wtorek, 18 kwietnia 2017

Klasa średnia, żaden tam syn ludu, osobowość jakaś taka przeciętna*

**********************************************************

Czas masowej produkcji, a następnie konsumpcji wielkanocnych pisanek, święconek i jarzynowych sałatek, a także w tym kontekście obligatoryjne roztrząsanie kwestii postawionej jak zwykle w sposób obrzydliwie egocentryczny: czy jaja od kur szczęśliwych (to znaczy wolno chodzących) są rzeczywiście smaczniejsze oraz zdrowsze? Naukowcy twierdzą, że nie. Więc jaki z tego wniosek? Że skoro nie są lepsze, to możemy upychać kury w klatkach za zasadzie: ile wlezie? Jasne! Jeśli w jakości jajek nie widać żadnej różnicy, po co dawać kurom wolny wybieg? Bo oczywiście kryterium nadrzędnym, najważniejszym jest jak zawsze nasz ludzki interes, nasze nieokiełznane pasibrzuchostwo. Do tego dodam jeszcze nagminne info z gablot z szynką: 100% mięsa bez nastrzyku! równie wiele mówiące o naturze tej świątecznej atmosfery. 

No, ale jeśli dochodzi także do takich rzeczy, że grupa aktywistów w proteście antywojennym, proteście przeciw przemocy, przed obozem w Auschwitz dokonuje zabicia żywej owcy, przynosi żywą owcę i podrzyna jej gardło, zarzyna żywe, ciepłe, zestrachane stworzenie, żeby coś w ten sposób zademonstrować, to ja naprawdę nie mam żadnych pytań. I zapewniam, że mam potencjał i  stosowne narzędzia w mózgu, wrodzone oraz nabyte, ażeby załapać, jakie ci aktywiści mieli intencje. 

Sto lat temu świat był w innym miejscu, czego akurat doświadczam, biorąc udział w procesie jego zaskakującej ekshumacji, przeprowadzanej z użyciem atrakcyjnego filtru, jakim są oczy i umysł Virginii Woolf, która twierdzi wprawdzie w Dzienniku, że żyje sobie jak wołek zbożowy w sucharku, ale jest to kokieteria. 

Choćby polityka w jej Dzienniku. Nie ma jej tu za wiele wprost, ale jest podskórnie obecna w pewnym sensie przez cały czas.

„Obie służące mają różyczkę, więc od trzech dni nie jesteśmy tu państwem tylko służbą”, zapisuje któregoś dnia dowcipnie i jest coś na rzeczy. Mimo to, kiedy kucharka Nelly rzuca w trakcie wyborów (1929), podając herbatę: „Wygrywamy!”, Virginia jest zszokowana myślą, że oto obie życzą sobie zwycięstwa Partii Pracy. Dlaczego? „Częściowo z tego powodu, że nie mam ochoty, żeby rządziła mną Nelly. Myślę, że rządy Nelly i Lottie to byłaby katastrofa”. To komentarz pół żartem, pół serio. Woolfowie działali jednak aktywnie we wszystkich postępowych środowiskach swojej epoki. W tym samym roku Virginia pisze: „Jestem pod wrażeniem konferencji [Partii Pracy] w Brighton (chodziło o zwiększenie roli kobiet w partii). Publiczność wydaje z siebie niesamowite buczenia, a ja myślę sobie, jak to polityka nie jest już domeną wielkich, szlachetnych ludzi i dyskrecji, i dyplomacji, lecz tylko zdrowego rozsądku zwykłych przedsiębiorców – że nie jest już wzniosła, ale zwyczajna, tak jak każda inna działalność”. Tak zaczynał się ten proces. 

A Leonard kojarzy mi się z tatą.

Ramsay Macdonald w latach 30. 
 __________________________________________________________________________ 
*O premierze Jamesie Ramsayu MacDonaldzie z Partii Pracy (1930) w: Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, tłum. Magda Heydel 

**********************************************************

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Najbliższe lata będą świadkami albo zyskania przeze mnie sławy, albo bankructwa*

**********************************************************

Owszem, tak to wyglądało: Leonard Woolf, mąż Virginii, spędzał sporo czasu na przycinaniu jabłonek, rozpinaniu na murze śliw, a także przy rododendronach, zwłaszcza od momentu, kiedy Woolfowie kupili Monks House w Rodmell, dom w starym stylu z ogrodem na działce o powierzchni trzech czwartych akra, w którym pokoje były wprawdzie za małe, kuchnia ewidentnie niedobra, nie było gorącej wody ani łazienki, a co do klozetu, to w ogóle im go nie pokazano, jednak „te obiekcje musiały ustąpić miejsca zachwytowi nad rozmiarem, kształtem, bujnością i dzikością ogrodu. Nieskończoność drzew owocowych, nieoczekiwane kwiaty wychylające się spośród kapusty. L. był zadowolony bardziej, niż się tego spodziewał. Prawda jest taka, że ma zadatki na fanatycznego miłośnika tego ogrodu”. Tak pisała Woolf w swoim Dzienniku

Czytam Dziennik i myślę to samo, co napisałam poprzednio w kontekście filmu o Prouście i wcale się tego nie wstydzę: To niesamowite. Bo to nie jest samowite („samowity”, jak się okazuje, oznaczało dawniej: naturalny, przyrodzony wg Słownika Języka Polskiego Doroszewskiego). Więc: to nie jest samowite, żeby duchy ożywały i przybierały postacie żywych ludzi. Czy wszyscy już tu są? Wszystkie duchy? Duchy schodzą się na imprezkę. 

Virginia Woolf stała się znowu modna po filmie Godziny (2002), wyreżyserowanym przez Stephena Daldry’ego na podstawie książki Michaela Cunninghama. 

Na tej fali (długoletniej zresztą) ukazała się wtedy po polsku także skrócona wersja jej Dziennika, pisanego w latach 1915-1941, zredagowana przez Anne Olivier Bell, żonę Quentina Bella, siostrzeńca Virginii Woolf, z jego wstępem (pełne wydanie Dzienników ma pięć tomów, a wersja, o której mowa, zmieściła się w jednym 700-stronicowym, Anne Olivier Bell wykonała więc pracę niemożliwą). 

Dziennik czyta się mniej więcej tak, jak się patrzy na ten wygrzebany w przepastnych francuskich archiwach filmik z Proustem, a przy tej okazji na banalne życiowe okoliczności – czyjeś wesele, ślubny orszak, a autor arcydzieła nie gwiazdorzy, tylko myk, myk prześlizguje się w zwartym tłumie, bo przyjaciółka ma święto, więc po prostu wypada partycypować. I to wszystko sprzed stu lat

Wracając do Dziennika - z założenia miało w nim nie być nic „o duszy”, tylko o tym, co dokoła. I tak jest. Przelewają się tam tłumy w autentycznym, historycznym anturażu. 

A Leonard robił mnóstwo różnych rzeczy. Virginia zresztą też. Para stulecia. Perfekcyjnie się uzupełniająca:

„L. mówił mi o Niemczech i o reparacjach, w jaki sposób wypłacane są pieniądze. Boże, jakiż ja mam słaby umysł – jak jakiś nieużywany mięsień. L. mówi, fakty do mnie docierają, a ja nie potrafię sobie z nimi poradzić. Jednak za pomocą niezwykle bolesnych ćwiczeń jestem w stanie zrozumieć z sytuacji międzynarodowej nieco więcej, niż z niej rozumie Nelly. A L. rozumie wszystko – absolutnie natychmiast wychwytuje wszystkie informacje z gazety, łączy je ze sobą i jest gotowy do objaśniania. Czasami wydaje mi się, że mój mózg i jego mózg są innego gatunku. Gdyby nie te przebłyski wyobraźni oraz skłonność do książek, byłabym całkiem zwyczajną kobietą”. 

„Mamy w sobie, jak przypuszczam, kompletnie odmienne żywioły: we mnie towarzyski, w nim intelektualny. Ten silny towarzyski rys jest u mnie autentyczny. Nie uważam też, żeby zasługiwał na naganę”. 

Pani domu i poetka w jednym. Staje z życiem w Dzienniku twarzą w twarz. I poznaje je takim, jakie jest. I je kocha takim, jakie jest. A następnie rezygnuje z niego.

"L. pracuje przy rododendronach..." to ostatnie zdanie w jej Dzienniku (poniedziałek, 24 marca 1941).

Z niusów: Podobno szykuje się film o duecie Vita i Virginia. Chodzi o związek Virginii Woolf z arystokratką, Vitą Sackville-West („Vita spędziła tu niedzielę, przemknęła przez wioskę swoim nowym, wielkim błękitnym austinem, który prowadzi pewną ręką. Ubrana była w prążkowaną żółtą bluzę i duży kapelusz, i miała neseser pełen srebra i koszul nocnych zawiniętych w bibułkę […]. Twarz ma jak bardzo dojrzały owoc winogrona, wąsik, odęcie; zrobi się nieco ociężała, ale na razie przechadza się na swych pięknych nogach w dobrze skrojonej spódnicy, i choć nieco zawstydzająca przy śniadaniu, to ma w sobie męski zdrowy rozsądek i prostotę, która odpowiada i L., i mnie. Tak, podoba mi się; mogłabym ją dołączyć na stałe do swojego orszaku; i przypuszczam, że jeśli życie pozwoli, to może być z tego jakiś rodzaj przyjaźni”.) Ciekawe, co wyjdzie z tego projektu. 

Leonard Woolf
__________________________________________________________________________
*Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, tłum. Magda Heydel

**********************************************************

środa, 5 kwietnia 2017

L. pracuje przy rododendronach

**********************************************************

I’m not trying to rob you, I’m trying to help you, mruczę sobie pod nosem ku pokrzepieniu serca, które trochę mi się kraje, gdy twardą ręką wyrzucam rozliczne zawiniątka poutykane przez babcię w zakamarkach lodówki (resztki wszystkiego trzymane na szaro-czarną godzinę). 

Poza tym rozmowa, na którą babcia ma nie tylko ochotę, ale też kompetencje, i myślę o tym, czytając Dziennik Virginii Woolf („Rozmawialiśmy o przyszłości świata, a także o Keatsie, o starości, polityce, hipnotyzmie Bloomsbury – o bardzo wielu rzeczach”)

A także patrząc na czarno-biały film (1904), odkryty nie tak dawno w archiwach Centrum Filmowego w Paryżu, na którym uchwycono Marcela Prousta, jak sobie pomyka w orszaku ślubnym wśród gości, kościelnymi schodami w dół. To niesamowite.

Co do Virginii Woolf i jej Dziennika, to na początek konstatacja zawsze odkrywcza w indywidualnym wymiarze, choć z perspektywy ogólnej prawie truizm: 
Obecnie jestem pod wrażeniem momentu skomplikowanego powrotu z południa Francji, połączonego z wypadkiem, który widziałam dzisiaj rano: kobieta jęcząc słabym głosem: „Oj, oj, oj…”, przyciśnięta do bariery, a na niej samochód. Słyszałam ten głos przez cały dzień. Nie przyszłam jej z pomocą, ale ostatecznie uczynili to inni: piekarze czy kwiaciarze. Przygnębia mnie poczucie ogromnej brutalności i dzikości świata – oto ubrana na brązowo kobieta idzie sobie chodnikiem – aż nagle czerwony filmowy samochód wywija salto, ląduje na niej i słychać tylko to oj, oj, oj. 
Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, WL, Kraków 2007, tłum. Magda Heydel 


**********************************************************