piątek, 28 marca 2014

Nie tylko dobrze żyją, ale przy tym mają jeszcze odwagę najadać się do woli*

**********************************************************

Wystarczy, że się obrócę hipokampem swoim osobistym lekko choćby w kierunku: na Wschód (europejski Wschód), zresztą w całkiem innej sprawie, i zaraz się potykam o coś, na co moje ciało migdałowate czujne (oraz cały układ limbiczny) reaguje kołataniem. Coś lub kogoś. A jeśli o kogoś, to o postać, której nie dotyczy akurat ten kawałek z projektu Iwana Karamazowa (pt. Wielki Inkwizytor), gdzie jest mowa o milionach istot (ludzkich albo boskich, jak kto chce) stworzonych na szyderstwo (raczej), dołujących w swojej gremialności, które nigdy nie będą w stanie uporać się z własną wolnością, żałosnych buntownikach, którzy nie obrócą się nigdy w olbrzymów ("Człowiek, pozostając wolnym, niczym nie trapi się tak ustawicznie, jak tym, by co prędzej komuś się pokłonić" i koniecznie "temu, co oczywiste", i koniecznie "wszyscy razem" [Bracia Karamazow, Dostojewski].) 

Czytam o poliglocie Poliwanowie - takie oto krótkie CV: 
"Eugeniusz Dmitriewicz Poliwanow, przeczytawszy w młodości Braci Karamazow, założył się z kolegami w gimnazjum, że położy rękę pod jadący pociąg i nie cofnie jej. Pociąg odciął mu lewą rękę. To przywróciło mu rozum [czy ja wiem?]. Zaczął studiować. Najpierw studiował język koreański, potem chiński, następnie nauczył się języków filipińskich, poznał wszystkie języki tureckie, a pozostałą ręką wpisywał do wszelkich ankiet, że jest zupełnym ignorantem w zakresie języka butukudskiego. A Butukudowie – to plemię w Południowej Afryce, które przebija sobie pałeczką dolną wargę. Jeśli jest wam potrzebny butukudski, to proszę się zwrócić do mnie za trzy miesiące – wypełniał dalej ankietę”. 
W. Szkłowski, Słowa uwalniają ściśniętą duszę (Rzecz o OPOJAZ-ie), tłum. D. Ulicka 

No i tak, do tego momentu wszyscy siedzieli grzecznie przy swoich stolikach.

Przy okazji - to, co u Dostojewskiego pozostało mimo wszystko otwarte, Bernhard zamknął w swoim stylu, bezdyskusyjnie: 
"Człowiek nie lubi wolności, wszystko inne to kłamstwo, nie wie, co począć z wolnością, ledwie ją uzyskuje, już zajmuje się otwieraniem komód z ubraniami i bielizną, porządkowaniem starych papierów, dokumentów, listów, idzie do ogrodu, okopuje go albo biegnie całkiem bez sensu i celu w byle jakim kierunku, bez względu na pogodę, i nazywa to spacerem. A tam, gdzie są dzieci, wychowuje się je dla osławionego zabicia czasu, drażniąc je, łając i policzkując, żeby powodowały chaos, który w istocie rzeczy jest ocaleniem. I nie ma nic śmieszniejszego niż sport, to najulubieńsze alibi dla absolutnej bezmyślności poszczególnych ludzi". 


_________________________
* Márai o Austriakach, Dziennik

**********************************************************

środa, 26 marca 2014

To przywilej i zaszczyt tę ucztę przyjemną
spożyć z Białą, z Czerwoną Królową i ze mną!

**********************************************************

Na wypadek gdybyście wyskakiwali np. na jakąś imprezkę:
(aha, pora wrzucenia na bloga [przed obiadem] jest przypadkowa!)

"Spóźniłaś się na zupę i rybę – przemówiła Czerwona Królowa. - Podawać pieczeń!" I służba postawiła przed Alicją udziec barani, na który spojrzała z obawą, bo nigdy jeszcze nie kazano jej kroić pieczeni. 

"Wyglądasz na onieśmieloną: pozwól, że cię zapoznam z tym baranim udźcem!" rzekła Czerwona Królowa. "Alicja – Udziec. Udziec – Alicja." Na to barani udziec wstał na półmisku i z lekka się skłonił Alicji, która odwzajemniła ukłon, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy przestraszyć. 

"Czy można paniom ukroić po kawałku?" zaproponowała Alicja, biorąc nóż i widelec i przenosząc spojrzenie z jednej Królowej na drugą. 

"W żadnym wypadku! – stanowczo rzekła Czerwona Królowa. – Co to za wychowanie, krajać kogoś, komu się było przedstawionym. Proszę to zabrać!" I lokaje wynieśli pieczeń, wnosząc zamiast niej wielki budyń świąteczny ze śliwkami. 

"Budyniowi proszę mnie nie przedstawiać – zapowiedziała z pośpiechem Alicja – bo w ogóle nie będzie co jeść. Panie pozwolą?"

Ale Czerwona Królowa tylko spojrzała na nią posępnie i warknęła: "Budyń – Alicja. Alicja – Budyń. Proszę to zabrać!" I lokaje go wynieśli tak prędko, że Alicja nie zdążyła się Budyniowi nawet odkłonić. 

Nie widziała jednak powodu, żeby tylko Czerwona Królowa miała się tu przez cały czas rządzić – więc zawołała na próbę: "Służba! Przynieść z powrotem budyń!" i już znów się zjawił, jak na czarodziejskie zaklęcie. Był tak ogromny, że jednak poczuła się trochę onieśmielona, jak przedtem w obliczu udźca: jednakże z wielkim wysiłkiem przemogła swą nieśmiałość i odkroiwszy kawałek podała go Czerwonej Królowej. 

"Cóż to za bezczelność! – rzekł Budyń. – Ciekawe, jak by ci się podobało, gdybym ja ukroił kawałek z ciebie, ty kreaturo!"

Głos miał zawiesisty i ciągnący się: Alicja nie znalazła na to odpowiedzi, tylko siedziała, wytrzeszczając oczy i nie mogąc odzyskać tchu. 

"Powiedz coś – rzekła Czerwona Królowa – przecież to niepoważne, żeby w konwersacji odzywał się tylko budyń."
Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra 
przełożył Robert Stiller


**********************************************************

poniedziałek, 24 marca 2014

Zakaz trybowania, podrywania, klasowania i w ogóle rozbioru

**********************************************************

Więc chromolimy z babcią ZAKAZ KARMIENIA GOŁĘBI, tabliczkę-samowolkę, ordynarną amatorszczyznę z powyłamywanymi nogami w literach A (niektórych). Nie po to babcia gromadzi skórki, które odkrawa od kromek, robiąc sobie kanapki na śniadanie, i nie po to je tnie ofiarnie na kawałki, a następnie odkłada do papierowych torebek, żeby je później zmarnować, nie wysypując ptaszkom, ptaszętom, kiedy idziemy na spacer - sroczkom, kawkom, a TAKŻE gołębiom, których karmienia nie życzy sobie autor tabliczkowego performensu, na widok którego babcia stuka się wymownie w czoło. Wymieniamy znaczące spojrzenia, po czym kucam i odwracam torebkę do góry dnem. Słychać frrrr (wtedy babcia recytuje wierszyk o sroczce, co warzyła kaszkę, sparzyła sobie ogonek i ogólnie narozrabiała). Sroczki fruną, my dzielnie stoimy, pełniąc wartę, żeby jakieś smutasy nie pozazdrościły ptaszkom imprezki. 

Babcia płacze, jak sobie przypomni o Mariusie, zdrowej dwuletniej żyrafie, którą ubito z rozmysłem, dokładnie w taki sposób, jak się ubija w rzeźni zwierzęta „przemysłowe”, tyle że publicznie, na oczach gapiów, licznych rodzin z radosnymi pociechami (kolejny performens), a następnie poćwiartowano jej ciało, też publicznie, żeby je potem rozparcelować w funkcji posiłku pomiędzy pozostałe zwierzęta w kopenhaskim zoo. Co za real! 

[Uwaga - dam pracę: 
Zoo zatrudni specjalistów-rzeźników do rozbioru (trybowanie, klasowanie) i uboju (ozory, podroby, jelita, podrywanie sadła). Wymagana umiejętność posługiwania się nożem. Atrakcyjne warunki zatrudnienia!

Babcia szlocha, jak sobie przypomni o słonicy, którą skazano na śmierć przez powieszenie (za pomocą dźwigu) i wykonano wyrok, ale dopiero za drugim razem, bo za pierwszym urwała się lina i słonica upadła z wysoka, łamiąc sobie wszystkie cztery nogi. To był wyrok za zabicie przez nią pomocnika tresera, który myślał dokładnie tak samo, jak ludzie, odwiedzający dawno temu pierwsze w Europie ogrody zoologiczne – że zwierzęta są po to w zoo (albo w cyrku), żeby można było je obrażać jak niewolników. 

Babcia w ogóle więcej płacze, od kiedy ją potrącił jeden palant w wielkiej srebrnej furze, która się ledwo mieściła na osiedlowej uliczce. 



**********************************************************

wtorek, 18 marca 2014

Niech i tym razem nic u nas nie upolują*

**********************************************************

Jeśli chodzi o Ukrainę, w skali mikro problem jest taki, że babcia zaczęła gromadzić żywność na wypadek wojny. Lodówka w funkcji piwniczki sprawdza się całkiem nieźle. Kilka dni bez kontaktu oko w oko (moje i jej) i babcia ma w szufladach zasoby jak dla armii (zbawienia raczej), nikt nie powie, że bez szału: góry marchwi, karpaty pietruszki, seler, imbir, kapuściane głowy (dwie), które wytaczam od razu, zwarte jak kule armatnie (babci broń), a następnie siekam w pacyfistycznym uniesieniu, tłumacząc babci żarliwie, że jest to słuszna destrukcja, akt wyzwolenia, twórczy, wskutek którego powstanie potrawka antywojenna, czyli jarska, niesplamiona niczyją krwią. 
 - Może nie będzie tak źle! – przekrzykuję skwierczący olej. 

Potem poprawiam długo frotkę na srebrnej kitce. 

I zostawiam na babci stole otwartego Andruchowycza: 
„W listach z Ukrainy Karl-Joseph Zumbrunnen pisał: Wszystko, czego sobie życzymy, o czym myślimy i czego się spodziewamy, z pewnością nam się przydarzy. Sęk w tym, że zawsze za późno i zawsze jakoś inaczej. Tak więc, gdy stajemy z tym twarzą w twarz, nawet tego nie rozpoznajemy. Dlatego przeważnie boimy się przyszłości, boimy się podróży, dzieci, boimy się zmian. Nie umiem stawić temu czoła, ale ze wszystkich sił udaję, że się opieram. Niedawno znów zaczęto tu na dłuższy czas wyłączać światło”. 
Jurij Andruchowycz, Dwanaście kręgów 



_______________________
* Hryhorij Czubaj

**********************************************************

poniedziałek, 10 marca 2014

„Tak, mam w sobie coś kobiecego… To dlatego, że moja matka była kobietą”.*

**********************************************************

I w tym sensie Rudnicki ma rację, pisząc "baba, nie chłop" o Kafce (w najnowszych Książkach, Magazynie do czytania oraz tu: Kafka udaje kota), a ja mogę przejąć pałeczkę, oceniając tak Rudnickiego: baba, nie chłop Rudnicki, ponieważ pisząc o Kafce (o  ż y c i u, nie o książkach, kto by czytał!) nie oparł się pokusie popadania w protekcjonalny tryb. Pokusa gigantyczna, fakt, i trzeba charakteru, żeby jej jednak nie ulec, kiedy się człowiek oczyta natrętnych, obsesyjnych listów Franza do Felicji Bauer, praktycznej Felicji, która okazała się adresatką nietrafioną wręcz fenomenalnie, wymagała prostej obsługi, a tymczasem trafił jej się mega wirtuoz, unikat w skali globu. 

W rezultacie, dzięki tej słabości (a słabości są domeną bab, czyż nie?) autora artykułu, zasadniczo bardzo męskiego rodzaju (aha, tytuł tekstu: Zakochany Kafka), jego czytanie idzie nam jak po maśle, jak po oleju wchłoniętym przez wonny popcorn, i śledzimy z satysfakcją, akapit po akapicie, gryząc przy tym z chichotu paznokcie, kolejne awantury, a także wybryki "n a s z e g o nieszczęsnego bohatera", "n a s z e g o zawodowego narzeczonego". "Krętacz z tego n a s z e g o Kafki!" Oj, tam, no i co wielkiego, wybaczamy mu naprawdę szczerze tę niezaprzeczalną groteskowość, gdyż potrafimy być wielkoduszni. 

Listy do Felicji są bez wątpienia traumatycznym doświadczeniem czytelniczym, czego nie można powiedzieć o innych listach Kafki, na czele z tym o myszach, za który Niemieckie Archiwum Literatury zapłaciło taką wielką kasę (96 tys. Euro), co mnie nie dziwi wcale. Myszy spod ogona ten list nie wypadł, jest doskonałym tekstem, przezabawnym (ale po kafkowsku), o wiele zabawniejszym niż wszelkie streszczenia: 

"To, co czuję wobec myszy, to oczywisty strach – pisze Kafka z hardkorowej wioski, bez zmywarki, bez odkurzacza. - Zbadanie, skąd on pochodzi, jest sprawą psychoanalityka, a ja nim nie jestem. Ma to pewnie (jak też strach przed robactwem) związek z nieoczekiwanym, nieproszonym, nieuniknionym, w pewnym sensie niemym, zawziętym, skrycie umyślnym pojawianiem się tych zwierząt, z uczuciem, że po stokroć przekopały mury wokół i czyhają tam, że zarówno poprzez należącą do nich nocną porę, jak i przez drobne rozmiary są nam tak dalekie, a przez to jeszcze mniej uchwytne. Szczególnie małość stanowi ważną część składową tego strachu, wyobrażenie na przykład, że mogłoby istnieć zwierzę, które wyglądałoby dokładnie tak jak świnia, a zatem samo w sobie pocieszne, ale byłoby małe jak szczur i wychodziło, być może sapiąc, przez dziury w podłodze – to wyobrażenie straszliwe". 

O kocie (z którym Kafka szybko zawarł gentleman agreement, bazującą na obopólnym szacunie) jest także dużo - dzięki niemu nie popada w obłęd, zyskuje pewność, że myszy nie są fantazją ("wieczorem kot przychodzi do mnie chudy, a rano wynoszony jest gruby"). 

O kozach pisze równie dowcipnie: 

"Mam się całkiem nieźle między wszystkimi tymi zwierzętami. Dziś po południu karmiłem kozy. Na moim miejscu stoi kilka krzewów, których smakowite liście są dla kóz za wysoko i dlatego obniżam kozom gałęzie. A więc te kozy – to z zewnątrz doskonałe typy żydowskie, głównie lekarze, ale przecież są też podobieństwa do adwokatów, Żydów polskich i sporadycznie także żydowskich dziewcząt. Zwłaszcza dr Mühlstein, lekarz, który się mną zajmuje, jest wśród nich często reprezentowany. Konsylium składające się z trzech żydowskich lekarzy, które dziś nakarmiłem, było ze mnie tak zadowolone, że wieczorem ledwo zechciało dać się zapędzić do dojenia. Tak to spokojnie kończą się ich i moje dni". 

Jeśli chodzi o kobiety – dwie były chyba z jego bajki, Milena Jesenska i Dora Diamant. 

Gdy okazało się, że dla przewiezienia Franza z sanatorium do kliniki w Wiedniu (gdzie stwierdzono stadium terminalne, gruźlicę krtani) dysponowano tylko otwartym autem, a na zewnątrz lało i wiało, Dora Diamant przez całą drogę stała wyprostowana w samochodzie, starając się osłonić sobą Kafkę przed pluchą. 

A Milena Jesenska (niesamowita postać) w liście do Maxa Broda tak pisała o Franku (nazywała Kafkę z czeska, Frankiem): 

"Zapewne, sprawa tak się przedstawia, że my wszyscy na pozór jesteśmy zdolni do życia, ponieważ zdarzało nam się szukać ucieczki w kłamstwie, w ślepocie, w entuzjazmie, w optymizmie, w jakimś przeświadczeniu, w pesymizmie czy czym tam jeszcze. On zaś nigdy nie szukał ucieczki w jakimś bezpiecznym azylu, w żadnym azylu. Jest absolutnie niezdolny do kłamstwa, podobnie jak nie potrafi się upić. Pozbawiony jest wszelkiego schronienia, wszelkiego przytuliska. Dlatego jest narażony na wszystko, przed czym jesteśmy chronieni. Jest jak nagi wśród odzianych. (…) Jego asceza jest absolutnie nie heroiczna – przez to jednak tym większa i wyższa. Każdy heroizm jest kłamstwem i tchórzostwem. Nie jest to człowiek, który konstruuje swą ascezę jako środek do celu, jest to człowiek, który przez swoje przerażające jasnowidztwo, przez swą czystość i niezdolność do kompromisu skazany jest na ascezę. 
(…) 
To, co się kładzie na karb nienormalności Franka, jest właśnie jego walorem. Kobiety, które spotkał, były zwykłymi kobietami, nie umiały żyć inaczej jak kobiety właśnie. Sądzę raczej, że to my wszyscy, cały świat i wszyscy ludzie, jesteśmy chorzy, on zaś jest jedynym człowiekiem zdrowym, który właściwie wszystko ujmuje i właściwie odczuwa, i jedynym człowiekiem czystym. Wiem, że broni się on nie przed ż y c i e m, ale przed tą f o r m ą  ż y c i a. Gdybym umiała zdobyć się na to, żeby pozostać z nim, mógłby żyć ze mną szczęśliwie. Ale z tego wszystkiego zdaję sobie sprawę dopiero dzisiaj. Wtedy byłam zwykłą kobietą, taką jak wszystkie kobiety na świecie, małą zmysłową samiczką. I z tego zrodził się jego lęk. Był słuszny”. 

_______________________________
*„Biseksualne tło histerii… Takie zdania Freud, sławny wiedeński psychiatra, wyciągał na zawołanie z kieszeni kamizelki. Karinthy (pisarz węgierski), który nie był freudystą, formułował to precyzyjniej: Tak, mam w sobie coś kobiecego… To dlatego, że moja matka była kobietą”. 
 Sándor Márai, Dziennik

**********************************************************

piątek, 7 marca 2014

J a nie jestem poetą, nie potrafię milczeć. *

**********************************************************

Smażąc racuszki u babci ("Może byśmy zrobiły takie placuszki z jabłkami?" – rzuciła babcia już w progu, otwierając mi drzwi), zachowuję bez trudu spokój kucharza z pasją, mimo że w głowie mam nadal sen, który mi się przyśnił kilka godzin temu zaledwie. Śniło mi się Milczenie, wcielone w ludzką bryłę, lecz bez żadnych indywidualnych rysów. Przechadzało się wolno, jakby spacerowało, w malowniczym górskim anturażu, pośród jodeł, skałek i strumyków, a gdzieś w tle majaczyła chata. Kiedy się przebudziłam, nie miałam wątpliwości, że to Schwarzwald i słynna der Hütte, tamta chata, gdzie mieszkał i milczał od powojnia aż do swojej śmierci (1976), obrażając wszystkich tym milczeniem, wielki Denker niemiecki, Heidegger. Więc to było milczenie filozofa. Płacił składki w NSDAP aż do 1945 roku i firmował nazistowski reżim. Potem wszyscy czekali na słowo, które nigdy nie padło. Nie przeprosił. Nawet Celan go nie sprowokował, żydowski poeta, pisząc po spotkaniu z H. o "nadziei/ że słowo/ (nie-/ spóźnione)/ myślącego/ nadejdzie/ w sercu" (z wiersza Todtnauberg). 

"Od 1933 nie byłem w Pańskim domu nie dlatego, że mieszkała tam żydowska kobieta (eine jüdischie Frau), ale dlatego, że się po prostu wstydziłem" – wprawdzie napisał to w liście do swojego kolegi Jaspersa (w marcu 1950), zaraz jednak zepsuł cały efekt, odżegnując się od przypisanej mu skwapliwie intencji wyznania winy własnej, prywatnej skruchy. Potem zamilkł na dobre o przeszłości. 

Czy milczenie znaczy nie-myślenie? 

Heidegger uznał, że Bycia (Sein) nie można ani pomyśleć, ani przedstawić nijak, zwłaszcza za pomocą pojęć. Istnieje jednak język, w którym medytacja nad Byciem jest najmniej wobec niego opresywna. Ten język to poezja. Heidegger zrobił z poetów pasterzy Bycia

I może sobie kłapousić mądry Różewicz, że "bogowie opuścili świat/ pozostawili na nim poetów/ ale źródło/ wypiło usta/ odjęło nam mowę". Ja w Różewicza wierzę. Wierzę w poetów. 

A racuszki smakowały babci. Były pyszne. 

______________
* "J a nie jestem poetą, nie potrafię milczeć. Ale milczy we mnie wiele osób, których nie znam. Ich wybuchy czynią ze mnie niekiedy poetę". (Elias Canetti)



**********************************************************