chociaż przecież nie identycznej, ustawia swoją postać, nieautentyczną wprawdzie, ale bardzo wiarygodną, Andrzej Jakimowski w swoim najnowszym filmie pt. Pewnego razu w listopadzie. Nie jest to jednak bynajmniej film historyczny. Dzieje się współcześnie. Mamy 2013 rok i Warszawę, nie trwa żadna wojna, a bohaterka jest polską obywatelką w Polsce, nauczycielką w dodatku. Mimo to ląduje pewnego dnia na ulicy, razem z synem zresztą i psem, taka fajna polska rodzina, po eksmisji z mieszkania w kamienicy, pognębieni prawdopodobnie uprzednio przez profesjonalnego czyściciela, zaczynają tułaczkę po mieście w poszukiwaniu lokum, jedzą przeterminowane leki, śpią na działkach. Nie są uchodźcami, mają dochód (tyle że zajęty w całości przez komornika), są pełnoprawnymi obywatelami państwa-miasta, w którym żyją, od pokoleń zresztą, o czym dowiadujemy się w toku filmu (matka mówi w pewnym momencie o dziadku, walczącym w powstaniu warszawskim, więc sroce spod ogona nie wypadli; oczywiście nawet gdyby wypadli, to co?? ale nie o to chodzi, bo tu ważny jest ten paradoks z powodu kontekstu, o którym potem). Matka ma odruchy świadomej obywatelki, których nie traci w tych upokarzających okolicznościach, dba o wspólny dom: wrzuca śmieci publiczne do kosza, troszczy się o społeczne sprawy, „wspólne dobro”. 

Jakimowski ruszył ważny temat, zresztą wbrew pozorom bardzo „swój”, i ruszył go po swojemu. Pokazał jak zawsze ludzi, którzy z jakiegoś powodu lądują na marginesie standardów i „normalności” i stykają się z życiem, jakie się na tym marginesie toczy, z migawkami jego „folkloru”. Dał portret polskiej rodziny, składającej się z matki, syna oraz psa, w miażdżącym zderzeniu się z państwem-miastem, które okazuje się w potrzebie opresyjne i wredne. Gdzie się nie obrócą, do jakiej instytucji państwowej się nie zwrócą, powołanej teoretycznie do tego, żeby zapewnić im pomoc i bezpieczeństwo, stykają się z agresją, odrzuceniem, upokorzeniem, w najlepszym razie lekceważeniem lub niemocą. A jedyne gesty pomocy i współczucia pochodzą od ludzi, którzy też z jakichś powodów funkcjonują na marginesie. 

Jakimowski prowadzi swój film do momentu kulminacyjnego, jakim jest pokazanie ataku (autentycznego) narodowców na warszawski skłot, w którym schronili się Marek i matka, a potem pełnego agresji Marszu w Święto Niepodległości. Ta kulminacja osiąga zamierzony skutek – dokumentalne zdjęcia robią piorunujące wrażenie. Reżyser dochodzi jednak do tej chwili po swojemu. Umieszczenie w centralnym planie wątku Kolesia, pieska przygarniętego przez matkę, jest pomysłem genialnym. Koleś staje się w tej sytuacji papierkiem lakmusowym dla instytucji i ludzi, miarą ich otwartości, elastyczności, człowieczeństwa (najprościej jest powiedzieć: nie wolno, nie da się - noclegownie, zakony nie tolerują psa; jest też obrzydliwa postawa zamożnych rodziców dziewczyny Marka). Po drugie motyw poszukiwania Kolesia (który w końcu gubi się w tej wędrówce) staje się świetną okazją do pokazania zachodzących na końcu wypadków z perspektywy człowieka, który zostaje wkręcony bez premedytacji w machinę-walec wydarzeń o skali makro, w chwili gdy on sam zajmuje się swoimi osobistymi problemami, życiem (to matka jest społecznicą, Marek nie). Wybiegając po Kolesia w nakręcony „narodowo” tłum, w apogeum zdziczenia w trakcie ataku na skłot, a potem w trakcie Marszu Niepodległości, opanowanego przez oszołomów, Marek dębieje na widok tego, co widzi wokół, podobnie jak przed chwilą zdębiał, ujrzawszy kumpla z podniesionym na siebie żelastwem. Okazuje się, że od tego walca nie można uciec, że to wcale nie jest rozłączne w stosunku do życia. 

Może Pewnego razu w listopadzie cierpi trochę na lekki niedobór paru szczypt „jakimowskiego” smaku (jest za to kruk popielaty i Sosnoszczuk) i ciut za mocny ma kontur, ale szacunek dla reżysera za ten film. 

Jakimowski dedykował go mamie i choć pozornie wypuścił syna na pierwszy plan, to jednak postać matki jest kluczowa. Chora i upokorzona, nadal walczy, nie ulega też szantażom emocjonalnym. To ona podejmuje decyzję o pozostaniu w skłocie po ataku, mimo że syn wynajął już mieszkanie. I to do niej dołącza Marek, już świadomie, razem z dziewczyną zresztą, no bo Koleś już tam jest. Taka fajna polska rodzina. Światełko w tunelu.

 Pewnego razu w listopadzie, reż. Andrzej Jakimowski

**********************************************************

czwartek, 2 listopada 2017

I w Paryżu nie zrobią z osła ryżu*

**********************************************************

Taki jest jeszcze pożytek – zaznaczam, że poboczny – z czytania książki Suchanow, że przypomina mi się, za co nie lubię biografii, choć oczywiście doceniam, zwłaszcza jeśli robota jest wykonana solidnie, tak jak w tym przypadku, co do czego nie ma wątpliwości. 

Gromadzenie wszystkiego, co się da, a następnie klecenie z tego w miarę spójnego obrazu (maksymalnie atrakcyjnego) jednego ludzkiego życia, te wszystkie smaczki, tropy, akcenty naginane kontekstowo, cała dookolność. Tracenie miary. Chwytanie się wszystkiego, co się znajdzie, w celu wyzyskania do zbudowania czegoś, co jest tak naprawdę zawsze fikcją. Bo w końcu jedynym uprawnionym świadectwem życia twórcy jest jego dzieło. W każdą inną biografię wpisane jest nadużycie. 

Zyskuję zatem wiedzę całkowicie naddaną, która w najmniejszym stopniu nie ma wpływu na postać rzeczy, zaspokaja za to ciekawość: że miał pierwsze imię całkiem bezużyteczne – Marjan, że nie nosił wąsów (nigdy), nie tańczył, nie polował, nie jeździł konno („to anomalia, żeby jeden stwór dosiadał drugiego”), automobilem też nie, najchętniej na rowerze i tramwajem. Że był muzykalny, ale nie chodził w Warszawie na koncerty ani do opery, bo „drażniła go pochopność, z jaką tłum wyraża zachwyty, często nieszczere, snobistyczne”. I wyobrażam sobie, że mógłby się zachować, jak Driss na przykład na widok „śpiewającego drzewa” (w Nietykalnych), oczywiście w ramach prowokacji, nie ignorancji. 

Więc jednak czytam zachłannie w każdym wolnym momencie, tak że jestem obecnie w obliczu wiszącego w stołecznej atmosferze jego debiutu. 

Co do którego zresztą wiadomo jak na razie (do str. 227 tom 1) to, czego nie wiadomo tak do końca w analogicznym przypadku poety Czesława Miłosza. A chodzi o rolę, jaką odegrał w sprawie zaistnienia tych obu znany już wtedy dobrze Jarosław Iwaszkiewicz - że młody Gombrowicz nie wszedł i nigdy by nie mógł wejść z Iwaszkiewiczem w taką relację, jak Miłosz: adorująco-miłosną. Choć doszło do spotkania Gombrowicz-Iwaszkiewicz w 1933 roku, nic z tego nie wynikło, gdyż przebiegło ono w trybie „powiedzonek i dowcipuszków”, a Gombrowicz przyjął przekornie „styl wieśniaka, ziemianina”, siedział sztywny i nieprzystępny. Literatura takoż okazała się nieodpowiednia. „Zanadto literacki”, miał rzec Mistrz o Pamiętniku z okresu dojrzewania

Ogólnie trzeba przyznać, że czas i miejsce dorastania Witka Gombrowicza sprzyjały raczej słabo postawom preferującym „zwracanie się przeciw ojczyźnie, państwu i innym instrumentom zbiorowego nacisku na jednostkę”. W 1920 roku z wiadomych powodów ogłoszono pobór do wojska nawet 16-letnich chłopców, ale to wzmożenie narodowe nie udzieli się Gombrowiczowi ani na chwilę. I gdy kuzyn Bebuś Rosset wpadnie na Służewską w mundurze, Witold przemówi do niego własnym głosem: 
„- Jakże ty możesz narażać własne życie, dlatego tylko, że jakiś inny facet ci każe? 
- Ten co mnie każe – odpowiedział swoją kresową wymową Bebuś – nie jest żaden facet, a wyższy oficer, władza. 
- Jaka tam władza – powiedziałem. – Jak go rozebrać do goła taki jak ty, albo gorszy […]”. 
Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, Czarne 2017 
Więc może ma słuszność Klementyna Suchanow, sugerując, że Witold nadawałby się lepiej na pierwowzór Tadzia ze Śmierci w Wenecji (też bywał na Lido) niż Władzio Moes, z którym chodził do jednej klasy i który dla odmiany wyrywał się do wojska, co zaowocowało odznaczeniem go Virtuti Militari w wieku lat szesnastu za zasługi na wojnie 1920. 

Mnie jednak uwiera jałowość tej sugestii, a także paru innych tego mniej więcej gatunku. Po co te akrobacje? Bez tego świetnie widać, jak Gombro jest odrębny. Od początku. 

 scena z filmu Nietykalni
 _________________________________________________________________________
* ...powiedział ojciec do Witolda, gdy ten wrócił z Paryża (dokąd został wysłany na studia), nie zrobiwszy międzynarodowej kariery prawniczej 

**********************************************************

poniedziałek, 23 października 2017

O zjadaniu obywateli na mieście

**********************************************************

A jakby ktoś chciał wiedzieć, to zamieniłam Wita na Witolda. Oraz fikcję na autentyk. Niezłą fikcję na niezły autentyk. Na biografię/historiografię, na którą jak najsłuszniej porwała się autorka Klementyna Suchanow, skoro Jerzy Jarzębski, uznany gombrowiczolog, nie kwapił się specjalnie, czemu zresztą wcale się nie dziwię. Mam na myśli dwa duże tomy, które mają znamienny tytuł Ja, geniusz. I nawet gdyby podmiot pozostał w tym tytule domyślny, a wcale tak nie jest, bo nazwisko geniusza też w nim pada, i tak byłoby dość łatwo domyślić się, że to biografia Gombrowicza. Komuż by innemu mogła być poświęcona taka książka? Poniedziałek: Ja, geniusz. Wtorek... Środa... Czwartek... itd. Gombrowicz. Ja, geniusz. Ja z Gombrowiczem w tytule przeczytam raczej wszystko, nawet biografię. 

Z odrazą tedy i tylko żeby ustalić prawdę historyczną zmuszony byłem powołać się na coraz liczniejsze ostatnio opinie, z uporem głoszące, że nie jestem wariat, tylko geniusz, tak kończy Gombrowicz swoją dość detaliczną odpowiedź na krytyczny list, wysłany przez publicystę Zbigniewa Grabowskiego do redakcji Kultury „w sprawie zjawiska zwanego Witoldem Gombrowiczem” (Jego dziennik jest nieznośnym pokazem egocentryzmu, autoreklamy, zazdrości wobec innych, epatowania południowoamerykańskich burżujów, wszechstronnych urazów, pisze m.in. Grabowski). Gombrowicz w odpowiedzi bez fałszywej skromności wylicza swoje sukcesy i pożera tego Grabowskiego po prostu z kościami, żywcem (Kim jest p. Zbigniew Grabowski? Słowo daję, dobrze nie wiem. Na pewno coś pisze – chyba felietony – gdzie? – bodaj w Wiadomościach, czasem w Kulturze – ale nazwisko jego pokiełbasiło mi się z setką innych felietonistów, funkcjonujących w prasie krajowej, tudzież emigracyjnej, i naprawdę nie umiałbym go wypośrodkować z tej kupy papieru, Jerzy Giedroyc, Witold Gombrowicz, Listy 1950-1969.) 

A teraz z tego powodu, że Witold lubił pożerać obywateli na mieście, używając różnych argumentów, w tym zdarzeń historycznych (takich na przykład jak fakt, że w przejętym przez Kotkowskich, czyli rodzinę matki, majątku o nazwie Bodzechów, w czerwcu 1787 r. przespał się jedną noc  Stanisław August Poniatowski), trzeba przejść w tej biografii przez fazę historyczno-sklerotyczno-anegdotyczną, nie ma zmiłuj. Ale ja tym razem pomęczę się z ochotą.

Więc w bodzechowskim dworze, należącym do Kotkowskich, udzielających się towarzysko, zgodnie z polską ziemiańską tradycją, dla których „każda okazja była dobra, by zasiąść przy stole”,  stworzono coś w rodzaju resursy, gdzie serwowało się obfite i urozmaicone posiłki, a ulubioną przez dzieci anegdotą była opowieść o jednym z gości, który „tak objadł się i opił w czasie balu, że kazał się zaszyć w prześcieradło w obawie przed pęknięciem” (Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, Czarne 2017)

Równie realna obawa towarzyszy mi zawsze na jednym takim osiedlu, gdzie gołębie są jak kuropatwy odżywiane całodobowo. I balans na granicy pęknięcia/nie pęknięcia to dla nich chleb powszedni. Czy jedzą obywateli, tego nie wiem.    

 tu stał kiedyś dwór w Bodzechowie

**********************************************************

niedziela, 15 października 2017

Pewnego dnia w październiku

**********************************************************

A przy czytaniu Szostaka (Wróżenia z wnętrzności ściśle mówiąc) przypomniał mi się inny z wykształcenia filozof, zajmujący się reżyserią, Andrzej Jakimowski, i jego filmy Zmruż oczy i Imagine, Sztuczki zresztą też. Pokrewieństwo może ulotne, ale jednak wyczuwalne, którego źródła widzę w tym wspólnym edukacyjnym backgroundzie, choć zawsze jest taka opcja, że to przypadek po prostu, analogia mentalna niezwiązana z procesem nauczania uniwersyteckiego. 

A teraz Jakimowski przychodzi z nowym filmem Pewnego razu w listopadzie, który ma polską premierę w adekwatnym bardzo momencie i wygląda na to, że trzeba rzucić wszystko i się udać. Cicho, cicho, lećmy, lećmy, jak mówi poeta, i jest to właściwy opis zaistniałej wraz z pojawieniem się filmu sytuacji. 

A przygodę z Witem Szostakiem przecinam póki co, zapoznawszy się jeszcze na koniec z niejakim Lesławem (!) Srebroniem, pracownikiem naukowym, a także niesamowitym pierdołą, oraz jego ideą fixe, czyli anachoretą Szymonem Słupnikiem, tj. sorry! Filipem Włócznikiem. Mowa o bohaterach książki Sto dni bez słońca tegoż autora.

Jeszcze tylko dodam, że niebo było piękne tej niedzieli, na dodatek nagle się otwarło i były tam gaje oliwne, galaretki i różne inne frykasy, a także dobra intelektualne super jakości, nie odpustowe jakieś. No i przekaz: w niedzielę nie działać; gapić się na biedronki; nie liczyć kropek na pleckach. 


**********************************************************

poniedziałek, 9 października 2017

ładnie mówisz Baruch

**********************************************************

Jest taka zasada (NOMA) o „nieobejmujących się magisteriach”, deklarująca, że nauka i religia zajmują odrębne obszary wiedzy i jako takie nie wchodzą sobie w drogę. Nauka nie daje odpowiedzi na pytania o znaczenie i sens życia, czym z kolei zajmuje się religia. Naukowe potwierdzenie istnienia „boskiej cząstki” nie ma żadnego związku z odpowiedzią na pytanie o istnienie „religijnie” pojętego Boga. 

W osobowego Boga wierzyć trudno, ale równie trudno nie czuć czasem religijnego prawie nabożeństwa wobec przyrody i kosmosu, niektórych zjawisk i widoków: drzewa, morza, góry, oceany, wiatr w liściach, niebo nocą. Albo w dzień. 

Wojny religii z nauką mnie nie interesują. A jeśli chodzi o naukę, to być może nie potrzebuję całej tej zarąbistej wiedzy na temat mózgów szympansów, żeby zobaczyć w nich siebie, ale jednak na coś liczę. Liczę na „coś”. 

Więc obejrzałam też Photon Normana Leto. Andrzeja Chyry, który jest w tym filmie naukowcem i narratorem/rozmówcą, można słuchać i słuchać bez końca. Ale jest też dziennikarka, która przychodzi do niego z innego porządku, „łaknie” czego innego i zwraca się do fizyka, jak Bóg do Spinozy w wierszu Herberta: mówisz ładnie Baruch/ lubię twoją geometryczną łacinę/ a także jasną składnię/ symetrię wywodów/ pomówmy jednak/ o Rzeczach Naprawdę/ Wielkich/ - popatrz na twoje ręce/ pokaleczone i drżące/ - niszczysz oczy/ w ciemnościach/ - odżywiasz się źle/ odziewasz nędznie/ - kup nowy dom (…) - pomyśl/ o kobiecie/ która da ci dziecko (…) [Z. Herbert, Pan Cogito opowiada o kuszeniu Spinozy]. Ale co to ma do rzeczy? – pyta fizyk. 

Photon, reż. Norman Leto  

**********************************************************

wtorek, 26 września 2017

Deskrypcja literalna

**********************************************************

137
Że Ty istniejesz – to Wszechświat, którego ani odjazd ani przyjazd nie jest w stanie przemieścić –

(za Emily Dickinson, List do świata, wybór i przekład Danuta Piestrzyńska, Znak 1994)

 a bez Wszechświata jest tak 

**********************************************************

poniedziałek, 18 września 2017

Life is a tale told by an idiot

**********************************************************

O ile Szynka z Podchala (pisownia oryginalna) na ogłoszeniu sklepowym może jeszcze śmieszyć ostatecznie, to już policzki wołowe budzą moją wesołość raczej słabo (co świadczy na pewno o moim zakłamaniu i obłudzie - szynka tak, a policzki nie?), podobnie zresztą jak większość tej kanibalistycznej konesersko-masarskiej nomenklatury stosowanej powszechnie, która działa mi na wyobraźnię jak przysłowiowa płachta czerwona na byka (nomen omen). Smacznych cudzych policzków komuś życzyć? To powinno się chyba dziać poza cywilizacją, a tymczasem w samym sercu miasta się rozgrywa. Nomen omen. Serca, flaki, dyszki itd. 

No więc tak, rozwalają mnie policzki, a co dopiero dłuższe analityczne teksty, generujące obrazy o wiele bardziej totalne i złożone. Dlatego mam problem. Nie chcąc być niebożątkiem naiwnym i nieświadomym, przeczuwającym tylko, ani nawet półświadomym albo ćwierć, umieszczam w swoim własnym, osobistym ogonku pod nagłówkiem „obowiązkowo” lektury takie na przykład, jak Érica Baratay’a Zwierzęcy punkt widzenia: inna wersja historii, a potem mam kłopoty z ich konsumpcją. Ze skutecznym podejściem do tej książki nie zdołałam się jakoś uporać aż do dziś. Wymiękam po prostu, chociaż nadal się nie poddaję. Mimo że póki co, muszę sobie to oddać, jestem rewelacyjna w wynajdywaniu pretekstów, żeby odwlec jeszcze to czytanie. 

I poszukując sankcji dla tej tchórzliwej zwłoki, niebagatelnych raczej oraz nieordynarnych absolutnie, przypomniałam sobie nagle pewną myśl. Myśl-ochotę, a nawet coś jakby myśl-powinność, może nawet imperatyw (jak odebrałam ją chętnie wobec palącej potrzeby uchwycenia się czegoś ważnego), która mnie kiedyś naszła w kontekście literatury w pełni fiction pewnego autora, o którym wszyscy już wszystko dawno wiedzą i ja trochę też, ale nie z własnego doświadczenia. Żeby się wreszcie przekonać, co pisze tenże pisarz, z wykształcenia filozof, zamieszkały w Krakowie, o pseudonimie, który szeleści trochę jak Wit Stwosz. Krótko rzecz ujmując: oświeciło mnie nagle, że powinnam KONIECZNIE sięgnąć po "coś" Wita Szostaka WRESZCIE i chwyciłam się tego w potrzebie. 

No bo skoro Tomasz Mann tak, Hesse nie; 33 sceny z życia Szumowskiej tak, Córki krowy nie; Demon Wrony tak (mimo że fabularnie jest to nazbyt prosta historia, co ściąga ten film klasę niżej, ale aktorsko świetny), Sztuka kochania Sadowskiej nie (w przypadku ostatniej pary kryterium zestawienia jest fakt, że oba filmy obejrzałam akurat ostatnio), to chcę się dowiedzieć, jak jest u mnie z Witem Szostakiem: tak czy nie? 

I w ten oto sposób pochyliłam się z energią wielką, choć, jak widać, nie do końca czystą, nad twórczością Wita Szostaka, lecz od tyłu, z takim potencjałem, że być może dojdę do początku. Albo nie. Albo się zatrzymam na tej pierwszej i ostatniej w jednym. Wróżenie z wnętrzności zanęciło mnie też tytułem, dodatkowo z uwagi na kontekst, w jakim koncept czytania Szostaka wszedł w me życie. 

Co dostałam? Opowieść idioty. Znaczącą wcale niemało. Na dodatek cichą i stonowaną. Filozof wybrał głupka jako medium, żeby dać opowieść o życiu, które ma to do siebie, że się wymyka pojęciom. Głupka, który - zaznaczmy - zanim „zgłupiał”, zwykł czytywać ze zrozumieniem Heideggera. 

Tę książkę (Wróżenie z wnętrzności) mogłaby czytać Krystyna Czubówna, gdyby był robiony audiobook, ponieważ jest napisana w trybie przyrodniczej niemal obserwacji grupki przedstawicieli gatunku homo sapiens, bardzo starannie dobranych, ale jednak niespecyficznych, choć szczególnych. Narratorem jest Błażej, Tylkobłażej („Ach, to tylko Błażej”), który stał się nieszkodliwym głupkiem w oczach świata, „niegroźnym obserwatorem ludzkich sekretów”. STAŁ SIĘ przezroczysty, bo nie zawsze taki był. Pojawia się cezura: „Wtedy, kiedy nie byłem jeszcze głupi”, rozdzielająca czas na dwa okresy. 

I Błażej, Tylkobłażej, snuje swoją opowieść, a ciekawość odbiorcy, która przysypia czasem, jest umiejętnie budzona przez różne napomknienia, sugerujące sekrety, tajemnice, zagadki, podsycając nadzieję na rozwikłanie wszystkich niedomówień. A opowieść idioty, jak wiadomo, jest bezcenna, bo gada naiwnie jak dziecko z jednej strony, szczerze, dzieckiem przecież nie będąc, mając bagaż doświadczeń oraz język z taką bazą pojęć, że bez żadnego trudu potrafi odruchowo wszystko trafnie nazwać i uchwycić. 

Ale Wróżenie z wnętrzności to za mało. Muszę wiedzieć więcej. A skoro chcę iść dalej, to chyba siłą rzeczy mówię: tak. Tak dla Szostaka. 


**********************************************************

środa, 9 sierpnia 2017

Co wychodzi w praniu

**********************************************************

Nie należę do grona tych uprzywilejowanych ludzkich jednostek, które chodzą z dwoma psami, ani nawet do tych pospolitszych, spacerujących z jednym, ale i tak nie narzekam. Bo nie muszę wcale czytać książek Fransa de Waala na przykład (chociaż chcę), żeby dostrzec czarno na białym, że jestem małym puzzlem w wielkim i przebogatym świecie fauny i flory. Nie mam wprawdzie w fizycznym zasięgu ani małp człekokształtnych sensu stricto (oprócz ludzi), ani nawet kapucynek, ale mam na szczęście w obfitości wystarczającej zupełnie i w najbliższym otoczeniu te, które są określane przez swoich własnych badaczy jako „upierzone człowiekowate” i to właśnie z powodu porównywalnej z hominidami inteligencji. Mowa o krukowatych, oczywiście. I idąc o poranku (bez psa/psów) oraz gapiąc się z rozdziawionym dziobem na te ptaki, które bawią się moją uwagą ewidentnie i kombinują niewąsko w tych swoich zaawansowanych mózgownicach, przetwarzających na poziomie zbliżonym, nie mam żadnych wątpliwości, że ewoluowały konwergentnie. Więc nie chodzi tylko o to, że oczytałam się o tej mądrości ptasiej jak bąk, ale również o to, że jest w tym wszystkim także nieco praktyki. 

Przy okazji i a propos bąka, o którego wyglądzie miałam, jak się okazało, całkowicie mylne wyobrażenie, aż do wczoraj, kiedy to wsiadłam do tramwaju przed wieczorem, zmulona już trochę po całym dniu, i skierowałam swe kroki bez większych kombinacji do pierwszego wolnego krzesełka, żeby usiąść. Już siadałam prawie, gdy usłyszałam nagle taki tekst: „Proszę tutaj nie siadać, bo tu jest jakieś zwierzę, nie wiadomo, czy do końca martwe...”. Pani to powiedziała z poprzedniego krzesełka, więc zawisłam z jedną stopą w powietrzu, żeby nie wykonać tego zgubnego kroku, przed którym mnie przestrzegła uprzejma i empatyczna współpasażerka. Poszłam za jej wzrokiem i spostrzegłam bez trudu, że na okiennej ramie siedzi trzmiel-gigant-gargamel albo bąk, znieruchomiały wprawdzie, ale też niewykazujący żadnych uszczerbków na ciele typu spłaszczenie/wgniecenie. Wyglądał jak nowy, tylko tyle, że jakiś zastygły w tym przysiadzie. Podziękowałam pani, odzyskując energię, i udałam się czym prędzej w kierunku wręcz przeciwnym w stosunku do "zwierzęcia" tj. na stronę prawą, gdzie również było sporo wolnych miejsc. Następnie sprawdziłam w necie, co tam siedziało w końcu: trzmiel czy bąk? Wyszło na to, że trzmiel bez wątpienia. Bąk jest całkiem do trzmiela niepodobny. Tym sposobem trzmiel drzewny (bombus hypnorum), albo trzmiel łąkowy (bombus pratorum), dołączył do grona, w którym znajdował się już danio pręgowany, a także Piwnik Ponury - towarzystwo, z jakim dziwnym trafem zetknęłam się ostatnio zarówno w teorii, jak i w praktyce. Ale to już całkiem inne historie.

I nawiązując jeszcze do tych obu (teorii i praktyki) - dziś już wiemy, że perspektywa otrzymania kiełbasy uaktywnia w mózgu psa dokładnie ten sam obszar, jaki w mózgu biznesmena pobudza perspektywa otrzymania premii finansowej. A to wszystko dzięki temu, że Gregory Berns, neuronaukowiec, dał radę wykonać funkcjonalny rezonans magnetyczny swoim psom, Callie i Eli’emu. Frans de Waal, który uczestniczył w tych badaniach, pisząc o nich, konkluduje tak: 
Choć badania te są jeszcze w zalążku, rysują przed nami perspektywę nieinwazyjnych badań neurologicznych emocji i procesów poznawczych zwierząt. Gdy Eli wysunął się ze skanera i położył głowę na moim kolanie, wydając z siebie głębokie psie westchnienie, sygnalizujące ulgę, że wszystko dobrze się skończyło, czułem się, jak gdybym stał u progu nowej ery. 
Frans de Waal, Bystre zwierzę. Czy jesteśmy dość mądrzy, aby zrozumieć mądrość zwierząt? Copernicus Center Press, 2016, tłum. Łukasz Lamża 
Jest jeszcze inne badanie, z którego wynika, że miłośnicy kotów są inteligentniejsi od miłośników psów. I w zasadzie mniejsza o to, na ile jest to badanie wiarygodne. Rzecz w tym, czy obie grupy są dość inteligentne, żeby nie przenosić tej „ludzkiej” hierarchii na zwierzaki. 


**********************************************************

poniedziałek, 31 lipca 2017

Poznać się to mylić się

**********************************************************

W komunikacji miejskiej trochę się rozluźniło, dzięki czemu zaistniała przestrzeń dla pasażerów liczniejszych jakby w miesiącach tzw. letnich, przewożących swój dobytek w wypchanych reklamówkach i gadających do siebie. Są to jedyne osoby, które nie gadają o pogodzie albo o tym, co sobie kupiły bądź też zjadły. Żulerka jest zajęciem wymagającym ogarnięcia i organizacji, a także dyscypliny, więc nie każdy może uprawiać ją na co dzień. Latem życie przenosi się w plener, gołe niebo zamienia się w dach, ławki w łóżka, ale rano siedzą już prosto, jakby wyszli dopiero przed chwilą na powietrze, bety pozwijane i grzywki zaczesane schludnie w górę. 

To jest stały symptom lata o charakterze społecznym, tak jak stałym symptomem w wymiarze jednostkowym jest moja wielka ochota wejścia w letnich miesiącach pod schładzający prysznic konkretnych akapitów z utworów literackich też konkretnych, i to nie z tęsknoty za tekstami, które już czytałam, tylko z fascynacji, a także z ciekawości, czy i jak zadziałają. Zresztą mniejsza o to. Chodzi o nadużycie w zastosowaniu figur retorycznych, bo nie muszę o nic wołać ani węszyć za czymś adekwatnym. Kafką toczy się życie. 

Wiem, że się nigdy nie dowiem, „jak to jest być nietoperzem?”, ponieważ jestem człowiekiem. Mogę jednak próbować doświadczyć obcego świata, wejść w cudzą perspektywę, na ile mi pozwoli wyobraźnia, wiedza i empatia, które mój organizm potrafi wygenerować, jeśli tylko zechcę uruchomić odpowiednie procesy. I nie ma sprawy, mogę zacząć od przeczytania Przemiany Franza Kafki dla ułatwienia jeszcze raz („Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”), tak jak zaczyna od niej swoją ostatnią książkę pt. Bystre zwierzę. Czy jesteśmy dość mądrzy, aby zrozumieć mądrość zwierząt? profesor Frans de Waal, znany na całym świecie psycholog i etolog: 
Przemiana Franza Kafki, opublikowana w 1915 roku, stanowiła specyficzną salwę powitalną dla stulecia, które miało stać się wiekiem słabnącego antropocentryzmu. Wybierając odpychające stworzenie ze względów metaforycznych, Kafka od pierwszej strony zmusza nas do wyobrażenia sobie, jak to jest być robakiem. Mniej więcej w tym samym czasie niemiecki biolog Jakob von Uexküll pisał na temat zwierzęcego punktu widzenia, określając go jako Umwelt danego zwierzęcia. Ilustracją dla tego pojęcia (oznaczającego po niemiecku „świat otaczający”) była przechadzka po różnych tego typu światach. Każdy organizm poznaje otoczenie na swój własny sposób, pisał Uexküll. Bezoki kleszcz wspina się na źdźbło trawy, oczekując na zapach kwasu masłowego wydzielanego przez skórę ssaka. Jako że eksperymenty pokazują, że ten pajęczak jest w stanie wytrzymać osiemnaście lat bez pożywienia, ma on masę czasu na to, aby w końcu wyczuć jakieś zwierzę, opaść na nie i pożywić się jego ciepłą krwią. Po tym wszystkim jest już gotowy, aby złożyć jaja i umrzeć. Czy rozumiemy Umwelt kleszcza? Wydaje się, że jest on niebywale ubogi w porównaniu z naszym, ale Uexküll uważał, że prostota jest jego siłą: cel kleszcza jest jasno zdefiniowany i zwierzę takie niełatwo rozproszyć.
Frans de Waal, Bystre zwierzę. Czy jesteśmy dość mądrzy, aby zrozumieć mądrość zwierząt?, Copernicus Center Press, 2016, tłum. Łukasz Lamża 
Tak więc, owszem, nigdy się nie dowiem, jak to jest być kleszczem albo lwem, ale mogę podejmować próby wyjścia poza własny, wąski, ludzki Umwelt i wejścia w Umwelty organizmów, których nie można mierzyć ludzką miarą, a których w przyrodzie jest bogactwo nieprawdopodobne. 

I mam też wrażenie, że jestem w stanie zrozumieć Umwelt kleszcza jednak znacznie lepiej niż Umwelt ludzi piszących projekty ustaw ostatnio w Polsce, dla Polski, po polsku, dla Polaków, dla Polek i Polaków, o Polsce, z Polską itd. To po prostu niewiarygodne.


**********************************************************

niedziela, 2 lipca 2017

Męcząca siła gwiazd (wpis celebrycki)

**********************************************************

Celebrytki powitały lato na dywanie standardowo czerwonym, nie kwiatowym lub choćby zielonym tematycznie, a pogodynka o głosie jedwabistym, jak hipnoterapeutka najlepsza w danym regionie, przekazała info, że oto mamy przed sobą ciepłe dni. I ciała celebrytek powoli stracą bladość (nasze też), aż zaczniemy marzyć o chłodzie na powiekach, żeby przykryć nimi ciepłe oczy. 

Masz jakieś wątpliwości, Ziemianko/Ziemianinie, w kwestii urody świata? Że istnienie jest przywilejem? To się rozejrzyj wokół. I się ciesz. Lato jest celebrytą wśród pór roku. Jest fazą nachalną. Dlatego mój organizm domaga się w wakacje, oprócz truskawek i malin, Czarodziejskiej Góry oraz Zamku albo Ameryki, albo Dołu. Ratunkowych szalup od tej niewiarygodnie pięknej ściemy. Co tu jeszcze dodać? Gdy Kafka pisze o chłodzie, czuję chłód. Tak samo Płatonow. Kafko, help! 


**********************************************************

niedziela, 25 czerwca 2017

Autor mógł się pomylić

**********************************************************

Gdy zaczynam czytać Płatonowa, wtedy czuję się tak mniej więcej, jakby na klatce piersiowej usiadło mi ptaszysko, a nawet żar-ptaszysko. I ptak właśnie, a nie inne zwierzę, ponieważ jest on zarazem ciężki poprzez swe fizyczne gabaryty oraz lekki przez potencjał skrzydeł, zdolność lotu, poprzez umiejętność uniesienia się w każdej chwili. Ptak się zrywa – to jak kamień z serca, euforia, ale nie z powodu szczęścia albo optymizmu, tylko za przyczyną niesamowitej celności, zdań, które trafiają w punkt bezwzględnie i którymi Dół Płatonowa jest usiany. Ptak wpija mocno pazury przy tych swoich manewrach startu/stopu. No i jest on oczywiście metaforą. 

Jasne, że jest to sprawa w każdym przypadku i zawsze osobista. A jednak istnieją literackie kanony, ustanowione przez znawców, którym należy wierzyć, co nie znaczy, że nie mówić: sprawdzam. Chodzi o rekomendację: warto sięgnąć i poświęcić czas. O ten moment, kiedy się stykamy z czymś, O CZYM naczytaliśmy się już wcześniej, że takie to i owakie, pomijając już zjawisko, które mnie fascynuje – recenzowania w taki sposób, że wszystko jest przeprute do pięćsetnego co najmniej miejsca po przecinku, a potem siadasz człowieku do gołego, bazowego tekstu i… 

Mann, Kafka, Dostojewski i tak dalej, także Bernhard, a ostatnio Wallace, no i wreszcie Andriej Płatonow. Giganci opisani jako giganci, których dorobek własny przerasta bez litości to, co się o nim pisze, nie dorastając podmiotowi nawet do pięt. 

Więc o Dole też ciężko pisać. Szkoda pary, najlepiej się streścić, używając tytułu filmu Elema Klimowa: Idź i patrz. Po prostu przejdź przez ten tekst, a wtedy sam zobaczysz, jak wygląda u Płatonowa apokalipsa. Że ma także taki wymiar: 
Było gorąco, wiał dzienny wiatr, a gdzieś we wsi darły się koguty – wszystko pochłonięte było pokornym istnieniem, tylko Woszczew wyodrębnił się i milczał. 
Andriej Płatonow, Dół, Wyd. Czarne, 2017, tłum. Adam Pomorski
Tryb, w jakim pisze Płatonow, jest trybem zmrażającym (jak się robi zimno, to są dreszcze). Dlatego dodaje: „Autor mógł się pomylić” w swoim dopisku do Dołu, zdając sobie sprawę, jaki dał obraz świata. Owszem, mógł, tylko co w takim razie począć z dojmującym wrażeniem, że pokazał jasno całą prawdę?


**********************************************************

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Inne miejsce do życia nie było im jednak dane

**********************************************************

Tak jak kiedyś PIW-owi za ważną rzecz w postaci satysfakcjonująco kompletnego tomu Opowieści i przypowieści Franza Kafki, tak teraz Czarnemu (Wydawnictwu) mam ochotę podziękować za nowe wydanie Dołu Andrieja Płatonowa, w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego. Może nawet jeszcze bardziej. 

Dół wyszedł już raz w Polsce jako Wykop (1990) w przekładzie Andrzeja Drawicza, pomijając jednak inne względy, format, w jakim ta książka została wtedy wydana, dyskwalifikuje ją praktycznie całkowicie jako rzecz możliwą do przeczytania bez poważnego uszczerbku na psychice czytającego. Jest to mała książeczka zadrukowana do bólu, sformatowana w taki sposób, że daje przy czytaniu efekt intensywności agresywnej wręcz, nie do zniesienia, bo podwójnej: tekstu samego w sobie i opresyjnej wprost liczby liter upchniętych niemiłosiernie na minimalistycznych przestrzeniach stron. Można oszaleć.

Widać, że Czarne wyniosło z poprzedniego polskiego podejścia dobrą lekcję – Dół 2017 ma fizycznie dużo przestrzeni, tak że przynajmniej na tym poziomie jest czym oddychać, co pozwala bez przeszkód skupić się tylko na tekście, który wystarczająco zapiera dech, dużo waży, bez dodatkowych atrakcji w postaci wrażenia nakładających się na siebie wersów itp. Brniemy przez tekst mozolnie, jakbyśmy brnęli w zamieci i bynajmniej nie dlatego, że jest on źle napisany – wręcz przeciwnie, właśnie dzięki temu, że jest napisany doskonale. A dociera to do nas w całej pełni za przyczyną świetnego przekładu, co gwarantuje marka, jaką jest bez wątpienia Adam Pomorski. 

Żadna literatura nie jest w stanie przerazić bardziej niż samo życie, ale jeśli jakaś niepokojąco pokrewnie potrafi w nas obudzić odczucia tak stężone i tak elementarne, że ogarnia nas realna zgroza o ciężarze tzw. egzystencjalnym, to mówimy o rzeczach najlepszych. I to jest przypadek Płatonowa. 

Dół to książka, która działa ponad – ponad tym, o czym zasadniczo opowiada. 

A na razie mała próbka języka: 
Słońce świeciło jeszcze wysoko, ptaki śpiewały smętnie w oświetlonym powietrzu, nie radując się, ale szukając pokarmu w przestrzeni; jaskółki śmigały nisko nad pochylonymi, kopiącymi w ziemi ludźmi, skrzydła im milkły ze zmęczenia, a pod ich puchem i piórami był pot ubóstwa – latały od samego rana, w nieustannej męce, byle nakarmić pisklęta i partnerki. W pewnej chwili Woszczew podniósł ptaka zmarłego nagle w locie i upadłego na ziemię: był zlany potem; a kiedy Woszczew go oskubał, żeby obejrzeć ciało, w rękach została mu żałosna, mizerna istota, zmarła z przepracowania. Odtąd Woszczew się nie oszczędzał, niwecząc caliznę gruntu: będzie tutaj dom, w którym ludzie, kryjąc się przed strapieniem, będą rzucali przez okno okruszki zamieszkałym na zewnątrz ptakom.
Andriej Płatonow, Dół, Wydawnictwo Czarne, Wyd. I 2017, przełożył Adam Pomorski 


**********************************************************

niedziela, 11 czerwca 2017

czterdzieści i cztery

**********************************************************

Wydzieramy się z babcią nad Wisłą, bo wieje, a babcia niedosłyszy. Dodatkowo jeszcze - sorry, wiem! - jestem rozkojarzona i oglądam się za psami, zamiast się koncentrować na konwersacji w ruchu. Słucham? Kto? A, Komorowski. I ta jego druzgocąca prostoduszność. Wrócił do polowania. Żeby obcować z przyrodą i nie być takim mięsożernym hipokrytą. Tak, słyszałam. I co o tym myślę? 

To wielka tajemnica, jak można znieść napięcie pomiędzy zachwyconym zanurzeniem w tętniący życiem świat lasu, świat natury a świadomą intencją wprowadzenia chaosu, zadania temu światu śmierci, na dodatek bezsensownej, niewymuszonej żadną autentycznie wyższą koniecznością. A słyszała babcia o tym gościu, który przestał polować po tym, jak przez przypadek, polując, zabił psa? Zabicie psa nim wstrząsnęło, tak jak nim nie wstrząsnęło zabicie łosia na przykład albo sarny. Zabił kogoś ze „swoich”, z rodziny. A łoś też należy do rodziny, tylko innej. Ale w sumie mniejsza o to. Każda epifania jest dobra, jeśli tylko jej skutkiem będzie zmiana na lepsze, wyzwolenie się z egocentryzmu, tj. antropocentryzmu rozumianego bandycko. Nie wiem, jak to jest zabić psa albo inne duże zwierzę i mam nadzieję, że nigdy się tego nie dowiem. Wystarczą mi doświadczenia z małymi owadami, które bywa, że gonię, żeby kot w łowieckiej ekstazie nie zdemolował domu, i tłukąc je gazetą, widzę, jak zajadle walczą o życie.

„To ranne zwierzę trzeba dobić”, powiedział wczoraj przed meczem były piłkarz, a obecnie komentator, o drużynie Rumunii, z którą grała Polska (cała Polska), „i trzeba uważać, bo ranne zwierzę może pogryźć z bólu i może też walczyć o przedłużenie swojej egzystencji”. A gdy przyszedł pierwszy karny: „Czy za chwilę to imię będzie jego? Czterdzieści i cztery?” Było. A potem było jeszcze czterdzieści i pięć, a następnie czterdzieści i sześć (bramek w kadrze). W jakich żyjemy czasach? Mamy wielkiego farta: żyjemy w czasach Lewandowskiego. Niestety, jest to także era Szyszki. 

tak wyglądało niebo przed meczem 

**********************************************************

środa, 7 czerwca 2017

Być słomką w strumieniu

**********************************************************

A kotek siedzi w reklamówce (no niestety, plączą się czasem po domu jakieś niebiodegradowalne), udaje, że go nie ma. W końcu tyłek mu tylko wystaje, w którym oczu brak, więc się nie liczy. Skoro on nie widzi otoczenia, to na pewno vice versa też. „Gdzie ten kotek?” trzeba wtedy pytać retorycznie i zabawa trwa. Ludzkie dzieci bawią się podobnie, ale już dorosłe osobniki raczej bawić się na tym poziomie nie powinny. Możemy oczywiście próbować zamknąć oczy i udawać, że to się przekłada na status ontologiczny nasz własny i otaczającego świata, jest to jednak zabawa w wydaniu dużych jednostek mało śmieszna, nie rozczula raczej. 

Dorosły ludzki osobnik i tak jest bardzo śmieszny śmiesznością przyrodzoną, wpisaną w ludzką kondycję, wynikającą z kontrastu pomiędzy fizycznością a pretensją, w który popadamy doroślejąc, zazwyczaj z tendencją do pogłębiania się z czasem. Stara się jednak jak może dorosły ludzki osobnik z większym lub mniejszym talentem sprawiać wrażenie, że jakoś panuje nad tą swoją dającą efekt komiczny niekompatybilnością. Wbija się w garnitury, garsonki i mundury, stroje łowieckie, rzeźnickie, togi też, nie mówiąc już o całej gamie okazałych szat kościelnych. Przystraja się w kostiumy, mające służyć celom rozmaitym, i odprawia różne swoje rytuały o charakterach też różnych: państwowym i kościelnym, a także rodzinnym i indywidualnym. 

Jeśli nie wiemy specjalnie, jacy w tym wszystkim jesteśmy, albo coś nam się wydaje na nasz własny, jakże ważny, temat, to obejrzyjmy sobie Sieranevadę, film, który nakręcił Rumun Cristi Puiu. Rzecz cała (trzygodzinna) dzieje się w ciasnym mieszkaniu blokowym, familijnym mikrokosmosie, przez który przewijają się intensywnie liczni krewni/znajomi Królika, członkowie rodziny. I nie wnikając szczególnie co kto partykularnie miał na myśli z tą słomką w strumieniu, którą w tytule posta chciałby być, należy powiedzieć, że kamera w tym mieszkaniu jest właśnie jak ta słomka. W strumieniu. Spija wszystko, dając spójny,  pełny obraz strumienia i zawartości, czyli treści, której jakże brak!

Bierzemy udział w celebrach, które są groteskowe, ponieważ nic już nie znaczą, a zajmują kupę czasu i atłasu, masę energii. I mamy tego świadomość, tkwiąc w tym wszystkim po uszy i grzęznąc w przeświadczeniu, że tak właśnie być musi, że inaczej się nie da, nie ma od tego ucieczki nie tylko z takich powodów, skądinąd bardzo szlachetnych, jak chęć niesprawienia przykrości innych członkom rodziny, lecz także dlatego, że nie umiejąc stworzyć nic lepszego, chwytamy się tej mocy "tradycji" i rytuałów, nawet pustych i wypranych z sensu, bo nas tą swoją mocą gdzieś „mocują”, osadzają w jakimś kontekście, który nawet jeśli jest absurdalny, to ma jednak fizyczny wymiar – nasi prawdziwi, namacalni krewni serwują nam prawdziwe, parujące posiłki. Tak to działa, nawet jeśli stół, przy którym usiłujemy się zgromadzić, jest stołem z powyłamywanymi nogami. Jesteśmy mocno komiczni z naszymi pretensjami do korony stworzenia, przy jednoczesnym bogactwie zasadniczych dysfunkcji, jakimi dysponujemy i które sprawiają, że potrafimy wydrążyć z sensu wszystko i wszystko uświnić, choć powinnam napisać: uczłowieczyć (ale jednak budzi to nadal, o dziwo!, zbyt myląco pozytywne skojarzenia). 

Co nam pozostaje? W funkcji ostatniej deski ratunku - i jedynej - obsadzony został śmiech. Szczery śmiech. Cristi Puiu Sieranevadę, podobnie jak Szumowska Body/Ciało, kończy śmiechem – bohaterowie śmieją się z samych siebie, ze swoich kostiumów, z idiotyzmów, w które popadają jakimś cudem, oni też, tak jak reszta świata, z tego, że miało być inaczej, ale nie jest. I to nie jest beka, tylko śmiech. Autentyczny, ludzki i szczery. Szkoda tylko, że w tej scenie nie ma kobiet, wszystkie akurat wtedy właśnie wyszły.

Sieranevada, reż Cristi Puiu

**********************************************************

niedziela, 28 maja 2017

Stary chwali się Klatą

**********************************************************

Stary chwali się Klatą póki może, a i tak tylko mały ułamek ludności miejscowej i przyjezdnej zdoła dostać się na to jego słynne już funeralne i znakomite Wesele. Szkoda. W ogóle szkoda. Jaki proces myślowy stoi za decyzjami z gruntu destruktywnymi, jawnie małostkowymi, a także nieodpowiedzialnymi w sytuacji, gdy dotyczą obywatelskich dóbr dość szeroko pojętych, społeczności zorganizowanej w państwo? 

Który raz w tym roku mówię: szkoda? 

Życie jest taką sztuką, gdzie wszyscy bohaterowie prędzej czy później giną (to się chyba tragedia nazywa) i są takie momenty, kiedy trzeba się z taką wiedzą poboksować, więc chcę i życzę sobie, żeby istniały miejsca, gdzie zamiast mdłego chłamu i skretyniałego pokrzepienia dostanę jakąś pełnowartościową pożywkę dla swoich zwojów mózgowych, gdy zechcę ich użyć w celu trochę bardziej wyrafinowanym niż proste ogłuszenie się. 

A póki co po drodze trafia mi się, chcąc nie chcąc, skromna produkcja uliczna: w przychodnikowych krzakach ptaki się wydzierają tak bezczelnie i tak nietaktycznie, że sama mam ochotę zajrzeć, co się tam dzieje, ileż to dziobków rozdartych sterczy tam potencjalnie z gniazdka wystawionego na całe zło tego świata. Mają szczęście, że nie jestem kotem. 

I z mijanego okna słyszę jeszcze kawałek czyjejś mowy na jakąś okropną prawdopodobnie okoliczność: „…po to, żeby się to nigdy więcej nikomu nie wydarzyło”. Ależ wydarzy się, wydarzy się na pewno.

a to gołąb pojedynczy i na betonie

**********************************************************

niedziela, 14 maja 2017

na skraju świata

**********************************************************

Gdybym babci nie złapała pełną garścią dosłownie za płaszcz, pofrunęłybyśmy w siną dal. Jakiś lokalny cyklon poderwał nas znienacka pomiędzy blokami tak zdradziecko, że ledwo zdążyłam jedną ręką przytrzymać się słupka, a drugą chwycić babcię za poły okolicznościowego trenczyka, dość brutalnie. Babcia jest pod wrażeniem – nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżyła, choć przeżyła sporo: liczne utraty, wojnę, stalinizm i dużo ogólnie przeżyć miała w swoim życiu prawie dziewięćdziesięcioletnim. Jednak takiego wiru nie doświadczyła nigdy. I to kilka metrów od domu. „Gdybyś mnie nie chwyciła, tobym się przewróciła”. „Tobyś pofrunęła”. „Ale ja do nieba wcale nie chcę”, babcia jest w tej kwestii kategoryczna. „Jaki śliczny piesek”. No śliczny. Fajny knypek. „A im bardziej rasowy piesek, tym mniej rasowa pańcia, nie uważasz?” 

Babcia ma pełną rację w obu kwestiach: że piesek jest fajny i że "cyklon" mógł nas co najwyżej przewrócić, ale nie mógł nas na pewno unieść w górę, poderwać do nieba, a co za tym idzie, nie dałby rady tym bardziej rozpirzyć całego osiedla, albo, idźmy dalej, miasta, a na koniec świata. Dlatego (upraszczając) Cioran jest śmieszny, gdy krzyczy: „Skoro nie ma ocalenia ani w nicości, ani w istnieniu, niechże z tego świata razem z jego wiecznymi prawami zostanie tylko pył!”. No bo jak to sobie wyobraża w praktyce? Teoria jest słuszna, ale traci powagę w zderzeniu z tą nieczystą zaiste praktyką, jaką jest życie, rzeczywistość, prawa fizyki itp. Pozostaje czystą deklaracją. Oczywiście wiadomo, że może się wydarzyć taki układ kosmiczny, jaki pokazał von Trier w Melancholii na przykład, który autentycznie rozbije w pył od razu całą planetę, kawałek Kosmosu, ale w skali ludzkiego życia, nawet tak długiego jak życie babci, szansa na to jest jednak abstrakcją. 

A Virginia Woolf jest rasowa (choć Woolfowie akurat – sami wilki – psy trzymali też raczej rasowe, ale w sumie zdarzało im się przygarniać różne n/n). 

Nie mam złudzeń, że ogarnę wszystko, to chyba oczywiste, i mam też świadomość, że mogłam wywołać co do Dziennika Woolf mylne wrażenie. „Jakżeby to było interesujące, gdyby ten dziennik mógł się kiedykolwiek stać prawdziwym dziennikiem: wtedy jednak musiałabym pisać o duszy, a czyż zaczynając go tworzyć, nie skazałam duszy na wygnanie? Kolej rzeczy jest taka, jak zwykle zresztą, że zamierzam pisać o duszy, ale życie nie daje za wygraną”, zapisuje Woolf. I ten Dziennik taki właśnie jest. I ma wydźwięk afirmatywny, mimo wszystko. Woolf żyje świadomie (stąd ten „heroizm” w jej kontekście - jeśli wziąć z Ciorana to jego rozróżnienie dwóch zasadniczych postaw: naiwnej i heroicznej, tj. świadomej). „Wszyscy opanowaliśmy sztukę życia”, pisze o sobie i swoich przyjaciołach. Ona to wie.

„A ja mam grubszą książkę”, woła babcia, która przeżyła prawie całe stulecie, i wyciąga prehistoryczną księgę kucharską-gigant („to nasz prezent ślubny”), dociążoną poradami, jak uśmiercać, oprawiać i patroszyć, dopiero potem gotować. „Tu jest wszystko o życiu”, mówi twardo. 

 Melancholia, reż. Lars von Trier

**********************************************************

wtorek, 2 maja 2017

O skokach w ogniste kąpiele

**********************************************************

„Jeżeli będzie Pan rozmawiał z Cioranem, to może dałoby się zainteresować go moimi utworami. Ale jeśli ten facet jest taki, jak go maluje jego felieton, to może nie warto gadać” – pisał Gombrowicz do Giedroycia, kiedy ten poprosił go o komentarz do artykułu Ciorana pt. Dogodności i niedogodności wygnania (a komentarz zaczął tak: „Słowa Ciorana zieją piwnicznym chłodem i stęchlizną grobu, ale zanadto są małostkowe”). 

Prawdopodobnie Gombrowicz nie czytał żadnej pracy Ciorana, poza tym artykułem. Zresztą wtedy (1952) mógł znać de facto tylko Zarys rozkładu i Sylogizmy goryczy, ale i tego raczej nie widział na oczy. Wyobrażam sobie Gombrowicza, jak przewraca oczami, doświadczając czegoś na kształt skrętu kiszek przy lekturze Na szczytach rozpaczy. Ten ton, ten diapazon… Prawda jest jednak taka, że łączy tych dwu gości całkiem sporo, co najmniej tyle samo, ile dzieli. 

Trzeba uczciwie pamiętać i nie przemilczać faktu, że Na szczytach rozpaczy napisał Emil Cioran 23-letni. Łatwo się irytować tym jego pesymizmem (otchłannym), bezkompromisowością (ostentacyjną) i męczeństwem (demonstracyjnym), na które czuje się skazany jako człowiek, znajdujący się w przymusowej sytuacji (skoro już się urodził) bezsensownego istnienia w równie bezsensownym świecie („Sens życia można zanegować z tylu powodów, że ich wyliczanie staje się zupełnie zbędne”). Łatwo ironizować, pastwić się nad Cioranem, zwłaszcza w kontekście faktu, że gość przeżył 84 lata, serwując wszystkim na co dzień stwierdzenia typu: „Życie to długotrwała agonia”, „Tylko człowiek tuzinkowy może pragnąć umrzeć ze starości” itp. A jednak jest Emil Cioran przenikliwy. I w gruncie rzeczy ma rację. To wszystko nie jest takie proste. 

Ale skąd ten Cioran? Skończyłam czytać Dziennik Virginii Woolf i jakoś dziwnym trafem właśnie on przyszedł mi do głowy. Mam świadomość, że to zakrawa na jakąś chytrą prowokację albo - w gorszym razie - imbecylizm, że w kontekście Virginii Woolf przywołuję i umieszczam uparcie akurat samych facetów, no więc muszę się usprawiedliwić. Po pierwsze: istotny jest fakt, że obracam się aktualnie wokół Dziennika Woolf, a nie jej literatury/publicystyki; to ważne, bo jest to jednak trochę inna perspektywa. Po drugie: autentycznie zaskoczyła mnie postać Leonarda, uderza w Dzienniku siła więzi łączącej tych dwoje, a w miarę czytania zyskuje się intensywne wrażenie ich wzajemnej nieodzowności, przystawalności; nie miałam pojęcia, że Woolf mogła pisać o Leonardzie w taki sposób, że ten związek był tak istotny, że bez Leonarda jej losy mogły się były potoczyć drastycznie inaczej (być może spędziłaby życie w zakładzie psychiatrycznym). Po trzecie: jest to też w końcu symboliczna twarz tamtej epoki (męska), jej obraz (patriarchalny), który Virginia Woolf próbowała dzielnie i nienaiwnie ruszyć z posad. I po czwarte: ta wąsata mimoza-premier to na zasadzie kontrastu z leżącym wtedy odłogiem potencjałem pierwiastka żeńskiego. 

A teraz jeszcze ten Cioran. Który przyszedł mi do głowy nie tylko w kontekście samej Virginii Woolf jako postaci w gruncie rzeczy tragicznej, a więc też heroicznej bez dwóch zdań, walczącej z chorobą, balansującej ciągle na granicy życia i śmierci („Czy ci, co z taką łatwością zalecają radość, zdają sobie sprawę, co to znaczy lękać się nadchodzącego obłędu, co to znaczy w każdej chwili podlegać torturze przeczucia jakiegoś okropnego szaleństwa?” [Cioran]), ale też w kontekście świata, całokształtu. Taka perspektywa, jak w Dzienniku - przekrój wzdłuż poprzez kawał życia aż do końca - zawsze robi wrażenie. Widać jasno, dokąd to wszystko zmierza. A ostatnie zapiski powalają. 
[Styczeń, 1941]
„W poniedziałek byliśmy w Londynie. Poszłam na London Bridge. Patrzyłam na rzekę; bardzo mglisto; kłęby jakiegoś dymu, może z płonących domów. W sobotę był kolejny pożar. Potem widziałam klif muru, wyjedzony, na rogu; wielki narożnik całkowicie rozwalony; bank; sterczący pomnik; starałam się wsiąść do autobusu; ale tłok taki, że wysiadłam. Straszliwe korki, bo ulice są wysadzane w powietrze. Więc metrem do Temple; i błądziłam po opuszczonych ruinach moich dawnych placów: spękanych, rozebranych; te stare cegły pokryte białym pyłem. Szare błoto i wybite okna; gapie; wszystko bez reszty splądrowane i zdemolowane”. 
(…) 
„Kiedyśmy weszli siedziała na trójnożnym stołku z robótką w rękach. Kołnierzyk miała spięty strzałką. I nie minęło nawet pięć minut, a już nam powiedziała, że jej dwóch synów zginęło na wojnie. Czuło się, że to dobrze o niej świadczy. Siedząc tak, starałam się wymyślić parę komplementów. Ale przepadły w lodowatym morzu pomiędzy nami. I potem nie było już nic”.
Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, WL, tłum. Magda Heydel 

A gołąb stoi na poręczy i nie zjeżdża 

**********************************************************

wtorek, 18 kwietnia 2017

Klasa średnia, żaden tam syn ludu, osobowość jakaś taka przeciętna*

**********************************************************

Czas masowej produkcji, a następnie konsumpcji wielkanocnych pisanek, święconek i jarzynowych sałatek, a także w tym kontekście obligatoryjne roztrząsanie kwestii postawionej jak zwykle w sposób obrzydliwie egocentryczny: czy jaja od kur szczęśliwych (to znaczy wolno chodzących) są rzeczywiście smaczniejsze oraz zdrowsze? Naukowcy twierdzą, że nie. Więc jaki z tego wniosek? Że skoro nie są lepsze, to możemy upychać kury w klatkach za zasadzie: ile wlezie? Jasne! Jeśli w jakości jajek nie widać żadnej różnicy, po co dawać kurom wolny wybieg? Bo oczywiście kryterium nadrzędnym, najważniejszym jest jak zawsze nasz ludzki interes, nasze nieokiełznane pasibrzuchostwo. Do tego dodam jeszcze nagminne info z gablot z szynką: 100% mięsa bez nastrzyku! równie wiele mówiące o naturze tej świątecznej atmosfery. 

No, ale jeśli dochodzi także do takich rzeczy, że grupa aktywistów w proteście antywojennym, proteście przeciw przemocy, przed obozem w Auschwitz dokonuje zabicia żywej owcy, przynosi żywą owcę i podrzyna jej gardło, zarzyna żywe, ciepłe, zestrachane stworzenie, żeby coś w ten sposób zademonstrować, to ja naprawdę nie mam żadnych pytań. I zapewniam, że mam potencjał i  stosowne narzędzia w mózgu, wrodzone oraz nabyte, ażeby załapać, jakie ci aktywiści mieli intencje. 

Sto lat temu świat był w innym miejscu, czego akurat doświadczam, biorąc udział w procesie jego zaskakującej ekshumacji, przeprowadzanej z użyciem atrakcyjnego filtru, jakim są oczy i umysł Virginii Woolf, która twierdzi wprawdzie w Dzienniku, że żyje sobie jak wołek zbożowy w sucharku, ale jest to kokieteria. 

Choćby polityka w jej Dzienniku. Nie ma jej tu za wiele wprost, ale jest podskórnie obecna w pewnym sensie przez cały czas.

„Obie służące mają różyczkę, więc od trzech dni nie jesteśmy tu państwem tylko służbą”, zapisuje któregoś dnia dowcipnie i jest coś na rzeczy. Mimo to, kiedy kucharka Nelly rzuca w trakcie wyborów (1929), podając herbatę: „Wygrywamy!”, Virginia jest zszokowana myślą, że oto obie życzą sobie zwycięstwa Partii Pracy. Dlaczego? „Częściowo z tego powodu, że nie mam ochoty, żeby rządziła mną Nelly. Myślę, że rządy Nelly i Lottie to byłaby katastrofa”. To komentarz pół żartem, pół serio. Woolfowie działali jednak aktywnie we wszystkich postępowych środowiskach swojej epoki. W tym samym roku Virginia pisze: „Jestem pod wrażeniem konferencji [Partii Pracy] w Brighton (chodziło o zwiększenie roli kobiet w partii). Publiczność wydaje z siebie niesamowite buczenia, a ja myślę sobie, jak to polityka nie jest już domeną wielkich, szlachetnych ludzi i dyskrecji, i dyplomacji, lecz tylko zdrowego rozsądku zwykłych przedsiębiorców – że nie jest już wzniosła, ale zwyczajna, tak jak każda inna działalność”. Tak zaczynał się ten proces. 

A Leonard kojarzy mi się z tatą.

Ramsay Macdonald w latach 30. 
 __________________________________________________________________________ 
*O premierze Jamesie Ramsayu MacDonaldzie z Partii Pracy (1930) w: Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, tłum. Magda Heydel 

**********************************************************