czwartek, 28 listopada 2013

Buzie na kłódkę albo was pozrywam

**********************************************************

To powiedziała Alicja do rozplotkowanych stokrotek, gdy zaczęły gadać wszystkie naraz, aż w powietrzu zrobiło się gęsto od ich przenikliwych głosików. Oczywiście przymknęły się natychmiast. Nawet w Krainie Czarów stokrotki i heroizm to pojęcia z całkiem innych bajek. W każdym razie na pewno nie z takich, z jakich robią swój doroczny desant zwarte hordy krzywych, niepoczciwych MIKOŁAJÓW o spoconych twarzach, które kojarzą się raczej z czystym fantasy-horrorem. Dydio, Mikołaj oszalał! Rozdaje telefony Nokia Lumia 920 white! Buzie na kłódkę dziadki albo wam brody pozrywam! Biały Króliku, hej! to ja jednak idę z tobą! 

Kiedy Alicja spadała "w dół, w dół, w dół", żeby znaleźć się w Krainie Czarów (o czym nie miała pojęcia, wskakując do króliczej nory), zastanawiała się nad różnymi rzeczami. Naturalnie przede wszystkim nad tym, dokąd doleci: czy już zbliża się do środka ziemi? czy przeleci ją może na wylot? Próbowała nawet przećwiczyć w trakcie lotu grzeczne dygnięcie, którym mogłaby powitać ewentualnych mieszkańców drugiego końca planety, chodzących bez wątpienia do góry nogami, gdyby tam właśnie doleciała. Rozmyślała też nad różnymi kwestiami o prawdziwie naukowym charakterze, posługując się w tym myśleniu takimi pojęciami, jak Szerokość oraz Długość geograficzna, które robiły na niej samej duże wrażenie. 

A kiedy Ikar leciał "w dół, w dół, w dół", mając jasne pojęcie dokąd zmierza (raczej tak), nie daje nam się info, o czym myślał. "Runął jak rażony gromem", tak się kwituje zazwyczaj t e n jego śmiały lot, co jest wyraźną sugestią, że nie zdołał biedak najwyraźniej pomyśleć nic sensownego w trakcie tego swojego spadania. Mówi nam się za to, o czym dumał, lecąc w górę.

Wybieram opcję Alicji - to chyba oczywiste. I całkiem jak Alicja mam nieodparte poczucie, że jest to bez wątpienia znakomity i jasny plan, bardzo łatwy do urzeczywistnienia, ma tylko jedną wadę: nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. 

 I love Mikołaj Kopernik

**********************************************************

wtorek, 26 listopada 2013

Jak Radharani

**********************************************************

"Co za sytuacja – skomentował wujek Potty. - Żołnierze są wegetarianami, a mnisi [w Tybecie] obżerają się mięsem. (…) A zresztą Budda zmarł przez swoją słabość do wieprzowiny". 
Brzemię rzeczy utraconych, Kiran Desai 

Ta historia dzieje się w Indiach i ma w tle demona - Kanczendzongę (choć nie tylko ją geograficznie, ją = górę). Miejsce jest newralgiczne – styk Indii i Nepalu, i bardziej o to chodzi niż o egzotyczne okoliczności przyrody. Czas też jest specyficzny: era postkolonialna, lata 80. XX wieku, kiedy w Indiach własnej tożsamości szuka nawet okoliczne wojsko, stając się coraz wyraźniej armią prawdziwie indyjską, odchodząc zdecydowanie od brytyjskiego modelu, manifestując swój narodowy charakter na wszelkie możliwe sposoby. Nawet w doborze kolorów: przemalowuje się Kluby dla wojska na przykład na różowo ("Cóż, pewnie mają już dość koloru błota na wszystkim" – to komentarz jednej z bohaterek). Wciela się w życie z powagą "program upiększania armii". A z kuchni wojskowych kantyn coraz częściej nadchodzą plotki o szerzącym się wśród żołnierzy i oficerów wegetarianizmie, a nawet abstynencji, co z kolei budzi niepokój w niektórych lokalnych osobistościach, znowu - żeńskich ("Żeby zabijać, trzeba być mięsożercą, trzeba jeść ryby przynajmniej, w przeciwnym razie stajesz się ofiarą. Jak obronią Indie przed Chińczykami tak blisko za górami w Nathu-La?" – jęczą niektóre z nich, widząc zdyszanych żołnierzy, których patykowate nogi wystają z komicznie szerokich szortów). Jednak komizm miesza się tu ze zgrozą. 

W tych Indiach gada się też o Dostojewskim: 

"Sai podsłuchała tymczasem, jak Noni rozmawia z bibliotekarką o Zbrodni i karze
- Z jednej strony czułam podziw dla tego, jak to zostało napisane, a z drugiej zdumiewały mnie – opowiadała Noni – te chrześcijańskie pojęcia, takie jak wyznanie winy i przebaczenie… ciężar zbrodni przerzuca się na ofiarę! Skoro nie można cofnąć tego, co się stało, to dlaczego można zniwelować grzech? 
Wydawało się, że cały system tak naprawdę sprzyja grzesznikowi, a nie człowiekowi prawemu. Można oto zrobić coś złego, a potem powiedzieć, że się tego żałuje, i w ten sposób, zabawiwszy się czyimś kosztem, uzyskać taki sam status jak osoba, która w niczym nie zawiniła, która nie tylko padła ofiarą występku, ale i musiała doświadczyć trudu przebaczenia, bez żadnych dodatkowych premii. I oczywiście wtedy, wiedząc o takim zabezpieczeniu, można poczuć, że wolno nam grzeszyć do woli: żałuję, żałuję, och, jak bardzo żałuję. Słowa można wypuszczać jak pierzaste ptaki do lotu. 
Bibliotekarka, szwagierka lekarki, do której chodzili wszyscy w Kalimpangu, rzekła: 
- My, hindusi, mamy lepszy system. Dostajemy to, na co zasłużyliśmy, i nie można uciec przed naszymi uczynkami. I przynajmniej nasi bogowie wyglądają jak bogowie, no nie? Jak Radharani. Nie jak ten Budda albo Jezus – żebracze typy”. 
Brzemię rzeczy utraconych, Kiran Desai 

Tytułowe „rzeczy utracone” paradoksalnie ciążą najbardziej, choć przecież ich nie ma. 

Radharani

**********************************************************

poniedziałek, 18 listopada 2013

Jezus nie opłakiwał siostry, zapomniał o niej

**********************************************************

To prawda, że Ewelina Kawka znała tylko jeden obcy język. Ten, co wszyscy. I była to jej cecha niespecyficzna zupełnie, jak prawo jazdy kategorii B, niekaralność lub stosunek do kopania studni w Sudanie albo zwierząt. 

Czaszkę miała zawiniętą w turban, przyczajone w okularach oczy, skórę białą - tak Ewelinę Kawkę mógłby opisać świadek, gdyby tworzył portret pamięciowy. Ewelina nie miała dotąd portretu. Miała dość. Dlatego chciała zniknąć. 

Był październik. Ciepłe popołudnie, idealne na przechadzkę w parku. Wokół orgia - złoto, miedź, malachit, lekki ruch i perfekcyjne oświetlenie. O jezu. A propos Jezu. Ewelina Kawka, zwana Ewką na podwórku, w domu i na fejsie, miała duży respekt dla postaci Jezusa Chrystusa. Wstrząsnął nią akt bestialstwa, jakim było publiczne zarżnięcie tego człowieka poprzez nieogarnialne w żaden znany jej sposób przytwierdzenie młotkiem do krzyża jego kończyn górnych i dolnych. Przeszła w dziecięcej gorączce przez fazę fascynacji procedurą komunii - pierwszej, potem ostatniej. Jezus jednak pozostawał dla niej bratem, sporo starszym, uwikłanym w swoje sprawy, bratem-chwatem zmarłym w młodym wieku. Modlić się do braciaka? Jakoś nie. Nie zwracała się do niego nigdy jak do Boga.

Uderzyło ją to teraz, właśnie tu. Jej organizm, dziś trzydziestoletni, który znała i któremu nie ufała, aberrował (który to już raz?), reagując nieprzewidywalnie na to nagłe i bez znaczenia w zasadzie odkrycie. Wygenerował jęk i nie minęła chwila, gdy Ewka załapała, że się modli do boskiego syna, czyli brata według tej kościelnej genealogii z dzieciństwa. Zanim się obejrzała, szeptała, zaklinała: - Bracie w znikaniu, help mi! - łkała prawie. - Pomóż mi, starszy bracie, zapętlić się w tym parczku, nie wyjść z niego, żeby tak zostało. Bezwyjściowo, bez cywilizacji. Z florą tylko i wyłącznie z fauną, z grzebaniem w liściach jesiennych, głaskaniem kotów nie moich, bo jak umrą, to na szczęście nie mnie. Pomóż mi, bracie w znikaniu, starszy o całe trzy lata, zapętlić się w tym parczku, nie wyjść z niego. 

Wypowiadając te słowa, zapamiętała się trochę, lecz mimo to poczuła nagły ból w prawym boku. Zatoczyła się, w ostatniej chwili unikając bardziej dotkliwych obrażeń. Dwie programowe chodziary, spacerowiczki z kijkami, rozpędzone centralnie i rytmiczne jak lokomotywy parowe (para na parę) omal jej nie zmiażdżyły, nacierając w sportowym amoku. Jedz zdrowo, żyj sportowo. Ślepe, czy co? Właśnie – co? Nie ma rąk ani nóg, tylko cztery rogi i jest to chusteczka higieniczna wielokrotnego użytku. Ej, chyba nie będziesz się mazać z tego powodu, że jakieś gruboskórne babole nie raczyły cię zauważyć? Ich aroganckie GPS-y mają w dupie takie przeszkody jak ty, takie korki w postaci istot żywych, lecz o mizernych gabarytach. I bez kijków. Po cholerę toto żyje? 

- Proszę się nie obawiać, gdyż piesek jest łagodny – usłyszała w tej samej chwili. I to z całą pewnością właśnie do niej, Ewki Kawki, skierowany był ten tekst. Uff, więc jednak dysponuje taką ilością materii, że ktoś ją widzi bez lupy. Żul i pies, który rozszczekał się wielkim głosem, bynajmniej nie łagodnie, więc Ewelina powie: - Daje znać, że jest czujny – i żulowi spodoba się bardzo taka interpretacja zdarzeń. 

Skąd to wiem? 

- Usiądź, zmasakrowana Ewelino – nie mówię tego głośno, ale Ewka łapie o co mi chodzi w lot, i już się zatrzymuje, widząc ławkę. Potem siada.
 – Twoje powieki – mówię - robią się bardzo ciężkie, coraz cięższe. Zanim policzę do pięciu, opadną.

Zasypiając, przypomniała sobie, jak kładł rękę na czubku jej głowy. Obejmował czaszkę wielką dłonią. Czuła ciepło korony opuszek, zatopionych w świeżo umytych włosach. 

Zaczęła nosić turban i ciemne okulary, od kiedy zrozumiała, że tamta była pierwsza, że de facto żyła z bigamistą. Potem pojawiły się te sny, których ponure akcje działy się zwykle w dusznych, źle oświetlonych kaplicach, gdzie przy kawałku ołtarza w czarnej, seksownej woalce stała tamta - on obok, po prawej - i skandowała dźwięcznie: 
- I ślubuję ci miłość bardziej po grób niż inne. 
Organów zwykle nie było, tylko w rogu kaplicy lokals jakiś na długiej drabinie, artysta-samouk: – Tu jebniemy aniołka – mruczał pod nosem skupiony, zanurzając brudny pędzel w kuble z wodą. Potem ktoś intonował żwawą, popową piosenkę z refrenem: Cięż-ko umie-rać, w rytm którego wszyscy zaczynali się zgodnie kiwać. 

Budziła się i robiło jej się mdło. Nabierała pewności, że choćby bardzo chciała, zapomnieć tych słów nie zdoła nigdy. 

Tamtej jesieni, choć widywali się codziennie, zaczęła zauważać pewne symptomy rozjazdu pomiędzy zamiarami a tym, co osiągali tu i teraz, w rzeczywistym życiu. Pachniało to ironią. Patrzyła w jego twarz. Nie było na niej widać, że coś go dręczy, nurtuje. A jednak słowo „winda” zaczęło się pojawiać w jej myślach coraz częściej. Nienawidziła wind za ich klaustrofobiczność, perwersyjne zniewalanie pasażerów. Myśląc winda, widziała pułapkę. I przeczuwała niechętnie, że zbliża się godzina prawdy. Miała wtedy ochotę rozpłakać się jak dziecko. 

Godzina prawdy przyszła w niedzielne przedpołudnie, rozciągając się fizycznie w nieskończoność. Przepadł, zniknął. I jak kamień w wodę. Po tygodniu zaczęła się bać, że już nigdy go nie zobaczy. 

 - Kim pani jest dla pacjenta? – to usłyszała najpierw, po ponad sześciu miesiącach, zanim mogła go zobaczyć. Przypominał kabel od odkurzacza wsysany automatycznie w czeluść wypasionego brzucha urządzenia, które jest nadrzędne. Ktoś położył palec na guziku, zablokował i nie było zmiłuj. Kabel znikał. 

- Kim pani jest dla pacjenta? – przypomniała sobie pytanie. Więc kim jest? Teraz wie, kim nie jest: ratowniczką ani zbawicielką, darującą życie i beztroskę. Leżeć plackiem, szeptać: "powiedz tylko słowo" i powtarzać: "uzdrowione będzie ciało jego" też nie mogła, nie potrafiła. 

To była rola jej życia – rola śmiecia skamlącego o litość. I może gdyby zagrała ją wybitniej, wytrzymała te udręki i cierpienia w lepszym stylu, byłoby jej dane przeżyć zwrot ku lepszemu. Jasne.

- Śpisz? Wstań. 
- Nie śpię, palą mnie policzki. Nie patrz na mnie. 
- Mówię ci, wstań. 

Ewelina podniosła się z ławki, płosząc przy tym wielkiego gawrona, który przegarniał metodycznie zwały opadłych liści i co rusz wyławiał z tej rzeki coś interesującego. Obmacała zluzowany turban, poprawiła ramiączka topu. Spojrzała na smartfona, który był dla niej wszystkim od chwili, kiedy wypadła z głównej roli. Teraz musi wykonać zamach życia. Trzy, dwa, raz. Poszybował łukiem w drugi koniec zarośli. Fajny gadżet. 

Jakoś się nie zdziwiła, gdy zarejestrowała, że ktoś przemknął pomiędzy drzewami. Ruszyła w tamtą stronę z niedorzecznym wrażeniem, że otacza ją ciasny krąg spojrzeń. Znów publika? Będzie oceniana? Że niby nie ma wyboru co, ale może wybrać jak? Doprawdy wielkie halo. Przywilej desperatów. Jej zapał się ulotnił i oparła się o cienką brzozę, po której gnały mrówki, jak zawsze oszołomki, profanki jedne, i nie miała wątpliwości, że zaraz by ją zżarły, zanim by się zdążyła zebrać w sobie i odkleić od tego białego pnia. Nagle zdała sobie sprawę, że czeka podświadomie, ma naiwną nadzieję, że się zjawi. I że gdyby przyszedł, sprawiłby jej niemożliwą radość, ale sposób, w jaki się pożegnali, spowodował, że zawstydziła się tych myśli. Uwłaczały szarym komórkom. 

- Co ty tu robisz, dziewczynko? Ewelino, Ewko, Ewelinko, dziecko drogie, siedzisz na gołej ziemi. 
- Ziemia jest ciepła, babciu, bo ma w brzuszku miliony trupów. 

Zobaczyła pomarszczoną twarz, zawieszoną na niepewnej szyi. To nie babcia. Pochylała się nad nią starsza kobieta: 
– Co się stało? Jak mogę ci pomóc? 
- Już w porządku, bardzo pani dziękuję. 

Podniosła się na dowód, że jest dobrze, ale kobieta czekała i Ewelina musiała ruszyć z miejsca, odejść parę kroków, żeby się od niej uwolnić. Osobliwa starsza pani - w seledynowych szpilkach na kozacko wysokim obcasie i z ręcznikiem przerzuconym przez plecy, jakby wracała z plaży, z kąpieliska albo z odkrytego basenu, gdyby nie te szpilki zamiast klapków. Mniejsza z tym, bo właśnie odpuściła. Pewnym krokiem poszła w swoją stronę. 

Ewelina rozejrzała się dokoła. Gdzieś ty jest? Czy zdajesz sobie sprawę, że wystarczy jedno twoje słowo, żebym zmieniła zamiar? 
- To jest nie do pomyślenia, Ewelino. 
- Czyżby? Może chodzi tylko o to, że jesteś obojętny/obojętna, zimny/zimna jak kurczę w galarecie, że nie chce ci się szukać innego rozwiązania, zwłaszcza tego, co upadło i gdzieś leży. Więc nie wiem, co chcesz wiedzieć. Jak się czuję? Czuję się naiwnie. Że zawiodłam. Że waliłam głową w mur. Jak idiotka. 

Ewelina zbladła. Jest kretynką. Gada z ciszą, jest na czacie z chmarą glist. 
Była światem, prywatnym kosmosem, teraz znika z giełdy z dnia na dzień. 
- Nie odważysz się – usłyszała jeszcze. I na tym się skończyła jej perspektywa. 

Młoda kobieta z plecakiem, w troskliwym towarzystwie ruchliwego pasterza, owczarka berneńskiego, mega stróża, w słoneczne przedpołudnie wydaje nagle okrzyk, który przecina powietrze namacalnie, poruszając drzewa. Pies, pogodny zazwyczaj, dostaje teraz szału, szarpie się i ujada, jak w szczytowej fazie wścieklizny. Naskakuje i zaraz się cofa. Kobieta zgięta w pół wymiotuje i charczy. Chce za wszelką cenę się odwrócić, cofnąć wszystko, ale jest za późno. 

Napotkany przez nią w parku śmieszny kopiec nie okazał się pałacem mrówek. To było inne robactwo, które łapczywie, z chciwością załaziło leżącemu ciału do ust, do gardła, oczu. Chciało dostać się do samego środka, zeżreć duszę. 

Więc to już? Kasujemy konto: 
Ewelina Kawka, lat trzydzieści, prawo jazdy kategorii B, biegły English, miłośniczka kotów. Ukarana. Wykonała wyrok. Login failed. 


**********************************************************

piątek, 8 listopada 2013

Tablica wstydu zwana listą bestsellerów

**********************************************************

"Szwajcarzy się boją. Są bogaci, więc się boją. Ja też się boję, ale inaczej. Oni boją się utraty swego trybu życia, niezmierzonych bogactw i chomiczego dobrobytu. Ja boję się tylko tego, że może nastąpić chwila, w której coś silniejszego od mojej świadomości porwie mnie niczym wir i pociągnie ku przepaści".   
(Sándor Márai, Dziennik)

Nawet jeśli tak było (Márai zrobił ten zapis w 1946 roku, tuż po zakończeniu II wojny światowej, a więc w czasie dość szczególnym), chcę powiedzieć, że po kompletnej lekturze Dziennika (skończyłam czytać wreszcie) ma się całkiem inny obraz autora. Nie myśli się o nim w taki sposób – jak o osobie zmagającej się z samym sobą, balansującej nad przepaścią (egzystencjalną, jakąkolwiek).

Czuję się wyedukowana po tej lekturze. Jaki temat zapodaje Dziennik? Oldskulowy, najogólniej taki: "Co to jest erudycja, drodzy odbiorcy?" – i jest to lekcja miażdżąco wręcz interesująca, ponieważ książka oddaje do dyspozycji usera niesamowite pokłady posortowanych danych dotyczących kultury, sztuki i w ogóle tzw. łacińskiej cywilizacji. Skrzy się dwudziestowiecznie od błyskotliwych komentarzy, trafnych obserwacji, pogłębionych analiz i interpretacji różnych zjawisk, celnych puent. 

A jednak pozostałam z wrażeniem "poprawności".

Jedyne momenty w Dzienniku, kiedy Márai wypada ze swojej roli doctusa - w którą wciela się na ogół idealnie - gdy porzuca atrakcyjną w odbiorze szlachetną ironię na rzecz mniej estetycznego "szaleństwa", "wściekłości i odrazy", kiedy złorzeczy jak Hiob, gdy nachodzi go wizja "całkowitego absurdu" i ma myśli takiego rodzaju, jakich bał się u "tych wariatów-Rosjan" – że Bóg jest (jeśli jest) "ohydną tarantulą" i że najlepsze, co można zrobić, to odmówić życia "na takich obraźliwych warunkach", jakie podyktowano człowiekowi - są to te momenty, kiedy umiera jego żona, syn, pies. Trudno, żeby było inaczej, chcę zaznaczyć, że tego nie przemilczał. 

Na koniec (grande finale) próbka stylu, w jakim pisany jest Dziennik - trzy w miarę reprezentatywne kawałki: 
*
"W nocy podczas czytania nasuwa mi się frywolne pytanie: jak wyglądał naprawdę Paryż, w którym Pascal opisał swoje zmagania w Myślach? We francuskiej czytelni znajduję coś o vie quotidienne (życie codzienne). W czasach Ludwika XIII na półtora miliona mieszkańców funkcjonowało w Paryżu zaledwie trzydzieści studzien. Skutkiem tego wszyscy byli brudni. Nie istniała kanalizacja, wszelkie brudy kloaczne spływały po kamieniach wąskich uliczek. Wybredni, należący do "lepszego towarzystwa" ludzie poruszali się wyłącznie konno, powozem lub w palankinie, bo brudy sięgały do kostek. Król podobno kąpał się czasami – zawsze był dziwakiem. Pascal, jak wszyscy wykształceni ludzie tamtej epoki, rozmyślał i pisał w tak śmierdzącej rzeczywistości. Geniusz jest zawsze silniejszy niż brud, który go otacza". 
*
"Młodzi amerykańscy pisarze z zachłannością, bez zahamowań rozbierają swoich bohaterów w powieściach, nieustannie rozprawiają o najbardziej intymnych sprawach cielesnych, seksualnych. Gdy ktoś pyta ich o refleksję myślową, krytyczną, oburzają się jak nudyści, którzy uważają za niemoralne, że ktoś w gatkach czy biustonoszu wkracza tam, gdzie oni – pisarze i ich bohaterowie – są goli jak niemowlęta". 
*
"Poziom umysłowy i moralny cywilizacji jeszcze nigdy nie znajdował się tak nisko jak w naszych czasach. Wystarczy stanąć przed budką z gazetami i popatrzeć na kolorowe okładki czasopism, wystarczy wcisnąć włącznik telewizora, usiąść w kinie, spojrzeć na ten pręgierz, na tablicę wstydu zwaną lista bestsellerów".

Aha: powiedzenie, że "u Verdiego nawet konie śpiewają", jak również porównanie Zygfryda Wagnera, wysłuchanego w lipcowym upale, do kilkugodzinnej nasiadówki w Niagarze – to też z Dziennika Máraiego. 


**********************************************************

wtorek, 5 listopada 2013

Czytajcie poetów

**********************************************************

„Ten, kto mówi, że życie ma dla zwierzęcia mniejsze znaczenie niż dla człowieka, nigdy nie trzymał w dłoniach zwierzęcia, które zmaga się ze śmiercią. Do takiej walki staje cała istota zwierzęcia, bez żadnych zahamowań. Mówi pan, że zwierzęcej walce o życie brak wymiaru przerażenia intelektualnego, efektu, jaki może zapewnić wyobraźnia, i z tym się zgadzam. Zwierzęta nie cierpią w taki sposób, ponieważ cała ich istota mieści się w żywym, pulsującym życiem ciele. 

Jeżeli moje słowa nie wydają się panu przekonujące, to dlatego, że nie ma w nich siły, aby przedstawić całą, nie abstrakcyjną i nie intelektualną naturę zwierzęcia. Dlatego zachęcam wszystkich do czytania poetów, których język posiada taką siłę i jest w stanie oddać żywe, pulsujące życiem stworzenie, jeżeli zaś poeci także was nie poruszą, powinniście krok w krok pójść tuż obok prowadzonego na śmierć zwierzęcia.” 
J.M Coetzee, The Lives of Animals

   Pantera 
                           W Ogrodzie Botanicznym, Paryż
Tak ją znużyły mijające pręty,
że jej spojrzenie całkiem się zamąca.
Jakby miał tysiąc prętów świat zaklęty
I nie ma świata prócz prętów tysiąca.

Jej miękki chód na opór nie napotka,
Wędrując wewnątrz najmniejszego pola –
to jakby taniec siły wokół środka,
w którym zdrętwiała trwa ogromna wola.

Niekiedy źrenic unosi zasłonę
cicho. – I obcy obraz się przedziera.
Idzie przez ciała milczenie stężone –
–  i w głębi serca bezgłośnie umiera.

R.M. Rilke, tłum. Leopold Lewin


**********************************************************

The Lives of Animals

**********************************************************

"Wiesz, że kiedy otwarto pierwsze ogrody zoologiczne, strażnicy musieli bronić zwierzęta przed atakami ze strony zwiedzających? Ludzie uznali, że zwierzęta pokazuje im się po to, żeby mogli je obrażać, obrzucać błotem, zupełnie jak jeńców prowadzonych w triumfalnych pochodach."

To Coetzee oczywiście, The Lives of Animals, dalszy ciąg "po-IDOwego" strumienia skojarzeń - chcę to przypomnieć:

"Szli jak owce na rzeź". "Konali jak zwierzęta". "Nazistowscy rzeźnicy zabijali ich bez litości". W opisach obozów tyle jest zwrotów związanych z rzeźnią i rzezią zwierząt, że chyba nie muszę nawet przygotowywać gruntu pod porównanie, które zamierzam uczynić. Zbrodnią III Rzeszy, mówi głos oskarżenia, było to, że ludzi traktowano jak zwierzęta.

My wszyscy – nawet my, Australijczycy – należymy do cywilizacji głęboko zakorzenionej w religijnej myśli greckiej i judeochrześcijańskiej. Być może nie wszyscy wierzymy w skażenie duszy, może nie wszyscy wierzymy w grzech, ale z pewnością wszyscy wierzymy w ich psychiczne odpowiedniki. (…)

Nigdy nie moglibyśmy i nadal nie możemy przyjąć, że ludzie którzy n i e  w i e d z i e l i (w tym szczególnym sensie) o obozach są w pełni ludźmi. Wybierane przez nas zwroty i metafory wyraźnie świadczą, że to ich, nie ich ofiary, uważamy za zwierzęta. Traktując innych ludzi, istoty stworzone na obraz i podobieństwo Boga, jak zwierzęta, sami stali się zwierzętami [ale zwierzęta nie są takie – powiedziałby w tym miejscu Kafka (to mój wtręt, dydiowy)].

Dziś przed południem zabrano mnie na przejażdżkę po Waltham. Robi ono wrażenie dość przyjemnego miasta. Nie widziałam tu żadnych przerażających rzeczy, żadnych laboratoriów, w których testuje się leki na zwierzętach, żadnych farm produkcyjnych czy rzeźni. Mimo to jestem pewna, że są one tutaj. Muszą być, ale oczywiście nie rzucają się w oczy, nikt ich nie reklamuje. Są dookoła nas, ale my nie wiemy o ich istnieniu, naturalnie w pewnym sensie.

Pozwólcie, że nazwę to otwarcie: jesteśmy otoczeni przemysłem degradacji, okrucieństwa i zabijania, tkwimy w epicentrum zjawiska, które można porównać z najbardziej koszmarnymi "dokonaniami" III Rzeszy, więcej, zjawiska, które przytłacza tamte mordercze "dokonania", ponieważ jest samonapędzającą się machiną, działającą i odradzającą się wciąż od nowa. Przemysł ten sprowadza króliki, szczury, drób, bydło i trzodę chlewną na świat tylko po to, aby je zabijać.

Zaś rozdzielanie włosa na czworo, twierdzenie, że nie można porównywać tych dwóch sytuacji, że Treblinka była w pewnym sensie miejscem i wydarzeniem metafizycznym, poświęconym wyłącznie śmierci i unicestwianiu, podczas gdy przemysł mięsny koniec końców poświęcony jest życiu (po śmierci zwłoki ofiar nie są palone czy grzebane w ziemi, lecz rozcinane, dzielone na części, mrożone i pakowane, a wszystko to po to, żebyśmy mogli spożywać je w zaciszu naszych komfortowych domów), stanowi równie małe i nieistotne pocieszenie dla tychże ofiar, jak byłoby nim (wybaczcie mi niestosowność tego, co powiem) zwrócenie się do ofiar Treblinki z prośbą, aby przebaczyli swoim mordercom, ponieważ tłuszcz z ich ciał był potrzebny do produkcji mydła, a ich włosy do wypełniania materaców. (…)

Nie powinniśmy pytać, czy mamy coś wspólnego (rozum, samoświadomość, duszę) z innymi zwierzętami, i zakładać, że jeżeli odpowiedź jest przecząca, to mamy prawo obchodzić się z nimi tak, jak nam się podoba – więzić je, zabijać i hańbić ich ciała. Wracam do obozów zagłady. Najbardziej przerażającą rzeczą, która przekonuje nas, że to, co się tam działo, było zbrodnią przeciwko ludzkości, nie jest wcale to, że ludzie-zabójcy traktowali ludzi-ofiary jak insekty – to byłoby zbyt abstrakcyjne. Najgorsze jest to, że mordercy nie chcieli postawić się na miejscu swoich ofiar, nie chcieli wejść myślą w ich przeżycia. Mówili: "To oni tłoczą się w tych bydlęcych wagonach". Nie przyszło im do głowy, żeby postawić sobie pytanie: "Jak ja czułbym się w bydlęcym wagonie?", czy powiedzieć: "To ja duszę się w tym wagonie". Mówili: "To te trupy, które dzisiaj płoną w piecu, zanieczyszczają powietrze i opadają popiołem na moją kapustę". Nie pomyśleli: "To ja się palę, to ja opadam na ziemię w drobinach popiołu…".

Inaczej mówiąc, zamknęli swoje serca. Serce jest miejscem narodzin pewnej umiejętności – współczucia – która czasami pozwala nam zrozumieć przeżycie i naturę drugiej osoby. Współczucie ma znaczenie w odniesieniu do podmiotu, lecz nie do obiektu, nie do "innego", co zauważamy natychmiast, gdy pomyślimy o obiekcie nie jako o nietoperzu ("Czy mogę podzielać istnienie nietoperza?"), ale jako o innej istocie ludzkiej. Są ludzie, którzy mają zdolność stawiania się na miejscu innych, i tacy, którzy są jej pozbawieni (tych, u których ten brak występuje w stopniu ekstremalnym, nazywamy psychopatami), a także ci, którzy ją posiadają, lecz wolą z niej nie korzystać.

(…) nie istnieją granice wysiłku, jaki możemy i powinniśmy wkładać we wchodzenie w położenie innych.

J.M. Coetzee, The Lives of Animals
tłum. Anna Dobrzańska-Gadowska


**********************************************************

poniedziałek, 4 listopada 2013

IDA albo ESENCJA

**********************************************************

Dwie kobiety, zdeterminowane przez historię najokrutniej chyba, jak można to sobie wyobrazić, dokonują wyboru:
  • scena, gdy Wanda wychodzi z życia przez okno, które sobie uprzednio otworzyła, jest genialna
  • Ida kontestuje "życie" (pakiet podstawowy) również poprzez odejście
W gruncie rzeczy - w obu przypadkach nie wiemy, dokąd się udały.

IDA Pawła Pawlikowskiego jest do bólu esencjonalnym filmem. W każdej warstwie i bez kompromisów. Mógłby mieć takie drugie imię - ESENCJA.

W aspekcie czasu i miejsca - historycznym, rozliczeniowym, którego nie sposób pominąć (chodzi o wojenne/powojenne zbrodnie Polaków na Żydach, wciąż upiorne, nieprzepracowane) – mogę chyba tylko nie udawać, nie ukrywać kompulsywnych uczuć, wstrętu i przerażenia, które są tylko moje, czyste jak łza.

I chyba jeszcze tego – tej ciemnej analogii pomiędzy zjawiskami, ponieważ dziwnym trafem myślę o tym, co Coetzee pisał kiedyś w kontekście niemieckich obozów koncentracyjnych w Polsce:

"W latach 1942-1945 kilka milionów ludzi zostało zamordowanych w obozach koncentracyjnych III Rzeszy. W samej tylko Treblince hitlerowcy unicestwili ponad półtora miliona istnień ludzkich, a niewykluczone, że aż trzy miliony. Te liczby paraliżują umysł (…)

Ludzie, którzy mieszkali na wsi w okolicy Treblinki – byli to głównie Polacy – mówili, że nie wiedzieli, co działo się w obozie. Utrzymywali, że chociaż mogli się domyślać, co się dzieje za zasiekami, to jednak nie byli tego całkowicie pewni. Mówili, że chociaż w pewnym sensie mogli wiedzieć, to w innym nie wiedzieli, nie mogli pozwolić sobie, żeby wiedzieć dla swojego własnego dobra. (…)

W gruncie rzeczy wcale nie chcemy poznać prawdy o obozach, bo czujemy, że my także nie możemy sobie na to pozwolić, że moglibyśmy tej prawdy nie znieść."

ale to nie koniec - ciąg dalszy nastąpi niebawem


**********************************************************

niedziela, 3 listopada 2013

Dlaczego się przegarnia zwały ludzkich trupów

**********************************************************

(o tym, do kogo należymy)

"Zrzeczenie się władzy na rzecz państwa ma charakter nieodwracalny. Nie możemy już potem zmienić zdania, nawet jeśli stwierdzimy, że przyznany państwu monopol na stosowanie siły, skodyfikowany w formie przepisów prawnych, ostatecznie nie jest tym, czego pragnęliśmy, wolimy więc powrócić do ustroju, jaki stworzyła przyroda.

Rodzimy się jako poddani, jesteśmy nimi od chwili narodzin. Jedną z oznak naszego poddaństwa jest metryka urodzenia. Rozwinięte państwo ma monopol na wydawanie metryk, które uwierzytelniają narodziny poddanych, i zazdrośnie go strzeże. Jedni z nas otrzymują (i odtąd stale noszą w kieszeni) dokumenty uwierzytelniające, które państwo wystawia na nasze nazwisko, nam nadając t o ż s a m o ś ć, sobie zaś umożliwiając odnalezienie nas (czyli wytropienie), póki żyjemy, inni obchodzą się bez tożsamości, skazując się na funkcjonowanie poza nawiasem państwa, na życie zaiste zwierzęce (zwierzęta nie mają wszak dokumentów potwierdzających tożsamość).

Nie dość, że na teren państwa nie można wkroczyć bez takich lub innych listów uwierzytelniających, to jeszcze w jego oczach człowiek nie jest martwy, póki nie zostanie uwierzytelniony jako nieboszczyk; tego zaś dokonać może jedynie urzędnik, który sam legitymuje się uwierzytelniającym jego funkcję dokumentem wydanym przez państwo. Przestrzega ono zasady uwierzytelniania zgonów z niezwykłą pedanterią; na dowód wystarczy wspomnieć te zastępy lekarzy sądowych i urzędników, których wysłano, żeby przebadali, obfotografowali, przegarnęli i przegrzebali zwały ludzkich trupów pozostałych po wielkim tsunami z grudnia 2004 roku, należało bowiem ustalić tożsamość każdego poszczególnego nieboszczyka. Nie szczędzi się wydatków, aby dopilnować, żeby spis poddanych był pełny i dokładny.

Państwo nie dba o to, czy obywatel będzie żył, czy umrze. Dla państwa i jego archiwów istotne jest wyłącznie ustalenie, czy obywatel żyje, czy umarł."

J.M. Coetzee 


**********************************************************

sobota, 2 listopada 2013

Miniony rok obrabował mnie doszczętnie
(Márai)

**********************************************************

Weil:

Pogodzić się z tym, że ci, których kochamy są śmiertelni. [nie]
Każdy człowiek, którego nie ma obok nas, może już nie żyć. [tak]

Płatonow, Rzeka Potudań:

Tego wieczoru Nikita nie zastał Luby, nie było jej w domu. Siadł więc na ławeczce przed bramą i zaczął czekać. Białe bułki położył sobie za pazuchę i grzał je tam, żeby nie ostygły do przyjścia Luby. Siedział cierpliwie do późnej nocy, obserwując gwiazdy na niebie i rzadkich przechodniów. Słuchał bicia miejskiego zegara na dzwonnicy, szczekania psów na podwórzach i owych cichych niejasnych odgłosów nieistniejących we dnie. Zapewne mógłby tutaj przeżyć w oczekiwaniu aż do samej śmierci.

Luba niedosłyszalnie pojawiła się w ciemności przed Nikitą. Wstał na jej widok, ale ona powiedziała: „Niech pan lepiej idzie do domu” – i zapłakała. Poszła do swego mieszkania, a Nikita, zaskoczony, czekał jeszcze chwilę na dworze i powlókł się za Lubą.

- Żenia umarła – powiedziała mu Luba w pokoju. – Co ja teraz zrobię?

Nikita milczał. Za pazuchą leżały ciepłe bułki, nie wiedział, czy wyjąć je zaraz, czy już teraz nic nie potrzeba. Luba położyła się w ubraniu na łóżku, odwróciła się twarzą do ściany i płakała cicho, prawie się nie ruszając.

Nikita długo stał sam w ciemnym pokoju, krępując się przeszkodzić w cudzym strapieniu i smutku. Luba nie zwracała na niego uwagi, ponieważ smutek własnego nieszczęścia czyni ludzi obojętnymi wobec wszystkich innych cierpiących. Nikita bez pytania siadł w nogach Luby i wyjął bułki zza pazuchy, aby gdzieś je położyć, ale chwilowo nie znajdował dla nich miejsca.

- Zgadza się pani, żebym ja teraz z panią był? – rzekł Nikita.
- A co pan będzie robił? – zapytała Luba zalana łzami.

Nikita pomyślał chwilę, obawiając się, że może się pomylić albo też przypadkiem obrazić Lubę.

- Nic nie będę – odparł. – Będziemy żyli jak zawsze, żeby się pani nie męczyła.
 Tłum. Seweryn Pollak


**********************************************************