piątek, 23 grudnia 2011

Lulajże wreszcie, śpij

*********************************************************

Ślizgała się na butach w zamyśleniu głębokim i była to oczywiście sprzeczność można powiedzieć sama w sobie, błąd krytyczny można tak powiedzieć, oksymoron, gdyż powinna się była ślizgać z uwagą, w równym tempie, panując nad sytuacją oraz ciałem. Z powodu tej zadumy, jednak zbyt ryzykownej jako oprawa dla tak zaawansowanej choreografii, praktycznie ekstremalnej, nie pamiętała nawet, co się stało. Jak się to potoczyło, że znalazła się nagle na ośnieżonej świeżo glebie, wylądowała z impetem, nie wysunąwszy podwozia, i szorowała wdzięcznie całą powierzchnią pleców po oblodzonym nieco gruncie. Zmieniwszy tak gwałtownie konfigurację ciała na całkowicie horyzontalną, co istotne - pod gołym niebem, zarejestrowała je ze zdziwieniem tuż nad sobą jako bezgwiezdne, a także ciężkie i zimowe (wreszcie!), nabrzmiałe od pokładów koronkowych wyrobów, oryginalnych płatków, jeszcze nie made in China, nieściemnionych, prawdziwie śnieżnych. Z autentycznym zimowym potencjałem. Oczywiście zrobiło to na niej duże wrażenie. Nie mniejsze zresztą wcale niż nie-widmowa postać, konkretna raczej, nie baśniowa, która w pewnym momencie zawisła nad nią groźnie, przesłaniając swoim korpusem kontemplowany z satysfakcją nieboskłon. Ujrzała uniesioną do góry dłoń, jakoś tak patetycznie potrząsającą palcem, kulfoniastym zdecydowanie, wycelowanym mniej więcej między jej oczy, co dawało dość komiczny efekt.
- Świat tak jest urządzony – kiwał palec - oraz życie, którego trzeba się uczyć przez cały okres jego trwania (nu nu! siekał powietrze palec), że preferuje sympatię do przebywania stałego w społeczności szerokiej optymalnie, uczestniczącej chętnie w różnych szoł z gatunku reality, także do karaoke oraz ciągłego szlifowania normy, przepraszam – formy, bez paroksyzmów niesmacznych czy innych anomalii. Oraz radosną gotowość do urzeczywistnienia 2-3 podróży rocznie, międzykontynentalnych najlepiej, w ogólnie wszystkim znane, ale zaskakujące miejsca, woow, i w całkiem innym celu niż zrealizowanie kilku fotek. Bezdyskusyjne i szczere powinno być to wszystko, jak menedżerskie oblicze, gdy prace zakończywszy, na spoczynek powraca jego pan. Zaprawdę ci powiadam, don’t you like it?
Tu przerwał, lecz nie znikał, nadal blokując jej perspektywę.
- Zaprawdę? – pomyślała – ZA PRAWDĘ? Co za koszmar. Chce, żebym wzięła za prawdę jakiś kosmiczny kit? W żywe oczy?
- Przepraszam pana bardzo…– to na pewno nie był jej głos, tego od palca też nie. Pojawił się ktoś trzeci, ale słabo jakoś, pod zbyt ostrym kątem go widziała. – Pan, zdaje się, ulega zasadniczej iluzji: że świat jest u r z ą d z o n y. Że życie się poddaje procesom edukacji itede. Świat jest wyjątkiem, panie! I radzi sobie świetnie z każdym formatem paradoksu: z głodem w Afryce może jakoś żyć i z przeżarciem w Ameryce równie dobrze. Więc niech pan nie ogłasza, że jakiś ład w przyrodzie burzy ona - machnął w jej stronę - posiadając na przykład biurko, które wygląda, jak rumuńska osada, tzn. równie malowniczo, i kiedy przy nim siada, w jednej szufladzie trzyma stopę, w drugiej logitechową mysz. Lub że narusza porządek, nie wykonując podróży międzykontynentalnych żadnych w bliższym i dalszym czasie, ponieważ nie ma na to ochoty. I że każdy przesypujący jej się przez dłonie nadmiar pozwala zdziobać krukom. No i co? I niechże pan nie zgina tak tego palca, bo panu na nim zawieszę coś niefajnego. A tak w ogóle, lulajże pan wreszcie, śpij. Kysz! kliszowata maro, łapko na muchy.

Nagle ucichło wszystko. A ona nie wiedziała, co się stało. Nie bardzo jakoś chciała zbierać się w sobie po tym zajściu. Na koniec wstała wreszcie i nawet odruchowo wróciła do ślizgania się na tych swoich podatnych butkach. Szybko przystanęła jednak przezornie. Dobiegł ją mocny odgłos jakiejś wyraźnej afery, toczącej się na szczęście w połowie wirtualnie, gdyż przeciwnik awanturującej się energicznie kobiety siedział jak dżin w słuchawce, całkiem cicho. Ona za to nie ustawała w boju, rycząc do telefonu, jak chlaśnięty jeżynowymi kolcami łoś, niewiarygodnie po prostu:
- Esemesy do mnie przychodzą z wróżbą! A ja nie chcę! Nie chcę za nich płacić! Żeby do mnie przychodziły nie chcę! – z każdym nie chcę nakręcała się bardziej.

Słusznie, proszę pani! I słusznie! Płacić za obcych esów? Kto by chciał? Też bym nie chciała, never! A co do samej wróżby – jakaś dobra byłaby w sumie nie od rzeczy.

*********************************************************

niedziela, 11 grudnia 2011

MOCE-NIE-MOCE (tryptyk)

*********************************************************

I. UWIELBIENIE
- Rzeczywiście tak bardzo?
- Bardzo.
- Zawsze?
- Nie zawsze.
- A kiedy?
- W przypadku kotki, na przykład, co gdyby tylko zechciała, mogłaby być celebrytką, ale ma to gdzieś i woli chodzić własnymi ścieżkami. Kiedy siedzę ze sprzętem na podłodze, a ona wpycha mi się bezczelnie na klawiaturę, plask! bez pardonu kuprem i jakby nigdy nic zabiera się do mycia futra swojego wraz z podszerstkiem, pilnie, z wyprężoną do góry nogą, rzucając mi mimochodem wystudiowane spojrzenia (pt. „tylko sobie nie wyobrażaj Bóg wie czego”).

II. BOJAŹLIWOŚĆ
- Zawsze?
- Nie zawsze.
- A kiedy?
- Kiedy mijam ciało martwej kuny lub tchórzofretki raczej, sądząc z fotek znalezionych w necie po wpisaniu w guglu łasicowate. Już drugi tydzień. Codziennie. Leży tak tuż przy drodze, ciągle w tym samym miejscu, niewiarygodnie nietknięta. Niczym. Rozkładem także nie, z powodu stosunkowo korzystnej dla zwłok temperatury. Wygląda perfekcyjnie, jak spetryfikowana, w pełnej krasie, srebrzysto-szara, z najpiękniejszym puszystym ogonem, jaki widziałam w życiu. Jak z disneja. Jeden dzień, drugi, trzeci… Czego się spodziewałam? Że jakiś rakarz od fretek uprzątnie te drobne zwłoki? Choćby w celach komercyjnych (futro)? Że pies jakiś je porwie, gdzieś zawlecze? Nie mam pojęcia. W każdym razie nic takiego się nie stało. Czwartego dnia zrobiło mi się wstyd, że mułowato przechodzę obok tego wyrazistego ciałka, bezczeszczonego ogólną obojętnością, zaniechaniem. - Świrująca Antygono, witaj w klubie – pomyślałam, rozglądając się dokoła. Miejsca na pochówek było sporo.

III. PORAŻKA
- Kiedy?
- Gdy przerasta mnie Antygona. Kiedy jestem jej spękaną siostrą.



*********************************************************

wtorek, 6 grudnia 2011

Primitivo, czyli sztuka przetrwania

*********************************************************

Najświeższe doniesienia z zagranicy klatki schodowej tutejszej, zaciemnionej zazwyczaj na tyle, że gdy wracała wieczorem w swojej za dużej czapce o rastamańskim profilu, była brana przez emerytów za figurę małego powstańca, skradającego się jak duży kot, w pożyczonym od dorosłego kolegi hełmie, no więc takie były najnowsze niusy, że się w pobliżu kręci jakaś ekipa niehalo lub raczej halo zbyt wielkie, bo hałasują hejami, dzwoniącymi praktycznie na okrągło i nawijają bez końca. Robią to fanatycznie, angażując w ten proces całe ciało, z akcentem na kończyny i mięśnie karków, podduszonych opinającymi je łańcuchami. Patrzyła i myślała, że gdyby w ich przypadku zadziałało realnie zaklęcie poetyckie, pochodzące z lektury szkolnej pod tytułem Wesele („co kto w swoich widzi snach”), pod wpływem którego ucieleśnić by się zdołało to, co przetrzymują w nieludzkich warunkach pod wygolonymi gładko czaszkami, podświadome, byłoby to tak wypaśne w zmaterializowanej formie, że nie weszłoby do żadnej windy. I po schodach by to trzeba było wlec, łup łup. Mówmy szczerze: po prostu się bała, więc wychodząc, a zwłaszcza mijając tych nie-ziomów-nie-wiadomo-skąd, nie chciała spaścić tej sceny prowokującym grymasem, błyskiem źle oświetlonej gałki ocznej, dlatego zawiesiła wzrok na przeciwległej ścianie, gdzie w niezłoconych ramkach ktoś abstrakcyjnie umieścił jakieś dzieło ludycznej sztuki, kolorowe. Co do myśli – myślała o klatce, schodami w górę i w dół, poprzez którą, w odniesieniu do której określała miejsce, gdzie zasypia i gdzie żyje w symbiozie zazwyczaj, i gdzie podoba jej się. Klatkę i sztukę naiwną darząc ciepłymi myślami, wbijała się na chodnik i stawało się dziwne, że tak spokojnie kroczy, bez przeszkód, choć nieswobodnie przecież, bo w daszkiem zacienionym pasie starała się poruszać, jednak.
- Cienia szukasz? – padło z lewej strony, nagle, i prawdopodobieństwo zadziania się czegoś w tym kontekście, w kontekście tej wizyty („że się kręcą”), wzrosło gwałtownie.
- Windy szukam – zaryzykowała bezczelność, że niby żart taki, haha, ale słabo raczej miała pomysł na kontynuowanie tego z kitem zapodanego dialogu. Więc może niekoniecznie wybrała dobrą opcję z tą windą, zbyt po bandzie, bo źrenice łańcuchowego koleżki rozszerzyły się jeszcze bardziej, prawie poza granice oka. – Nie wszyscy żyją długo i szczęśliwie – właściwie nie zdążyła tego pomyśleć. Ostre, późnojesienne powietrze rozdarł wyzwalający umc-umc komórkowego dzwonka, intensywny. Nie mógł łysy - wiadomo, że nie mógł – zignorować własnej telefonicznej interakcji, w dodatku na rzecz dialogu niepewnego, niekomórkowego, z nieznajomą poszukiwaczką wind jakąś, oj tam. Kliknął przycisk i stało się jasne. Nie musiała już rozkminiać, co ma w oczach. Poszła zatem. W oknie siedział kotek, do którego mogła się odwrócić, ale wolała tego nie robić, żeby łysy nie poszedł przypadkiem za jej wzrokiem.


*********************************************************