niedziela, 26 lutego 2012

konteksty + asocjacje (= sur + realizm)

*********************************************************

- A dlaczego masz takie małe, wolno bijące serce? - zapytał Czerwony Berecik.
- Żebym nie został wykorzystany przez ludzi jako dawca organów – odpowiedział Prosiaczek. – Ponieważ taki proceder może doprowadzić w efekcie do degeneracji rodziny świniowatych. A nawet do jej mentalnego unicestwienia. Oczywiście - dodał - tylko w przypadku, gdyby zaczęto uskuteczniać takie praktyki poza labami, na skalę produkcyjną. Co zaczyna być jednak dla nas realnym zagrożeniem.
- A dlaczego masz taką dużą duszę? – pytał dalej Czerwony Berecik.
- Bo jestem Przewodnikiem Duchowym Prosiąt na Europę Centralną oraz Wschodnią – odpowiedział Prosiaczek. – A ponieważ duszę definiujemy póki co jako organ wirtualny, niepodlegający przeszczepom, więc mogę ją rozwijać bez obaw.
- Aha. A dlaczego nie masz…


Intensywne, psychodeliczne dźwięki wypełniły znienacka całą dostępną przestrzeń, narastając natrętnie, aż do poziomu bólu, i zagłuszając skutecznie trzecią Berecikową kwestię. Nie usłyszała pytania, ale stopniowo ogarnęła sytuację. Sobota rano. Pobudka. Ponura eskalacja budzikowych akordów, przerwana przez nią w końcu, sprawiła, że Prosiaczek powrócił do chrumkania, zamiast się wypowiadać w jakimś fajnym języku, i wszyscy mieli w nosie jego duszę. "Oto po raz kolejny – mógłby powiedzieć spiker, opisujący zdarzenie (gdyby je opisywał jakiś spiker) – doszło tego poranka do brutalnego ataku, bezwzględnego wtargnięcia do mieszkania przy ulicy X agresywnej rzeczywistości równoległej, wyposażonej w narzędzia tak perfidne i bezlitosne, jak alarmy, wyrywające gwałtownie ze snu przyzwoitych, niekaranych obywateli. Do tej wątpliwej kolekcji kontrowersyjnych urządzeń, charakteryzujących agresora, można by jeszcze dorzucić, oprócz wrednych budzików, klaustrofobiczne windy (nudne i ślamazarne), odrapane pociągi (z upaćkanymi szybami) oraz spieniacze do mleka przy ekspresach do kawy (wydające z siebie przy spienianiu przeraźliwy, nieprawdopodobny zupełnie kwik, przy którym wrzask Nazguli jest jak kwilenie niemowląt, a zarzynane prosię po prostu milczy). Żeby dopełnić obraz - w tym równoległym matrixie przysługują jednostkom nie tylko różne przedmioty, ale też pewne abstrakcje, nazywane prawami oraz obowiązkami." Zwłaszcza w kontekście tych ostatnich, poczuła teraz jasno, że niespecjalnie ma wybór ani realne szanse na pomyślne kontynuowanie przysłuchiwania się interesującemu dialogowi pomiędzy Czerwonym Berecikiem a Prosiaczkiem. Która to konwersacja – co do tego nie miała wątpliwości – stanowiła senne pokłosie natknięcia się na niusa, mało już odkrywczego, odświeżanego regularnie co jakiś czas, o tożsamości - NIEMAL - ludzkiego i świńskiego DNA. Na tym zresztą właśnie, czy NIEMAL robi tu wielką różnicę (czy też nie) polega cały problem. Oczywiście w kontekście coraz bardziej palącej z medycznej perspektywy, następującej kwestii: skąd brać bezproblemowo organy do przeszczepów, tak żeby transplantacje mogły być zabiegami robionymi bez przeszkód, jeśli zajdzie potrzeba? Wizja potencjalnego chodzenia po tym świecie z sercem unicestwionej w celu wykonania przeszczepu świni w środku zadziałała jej zapewne na wyobraźnię. Stąd ten sen.

Wstając, potknęła się nieomalże o własną grzywkę, co ostatecznie zmobilizowało ją do działania. Postanowiła z tym skończyć, nie odkładając tym razem. Energicznie sięgnęła po telefon.
- Dzień dobry – przedstawiła się. – Czy mogłabym umówić się na ścięcie? Najchętniej dzisiaj.
Z dziecinną satysfakcją użyła słowa ścięcie oraz specjalnej bezkontekstowej formuły. Haha. Nie ma to, jak o sobotnim poranku zaklepać sobie profesjonalną egzekucję. Oczywiście była to jej cicha i jednostronna radość, gdyż zadane w ten sposób pytanie, osadzone w jasnym kontekście grzywki oraz pani Beatki, znajdującej się po drugiej stronie i niemającej bynajmniej idiotycznych skojarzeń z rewolucją francuską, Marią Antoniną itd. - aktu ucięcia grzywki z aktem ucięcia głowy - brzmiało zupełnie naturalnie. I równie naturalnie okazało się także, że jeśli ma nastąpić ta szybka egzekucja właśnie dzisiaj (tak! tak! koniecznie tak!), to najlepiej niestety już za chwilę, bez tak zwanej (cudownej) zwłoki, gdyż z powodu szeregu klientek potem może być z tym duży kłopot.
- Będę za jakieś dwadzieścia minut! – zawołała do telefonu, ponieważ pasowało jej to w stu procentach. Wyjąwszy oczywiście nieprzyjemną konieczność błyskawicznego zebrania się do wyjścia. Biegając tak po domu, w totalnym zakręceniu, ubierając się w locie oraz czesząc, unikała starannie spojrzenia prosto w oczy zdegustowanej kitce, która do pewnego momentu usiłowała jeszcze nawiązać z nią choćby namiastkę kontaktu na intelektualnej płaszczyźnie, żeby nabrać jakiej takiej pewności, że jako odpowiedzialny dostawca royala jej powszedniego itp. nie oszalała jednak na poważnie. Że zachowała, wbrew pozorom, zasadniczą przytomność umysłu, gwarantującą im obu byt. W końcu skapitulowała. Pobiegła tylko do misek. Sprawdziła, czy są pełne. I czy kuweta czysta. Gosposia taka. Była to jednak oznaka najwyższego kociego zniesmaczenia - że trzeba sprawdzać personel, czy nie zapomniał aby o swym elementarzu. Eh.

Kiedy wybiegła z domu, wiatr bawił się, jak kotek, chmurnymi gałgankami, rozsianymi po niebie. Podbiegał i hamował, naskakiwał komicznie, chował się, atakował. Z pasją i entuzjazmem, tak że zagłuszył całkiem nadjeżdżający tramwaj, który wyłonił się nagle zza jej pleców. Krótka chwila wahania i przystąpiła ambitnie do nierównego wyścigu z tą cwaną górą plastiku, skombinowaną z żelastwem, wyposażoną niezgorzej w przeróżne urządzenia, chroniące biedny pojazd przed potencjalnym wtargnięciem niepożądanego pasażera. Dobiegającego na przykład nieestetycznie, spóźnialskiego (fe, pasażerze, fe! spóźniać się jest nieładnie, oj, nieładnie). Ding-dong i tramwaj ruszył. Ona – akuku! – w środku. Stoi, łapiąc zaparty oddech. Zmelanżowana para, kobieta i mężczyzna, zionący alkoholem, odgarniają plecaczki, przesuwają skwapliwie i uprzejmie, żeby przepuścić ją w głąb.
- Dziękuję, zaraz wysiadam – sapie grzecznie.
Oboje kaszlą, chrypią, odchrząkują bez przerwy. Może jeszcze nie żule, ale na równi pochyłej. Ewidentnie. Na gościa to naprawdę żal patrzeć.
– Masz coś do picia? – chrypi.
– Mam – kobieta grzebie przez chwilę w plecaku, wyciąga jakiś pomarańczowy napój i podaje swojemu towarzyszowi. – Uważaj, bo zimne – mówi z trudem. - Pij powoli, żebyś się nie przeziębił.
No i pięknie. Ta czuła troska o temperaturę napoju w kontekście tak namacalnie nieciekawej kondycji tego kolesia, jak również wobec faktu, że najprawdopodobniej całkiem niedawno jeszcze spożywał on napoje jednak o lata świetlne groźniejsze dla ludzkiego organizmu, życia nawet, sądząc na oko, powoduje, że uśmiecha się, wysiadając.
Teraz zaczyna się spieszyć. „Ty jesteś pan Tik-Tak. Wiem, wiem, to ty tu rządzisz.” Tak będzie do wieczora.

Wracając wygłodzona, grzebała za batonem w swojej dużej torebce. Za księżycem po niebie grzebała wzrokiem także. Najpierw znalazła baton. Co do księżyca, stwierdziła, że wygląda jakby miał dreszcze, bo zawinął się prawie szczelnie w co tam zdołał znaleźć w okolicy. Ledwo go było widać. Opuchnięty jak beczka. Czy to jego chusteczka spadła nagle, muskając jej głowę?

*********************************************************

niedziela, 19 lutego 2012

Józef i jego bracia

*********************************************************

Latem łatwo było go znaleźć. W dni robocze, weekendy i święta przesiadywał na schodkach betonowego bunkra. W którym po drugiej stronie, na przeciwległym końcu, działał obecnie aktywnie lokalny zakład fryzjerski. Właściwie „salon urody”. Oklejony zawsze do wypęku odręcznymi ogłoszeniami na temat wielkich obniżek, pakietów i promocji. Wyposażony ostatnio w duży, ruchomy neon. Przez który gnały krzykliwie różne ciekawe hasła. O woskowaniu uszu. O przedłużaniu włosów, nosów, paznokci oraz rzęs, literalnie bez granic, a także przyjemności z powodu posiadania większej ilości tego, czego matka natura, w swej niedoskonałości, nie potrafiła w klientach wygenerować sama. I ambitniejsze teksty leciały także czasem, o literackim zacięciu. Wiosna idzie, ale szał, nadaj swej fryzurze kształt. Takie na przykład.

Tam właśnie siedział latem. Codziennie. Już od świtu. W funkcji darmowej przestrogi dla okolicznych mieszkańców: tak się zabagnisz, brachu, tak się zapuścisz, siostro, jeśli ci się wydaje, że obejdziesz się bez nas, urodologów oddanych. Jeśli wydaje ci się, że nie jesteśmy esencją twojego tu żywota, w układzie planetarnym nazywanym Słonecznym. Nie bądź frajerem, zajrzyj!

Antyreklamą żywą beztroskiej abnegacji, ewentualnie reklamą, zależy od odbiorcy, był ten gość niewątpliwie. Razem z ptakami chyba wstawał w te letnie dni. W każdym razie zawsze już siedział, kiedy zjawiała się rano na przystanku. Kończył dzień też klasycznie, jak nasi pradziadowie albo Bogumił Niechcic - tuż po zachodzie słońca, gdy zaczynało szarzeć. Zamykał swój teatrzyk. Odczyniwszy uprzednio malowniczy rytuał przygotowania do startu stóp swoich bez skarpetek, pozostających w spoczynku przez cały długi dzień. Zaczynał je rozcierać. Kolejno - lewą, prawą. Ugniatać, podszczypywać. Na koniec wsuwał na nie ekscentryczne końcówki. Idealny rekwizyt na jego małej scenie, choć w życiu, jako buty, raczej nie do przyjęcia. Parafrazując poetkę. A jednak szedł w nich w real i jakoś dawał radę człapać w tym kuriozalnym, powiązanym gordyjsko i bardzo amatorsko letnim obuwiu swoim. Kulejąc wprawdzie trochę, ale naprawdę lekko. Cały w ogóle dizajn miał bardzo osobliwy. Generalnie na tyle, że gdyby rzecz się działa w ubiegłym wieku może, w tym szalonym dwudziestym, w mniejszym trochę miasteczku, ganiałaby na pewno wokół tego odmieńca gromadka zajawionych osiedlowych dzieciaków. Tyle że rzecz się działa w czasie i miejscu takim, gdzie każdy jednak sobie, pomijając bliźniego, wypaśną rzepkę skrobał oraz dziecku swojemu, zakupioną za niemałą kasę. Więc chodził bez żadnej asysty.

Tymczasem przyszła zima. Któregoś dnia, przechodząc obok gromadki pod sklepem, usłyszała przypadkiem rozmowę żeńsko-żeńską, mniej więcej takiej treści:
- Ten Zbyszko z Bunkra, wiesz który, to gdzie się znowu zaszył? Odśnieżyłby mi, jak w zeszłym roku, za trochę sera i kiełbasy, to go wcięło na amen.
- Pojęcia nie mam. Nie wiem.
No właśnie, gdzie ten koleś? Wiedziała, że zimuje gdzieś w okolicznych blokach. Nie emigruje donikąd. Z rzadka wprawdzie, ale przewijał się czasem tu i tam. Niekiedy zresztą, o zgrozo, na schodkach tradycyjnie posiadując wiadomych na tym mrozie. Gdzie sypia, gdy jest zima, i w ogóle, co robi, o tym nie miała pojęcia. Teraz, na tego niusa, usłyszanego przypadkiem, że gościa nikt nie widział już od jakiegoś czasu, poczuła się tak sobie z tą niewiedzą.

Zobaczyła go dwa dni później. Jak kuśtyka charakterystycznie, rozkołysany zdecydowanie bardziej niż latem. Podeszła, szukając jego oczu w czeluściach ogromnego kaptura, nasuniętego na twarz. Chciała mu to powiedzieć – że jest poszukiwany do odśnieżenia za kasę, albo za ser i kiełbasę. Miała lekkiego cykora, bo nie gadała z nim nigdy i nie miała pojęcia, czy to jest dobry pomysł. Przed oczami stanęły jej nagle wszystkie harde jednostki, z jakimi się zetknęła sympatycznie w ostatnim czasie. W tym jeden hydraulik, który na pół tramwaju ryczał do telefonu: - To sam se rób, debilu, bo nikt za żadną kasę czegoś tak kretyńskiego ci nie zrobi, idioto jeden! Oraz koleżka-goliat, który w dłoniach-olbrzymkach, wielkich jak bochny chleba z dziadkowych opowieści, trzymał z finezją książkę i przewracał z mozołem, w miarę czytania, kartki. Bardzo misternie to robił. Wbrew swym bokserskim gabarytom. I jeszcze „Kordian gratis” z newslettera z teatru jej się przypomniał. Ale to nie całkiem a propos.

Zareagował od razu, kiedy mu powiedziała o kobiecie i o odśnieżaniu:
- Wiem która to. Pójdę do niej. Może być ser i kiełbasa. Gołębi otępiałych nie będę przecież zjadał. Chociaż się pchają do gara, durne takie. A ty mi powiesz coś jeszcze? Nie? No to ja ci powiem. Kojarzysz tego sukinkota, Józefa K.? Wiesz gdzie on teraz mieszka? Jaki ma aktualnie adres zameldowania? To ci powiem. Tu się zagnieździł, robak – stuknął się dramatycznie kościstym palcem w skroń, aż poszło głuche echo. Wyszło na to, że mieszka ten Józef w jego czaszce. – Deszyfrację akurat robię tego popapranego germańca. Spać mi nie daje w nocy. Dlaczego ten półgłówek, to znaczy Kafka Józef, nie czuje żadnej winy? Zawartość winy w gościu wynosi równe zero. Nic wam, mówi, nie jestem winien. Nie aktem woli własnej, lecz aktem woli cudzej wbiłem się na ten świat. Nie prosiłem się tutaj. Więc niby z jakiej racji miałbym się teraz kajać? Wy żeście mi wcisnęli fałszywy bilet wstępu. Niby za free. A teraz, hehe, jakie zabawne, przychodzicie tu nagle z prostym przekazem takim: „cios jeden mały nożem będzie cię to kosztować, a wcześniej w łeb kamieniem. Jak już się zadomowisz. Taki drobiazg”. To jest jakaś parodia transakcji. A o Rilkem poecie słyszała?
Wtedy dopiero zobaczył osłupienie w jej oczach. Nerwowe w śniegu grzebanie raz jedną stopą, raz drugą. W sumie najchętniej chyba zapadłaby się na chwilę pod rozmrożoną glebę. Z nieogarnionej żenady. Że z serem i kiełbasą biegła tutaj do niego, a on kuśtykał mocniej nie za przyczyną głodu oraz z braku higieny. Tylko z powodu melancholii. Która go osaczała, właziła mu w kieszenie, obciążała, jak balast balon, żeby sobie nie fruwał zbyt beztrosko.
- Mieszkam nigdzie, trochę jak on – uprzedził jej pytanie. – Ale nie martw się, zatrzymam cię jeszcze nie raz.


*********************************************************

poniedziałek, 13 lutego 2012

STOP myśliwym albo przerwany snoobieg

*********************************************************

Tak, coś słyszała o tym. Że dużą w ludziach to miejsce niepewność siebie wyzwala, jeśli się tam zapędzą. Co prawda nie we wszystkich. A także silny niepokój, który przekształca się zwykle w nagłą potrzebę sprawdzenia, zazwyczaj poprzez dotyk, na przykład uszczypnięcie, czy się posiada nadal wszystkie fizyczne wymiary. Oraz cień. Jak również czy cień cudzy na nasz się nie zasadza ze zdradzieckiej przyczajki, czy nie naciera na nasz wraz z cieniem scyzoryka w trójwymiarowej dłoni. Tak, coś słyszała o tym. Że zerkać się zaczyna, w tym tutaj miejscu właśnie, zwykle nieco nerwowo, przez swoje własne ramię, zezować nieudolnie, w tył i na boki oba się rozglądając.
Chwyciła się od razu rytmu i recytacji, gdy już się zaplątała dokładnie w tę ulicę, o której coś słyszała, że klimat jest tam taki mocno niepokojący. Autorskiej rymowanki, wymyślonej w dzieciństwie i dotąd ulubionej, prawdopodobnie z powodu odpowiednich proporcji groteski i absurdu. Odpowiednich jak dla niej. Choć był to, wbrew pozorom - pamiętała to dobrze - w pierwotnym założeniu wyraz jej kontestacji, a także oburzenia żarłocznością ludzkiej cywilizacji (nie znała jeszcze wtedy słowa konsumpcja):
- Gdyby raki jadły ryby,
Zmniejszyłby się rybi świat.
Wtedy ludzie ani chybi
wcinaliby raczy gnat
-
- skandowała w skupieniu, po cichutku, nie tyle w prostym celu podrzucenia sobie rytmu podczas marszu, jak to robiła zazwyczaj, lecz jako rodzaj mantry, redukującej niepewność, podnoszącej zadziorność itd. W jej rozbrykanej czaszce, wśród rozbawionych szarych komórek paru naczelnych niepoważnego mózgu, działo się całkiem dobrze pod wpływem tego rytmu. Lecz przytoczona przed chwilą repetycja wierszyka była ostatnią niestety, jaką zdołała wykonać w tym dołującym miejscu. W każdym razie wykonać w całości. Gdyż ukryty autor scenariusza zaplanował w tym momencie pewną akcję, ściślej mówiąc, niewielki incydent, który nie miał żadnego znaczenia, niemniej zaszedł i taki miał przebieg: z martwej ściany budynków po lewej, zapewne z jakiejś bramy, ale nie było jej widać, więc nazwała tę scenę na swój własny użytek Przechodzimur, wyłonił się gwałtownie niewątpliwy tubylec (autochtoniczny charakter zdradzała pewność kroku, szarogęszenie przestrzenne, nonszalancja w omiataniu wzrokiem itd. – znał tu wszystko, o wszystkim wiedział, bez wątpienia). Że przez komórkę gadał, to akurat było istotne, gdyż w tej lokalnej ciszy miała dużą ochotę usłyszeć ludzką mowę. Lecz ku jej przerażeniu oraz rozczarowaniu, mijający ją ziomek wydawał z siebie tylko jakieś gardłowe dźwięki, onomatopeiczne raczej, a także wykrzyknikowe, nieartykułowane, to na pewno:
- Am... am… am – dukał, przechodząc obok, i to akurat brzmiało zachęcająco. Zdążyła nawet pomyśleć, że gostek karmi być może dziecko jakieś przez ten telefon, gdy nagle triumfalnie wykrzyknął cały wyraz, bardzo długi i wcale nieprosty: - Ampersandami! – zawołał i tyle go widziała, ponieważ się zawinął w tym momencie, równie autochtonicznie, jak wyłonił. Wbił się po prostu znowu w mur, zniknął z pola widzenia, więc była raczej pewna, że intensywne spojrzenie, jakie poczuła nagle na swoich własnych plecach, to nie był jego ziomalski wzrok. Szukała szybko źródła, a kiedy je znalazła, podeszła parę kroków w kierunku krawężnika. W atawistycznym jakimś, pierwotnym przeświadczeniu, że teraz się rozegra ta najważniejsza scena, decydująca o tym, czy zakończenie sztuki zamknie coś ostatecznie, czy otworzy, przykucnęła, wyciągając rękę.
Znajdowali się naprzeciw siebie i przewiercali się wzrokiem. Ona z jednej, on z drugiej strony. Autentyczny. Najprawdziwszy w świecie. Nie owczarek niemiecki i nie husky, nie pies żaden, tylko żywy wilk. Amplituda napięć w tym momencie osiągnęła rekordowy wymiar.
Niestety, jak to w nie-bajkach. Raptem wbiegli koślawi myśliwi, przed którymi – to chyba wiadomo – uciekają i ona, i wilk. Pif i paf przecięło powietrze, wykluczając kontynuowanie czegokolwiek. A już na pewno snu. Obudziła się zadziwiona, zapleciona mocno w jakieś łapki, a także w jakieś ogonko. Koniec akcji, szanowny odbiorco, ale jeśli liczyłeś na finał zabawniejszy albo bardziej dramatyczny, jeśli nie chcesz rozstawać się jeszcze z powyższymi bohaterami, w takim razie podejmij wyzwanie. Wyślij esa, szanowny odbiorco, z odpowiedzią na takie pytanie: czy te łapki i czy to ogonko należały do: a) huskiego, be) owczarka, ce) może do wilka, de) czy sądzisz, że do myśliwego, dżizas krajst! e) żadna z odpowiedzi nie jest poprawna. Wyślij esa, a do niewygrania jest drapieżnik bardzo kotowaty, do którego nigdy się zbliżysz. Chyba że wybierzesz właśnie jego. Spośród milionów, tysięcy. Chyba że tak.


*********************************************************

niedziela, 5 lutego 2012

Awers & others, czyli o wojnach naszych, które wiedziemy ze światem (oraz mrozem)

*********************************************************

- Nie, to jeszcze nie tutaj. Musi pan skręcić w prawo, potem kawałek prosto. I znowu w prawo. Tyle. To niedaleko.
- W prawo? Dwa razy w prawo? Może jest jakaś inna droga? Bo ja tak mam fatalnie, mówię pani, że organicznie nie cierpię skręcać w prawo. W ogóle nienawidzę prawych stron. Nawet ciuchy, takie, co mam pod spodem, noszę na lewo. Podkoszulki na przykład. Psa tak wytresowałem, że też w prawo nie skręci, tylko warczy.
Patrzę na gościa ze zdziwieniem, które opuszcza mnie jednak szybko na widok autentycznej udręki, jaka maluje się w jego pozbawionych makijażu oczach (w takim dokładnie języku sublimują się w tym momencie moje myśli, który jest jak z Do Laury sonetów albo innych utworów literackich żywcem wyjęty, zawieszonych raczej wysoko ponad zmrożoną aktualnie glebą). W przypływie nagłej empatii, próbuję to sobie wyobrazić: prawostronny skrętowstręt, do awersu awersję maniakalną, antysystemową, no bo tak. O podkoszulki mniejsza, ale to odruchowe wyrównywanie do lewej przy chodzeniu, błąkanie się, błądzenie z powodu nadrzędności celu innego zgoła niż cel pieszej wyprawy, którą się podejmuje… Gdy się myśli o tym wyłącznie, żeby w prawo nie skręcić. Tylko o tym. Ogólnie, raczej lipa.
- W sumie można tam dojść inaczej, tyle że trochę dłużej będzie pan szedł – mówię to jednym tchem, a także zgodnie z prawdą, choć nie całą, bo zamiast słówka "trochę" należałoby zastosować inne: "znacznie".
- To nie szkodzi...– jego zbolałą, chrystusową twarz rozgrymasza skutecznie nagła radość (jak widać trzyma się mnie uparcie ten sonetowo-odeski styl w kontekście tego koleżki). Jest jasne, że może iść bez końca, byle w lewo. Pochylam się więc skwapliwie nad obmyśleniem dla niego nowej trasy, lewoskrętnej ma się rozumieć. A także objaśnieniem dokładnym, co i jak. Wychodzi z tego niewąskie kluczenie, choć docelowe miejsce, to, gdzie zmierza, jest położone dosłownie rzut beretem od punktu, w którym się znajdujemy, stojąc i nie skręcając nigdzie póki co. Jednak beret jest w tym wszystkim najmniej istotny. Dochodzi wreszcie do tego, że ogarniamy całość. I możemy zacząć działać zgodnie z planem. Ja też. Więc szarżując lekko, wykonuję swój ruch, prawoskrętny, bez upadku pomimo brawury, odmachując na do zobaczenia jego głośne oraz roześmiane. Biegnę dalej - do domu, do domu! - atakowana feerią niekoniecznie przyjemnych dźwięków. Oraz mrozem. Przez zdjęte z uszu słuchawki jest mi jeszcze zimniej i głośniej, paradoksalnie. A w tym ogólnym szumie wbijają mi się w bębenki strzępki tekstów, kawałki dialogów:
- To założysz się?
- O co? Że co?
- No że szybciej zawiążę sznurowadło niż ty włożysz rękę do kieszeni.
Wsłuchuję się przez chwilę w dalszy ciąg.
- Ej, coś mi tu nie pasuje. Musi w tym być jakiś bajer.
- Bajer jest taki, chłopie, że nie wkładasz do kieszeni całej ręki, co nie? Kumpel flaszkę tak wygrał. Hehe.
Biegnę prawie, czując, że się rozpadnę za chwilę na tym mrozie. Sążnistym. Jedwabistym. Na widok piekarni przypominam sobie o chlebie [piiiiiip].
- Dobry wieczór! - tuż przed sklepem wpadam na pana Czesia, sympatycznego małżonka pani Basi, z którą utrzymuję sporadyczny międzyludzki kontakt, międzysąsiedzki dokładnie, na okoliczność posiadania przez nią psa oraz ogólnie, na skutek jej zainteresowania otaczającym światem, w tym moją osobą, o czym wspominałam już kiedyś. - Miło pana widzieć. Co u państwa? Panią Basię proszę pozdrowić koniecznie.
- Dobry wieczór! dobry wieczór! Wszystko dobrze! Grzech by było narzekać, jak się nic złego nie dzieje. A Basia do sklepu akurat weszła, to się spotkacie.
- Tak? Cieszę się bardzo.
Do widzenia wzajemne. I dobranoc. I słodkiego, miłego życia. Sympatyczny bardzo ten pan Czesio. W sklepie rozglądam się. Widzę. Więc podchodzę, uprzedzając fakty.
- Dobry wieczór, pani Basiu. Co tam słychać?
- Aaa… niewesoło, dobry wieczór. Niewesoło. Same pogrzeby…
To akurat było wiadomo. Że pan Czesio jak zwykle lekkoduch, jak kret ślepy, jak dziecko we mgle, nie dostrzega dookolnych zgonów. Pani Basia wie, że ja jak Czesio - tak się błąkam między meandrami, więc dla dobra mojego, gdyż mnie lubi, mówi do mnie kapitalikami, Times New Roman czcionką 18: nie jest życie bajką, raczej nie jest. Na szczęście w sklepie jest ciepło. I pachnie świeżym chlebem. No to słucham.

*********************************************************