środa, 24 czerwca 2009

Do czego zmusza zbiorowa dusza?

*********************************************************

Zbiór to pojęcie zbyt ogólne, choć w kontekście zbiorowej duszy nabiera już konkretniejszych kształtów i wymiarów. Śmieszna, antropocentryczna pycha każe nam myśleć od razu o zbiorowości ludzkiej (skąd ta chora uzurpacja? jakiś niezdrowy monopol? tylko my mamy duszę w przyrodzie? może jeszcze w całym wszechświecie, hę? arogancja i bezpodstawny szowinizm, tyle...).

Tak czy siak - tym razem rzeczywiście chodzi o ludzkie stado, realnie istniejące, snujące się wokół gęsto, rozwleczone aż po horyzont, zagarniające mnie - substancję indywidualną - na przeważającą część dnia i każące mi myśleć intensywnie o rzeczach, które personalnie aż tak bardzo mnie nie obchodzą.

Stada jednak bywają różne. Jest to prawda raczej oczywista, więc nie będę się bawić w jakąś zaawansowaną egzemplifikację (bo mogłoby się zrobić drastycznie). Może poza zajawką jednego - literackiego zresztą - przykładu, który ujmę w formę ekscentrycznego pytania: co zrobić, gdy ogromne, kilkutysięczne stado ptaków zaczyna wrzeszczeć (i nie zamierza przestać, krzyczy tak dniami i nocami) po odejściu swojego opiekuna-hodowcy, który zajmował się nimi, pielęgnował je, "prawie wychowywał, żył dla nich"? To z Bernharda - u niego można znaleźć opis takiej sytuacji, włącznie z dokładną relacją, co zrobiono, żeby rozwiązać ten problem. Powiem tylko, że po przeczytaniu tego kawałka wysiadłam z tramwaju i weszłam na ulicę na czerwonym świetle. Następnie - gdy pod wpływem napierających samochodów zaczęłam wycofywać się na chodnik - nadziałam się plecami na słup, który prawie zgięłam w amoku, robiąc sobie na szczęście niewielką krzywdę, za to budząc ogólne zainteresowanie. Zresztą cały Bernhard jest taki. Tłum to chaos i ciemność. Tak trywialne pojęcie, jak "fajnie", po prostu nie istnieje.

Bez wątpienia jednak przyjazne stado może generować całkiem czułą, wyrafinowaną i ubogacającą zbiorową duszę (sprzyja temu dobrowolność zgromadzenia i możliwość czasowej izolacji:). O całkowitej kiszce (albo prawdziwym wyzwaniu - jak kto woli) można mówić dopiero wtedy, gdy stado jest obce i wrogie. Osobiście wolałabym nie pakować się w taki pasztet (kiszkę znaczy - nie dość, że stado, to jeszcze całkiem niepokrewne, brrr!), tyle że akurat nie bardzo mam wybór. Przynajmniej na kilka najbliższych dni. Trudno.

I jak zawsze, kiedy mam na to wyjątkowo marne szanse, marzy mi się spokojna kontemplacja w całkowitym, egzystencjalnym spoczynku. A najlepiej wykonywanie zawodu, w który kontemplowanie siebie (człowieka) jest z założenia wpisane.
Aha, od razu dodam, że te moje kontemplacyjne zapędy nie mają nic wspólnego z (również moim) niespełnionym marzeniem o beztroskim zbijaniu bąków. Na co dzień. Dla jasności wywodu przywołam znaną chyba ogólnie przypowieść o kontemplującej Marii i krzątającej się Marcie, która daje postawie kontemplującej sankcję boską (wiadomo, kogo pochwalił Chrystus). I taki właśnie komfort mi się marzy;)

*********************************************************