czwartek, 28 sierpnia 2014

Pojawianie się i znikanie bez przerwy

**********************************************************

Próbuję sobie to wyobrazić: mam 3 lub 4 lata, mieszkam w domu z mamą i tatą, pewnego dnia tata znika, mama traci pracę i po kilku tygodniach wsadza mnie do pociągu, samą, wciskając mi do ręki jakąś książeczkę na drogę. Pociąg zawozi mnie daleko od rodzinnego miasta, w piękne, ale obce okolice. Wkrótce dowiaduję się, że nie mam już mamy i taty i że muszę żyć w tym obcym miejscu, zdana na opiekę zmieniających się jak w kalejdoskopie cioć. 
"Całymi latami rysowałem sportowców o zesztywniałych ciałach i nieludzkich twarzach – opisywałem drobiazgowo ich nieustanne walki i z uporem zestawiałem niekończące się listy nagrodzonych”. 
Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa 
Jako dorosła osoba postanawiam po latach pochylić się nad tymi obrazkami z dzieciństwa, grzebnąć w buforze pamięci, wyjść poza oswojony sektor. Moi rodzice są Żydami, mam 3 lata, wybucha wojna, tata zgłasza się do komisji rekrutacyjnej i zostaje wcielony do armii, ginie na froncie, mama nosi gwiazdę i próbuje znaleźć jakieś zajęcie, bezskutecznie, w końcu wysyła mnie w Alpy z transportem Czerwonego Krzyża, sama zostaje w Paryżu, jest aresztowana i wywieziona do Auschwitz, tam umiera. Jestem żydowskim dzieckiem, przechowywanym przez ludzi w pensjonatach aż do końca wojny. No bo wojna wreszcie się kończy. 
„Potem wybrałem się z ciocią na wystawę o obozach koncentracyjnych. Było to gdzieś w okolicy La Motte-Picquet-Grenelle (to wtedy odkryłem, że metro jeździ nie tylko pod ziemią). Pamiętam zdjęcia, na których były krematoria i ściany poorane paznokciami gazowanych – i jeszcze szachy ugniecione z chleba”. 
Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa
Jeśli na kimś nie robi wrażenia Łuk triumfalny Remarque’a, niech przeczyta W albo wspomnienie z dzieciństwa Pereca.

Co to jest W? Metafora. Metafora-horror wiecznie żywa. 
„Zapomniałem już przyczyn, dla jakich, mając dwanaście lat, umieściłem W w okolicach Ziemi Ognistej. Faszyści Pinocheta zajęli się tym, by nadać moim fantazjom ostateczny wyraz – dziś na wielu tamtejszych wysepkach znajdują się obozy zesłania”. 
Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa
Całość dzieła Pereca porównuje się słusznie do puzzli. W W albo wspomnieniu z dzieciństwa dostajemy dużo, może wszystko.

 Georges Perec

**********************************************************

wtorek, 26 sierpnia 2014

W rzeźni na dole stał teraz czeladnik

**********************************************************

„Dom stał przy rue Clavel. Na parterze mieściła się rzeźnia, w której potężnie zbudowana niewiasta machała toporem i sprzedawała mięso. Była w żałobie, jej mąż zmarł przed dwoma tygodniami. Teraz kobieta prowadziła zakład z pomocą czeladnika. Ravic zerknął na nią przelotne. Wyglądało na to, że wybiera się z wizytą, na głowie miała kapelusz z długą czarną woalką. Chcąc wyświadczyć grzeczność znajomej, postanowiła urąbać jeszcze dla niej przed wyjściem nogę wieprzową. Woalka powiewała nad otwartą półtuszą, błysnął topór i rozłupał z trzaskiem kość.
- Jednym uderzeniem – stwierdziła z satysfakcją wdowa i rzuciła nogę na wagę”. 
Erich Maria Remarque, Łuk triumfalny 

Wdowa się pochwaliła, powiedziała to triumfalnie: jednym ciosem. Triumf pasuje do przemocy. Rzeźnia, mięso, topór i łuk triumfalny – które słowo nie pasuje do pozostałych? Macie rację oraz 4 punkty za poprawną odpowiedź (czyli: żadne). Wszystkie słowa do siebie pasują, są rodziną, oprócz tego bazą dla cytowanej powieści Remarque'a.

Jeśli wierzyć Wikipedii, po II wojnie światowej zbudowano tylko jeden łuk triumfalny - w Korei Północnej (1982). I jak dotąd pozostawała Korea osamotniona w tym swoim ekscesie. Ale być może już wkrótce ta informacja będzie wymagała update'u, gdyż nad Wisłą - o czym czytam we wczorajszej GW - powstał projekt, a także stosowny komitet złożony z ubranych wizytowo rzeźniczych wdów, postulujący zbudowanie również w Warszawie takiej bramy Hadesu (Remarque), czyli łuku w celu upamiętnienia triumfu tych, co nie wołali za bolszewikiem, tylko gonili go i gonili aż przegonili, uf. W tej sytuacji, jako obywatelka tego kraju, chcę przypomnieć, że stolica ma już łuk, który mógłby nadać sens tej wielkiej rzeźni, jaką była historia ludzkości w XX wieku i być dobrą wróżbą na przyszłość. Gdyby tylko dał radę jakoś przetrwać do 2020 roku. 


**********************************************************

niedziela, 24 sierpnia 2014

O roku uf

**********************************************************

Zawsze myślałam, że tam jest wołacz, a nie biernik, to znaczy w tej żurawiejce, że tam jest: „bolszewiku, goń, goń, goń!” (w domyśle „się”). Taka ze mnie Tośliczka Osia, mózg mi się skurczył od nadmiaru pieruńskich torników. 


**********************************************************

czwartek, 21 sierpnia 2014

ITAKOWIE RĘCZĄ, ŻE PEŃCIA JEST SUPER*

**********************************************************

"- Przypominasz mi Antystenesa, powiedział profesor, ucznia Gorgiasa, sofisty. Powiedziano o nim, że nikt nie umiał orzec, czy więcej w nim goryczy wobec innych, czy wobec siebie. Był to syn ojca wysokiego rodu i niewolnicy. Napisał książkę, w której odebrał palmę piękności argiwskiej Helenie i wręczył ją biednej Penelopie". 
James Joyce, Ulisses 

No tak. Peńcia wyrasta nad poziomy bez dwóch zdań. Po prostu twarda z niej sztuka. „Nikt się u ciebie, matko, serca nie domaca!”, wytyka jej Telemach, bo Penelopa nie jest specjalnie skora do rzucania się w objęcia nikomu, także przybyłemu wreszcie, po dwudziestu latach, Odysowi. „Chcąc męża z mańki zażyć”, przebiegła ta niewiasta, testuje go uprzednio bez skrupułów, żeby zdemaskować potencjalnego oszusta. Trudno się zresztą dziwić, szwendał się gdzieś po świecie tyle lat i bogowie tylko wiedzą gdzie, którzy są amoralni i nie takie numery mają na kontach. I choć happy endu w sumie nie ma, to jednak koniec końców dane jest Odysowi „chwycić najdroższą połowicę w objęcia”, oczywiście z wielkim płaczem, bo Odys w ogóle jest beksą, jak na powracającego przystało. 

Najbardziej chyba malowniczo rozszlochali się z Telemachem przy wzajemnym rozpoznaniu. Brzmi to tak: 
                         "Młodzianek w zachwycie 
Do serca cisnął ojca, łez wylewał strugi. 
Rozbolał się, rozrzewnił, tak jeden, jak drugi. 
Obaj głośno szlochali, kwiląc jakby ptaki, 
Jastrzębie albo sępy, kiedy im chłopaki 
Z gniazd wydrą nieudolne do lotu pisklęta: 
Tak kwiliły, zawodząc oba niebożęta, 
Że i słońce by zaszło, oni nie przestali, 
Gdyby syn nie zapytał: 
                                   „Wyście się dostali 
Na jakim tu okręcie? I jakie flisaki 
Przywieźli cię, mój ojcze, do naszej Itaki? 
Homer, Odyseja

Powroty są super. 

 scena rozpoznania
_______________________
* James Joyce, Ulisses

**********************************************************

piątek, 15 sierpnia 2014

captain, my captain

**********************************************************

Nie po to skończył się lipiec i sierpień się rozpętał na dobre, żeby mnie to ominęło. Lekkie swędzenie palców obu rąk i w okolicy płata czołowego, w którym rozpoznaję bezbłędnie chęć dotknięcia Czarodziejskiej góry jeszcze raz, dla urealnienia temperatur. 

Tomasz Mann umarł pięćdziesiąt dziewięć lat temu (12 sierpnia 1955), więc to nie jest okrągła rocznica. Okrągłą – dziesięć lat - ma teraz Miłosz (umarł 14 sierpnia 2004), którego szczerze mówiąc słabo znam. Robin Williams ma dopiero dniówkę (11 sierpnia 2014). Ale nie po to o tym piszę, żeby tworzyć jakieś stowarzyszenie umarłych „poetów”. Robię czarny PR sierpniowi z powodów osobistych. 

„Musisz się z tym pogodzić że księgozbiory/ nie są nam już niezbędne musisz i to udźwignąć/ przeczytaj nekrolog przedwcześnie/ zmarłego Mateusza Dąbrowskiego (1985-2002)// wybacz mój drogi musisz się z tym/ uporać że nekrologi będą zawsze/ czymś więcej aniżeli współczesna poezja/ polska na którą nikt się nie rzuca” 
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, niezastąpiony w sierpniowych okolicznościach przyrody 


**********************************************************

wtorek, 12 sierpnia 2014

Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej

**********************************************************

Kiedy wychodzę z domu, łapie mnie pani Krysia na korytarzu, sąsiadka, i pyta, czy nie udaję się przypadkiem do sklepu, bo jeśli tak, to może bym dorzuciła do listy zakupowej śmietanę małą piątnica i cukru kilo. A śmietana osiemnastka. Coś jeszcze, pani Krysiu? Może tak, może kostkę sera, też piątnica, i wafelek grzesiek. To wszystko, pani Krysiu? A! jeszcze majonez kielecki, średni, bo mi wyszedł, a jak żyć bez kieleckiego? Zapamiętałam, w porządku, mówię do pani Krysi dokładnie to, co myślę, i oddalam się, machając na pożegnanie komórką, a słońce jeszcze nie grzeje i piękny zapach unosi się z drzew. 

Jest radośnie, więc zaczynam wyśpiewywać: „Majonez kielecki średni” (bez którego tak ciężko żyć) na różne znane mi melodie i brzmi to całkiem nieźle, tekst zażarł i już nie mogę się od niego odczepić, toteż wydzieram się przez całą drogę (pod nosem), z przerwą na zakupy, a potem w drodze powrotnej też: Ma-jo-nez kie-lecki średni, ryczę na tyle głośno, na ile mi pozwala trasa jednak publiczna, choć zlokalizowana na uboczu.

Nagle, w połowie drogi, ryknąwszy właśnie „Majonez…” szczególnie imponująco, na melodię Ody do radości, uświadamiam sobie straszną rzecz, jest to naprawdę przykra iluminacja: Nie kupiłam majonezu! Mam w zakupowych torbach wszystko, mam na pewno (sporo tego), oprócz czego? oprócz majonezu, który tak mi się ucieleśnił w pieśni, że zapomniałam go nabyć drogą kupna. A uczyła mnie babcia: trzeba liczyć, ile rzeczy ma się do kupienia, wtedy miałabym zakodowane, że dla pani Krysi jest ich pięć. 

Pieśń mi milknie na ustach, kiedy wracam do sklepu, to znaczy t a pieśń. „Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej” śpiewam teraz na różne melodie, bo przypominają mi się Dzieci z Bullerbyn, ta historia, jak Anna i Lisa zostały wysłane po zakupy dla swoich mam plus jeszcze dla mamy Ollego, a jednym z produktów do kupienia była właśnie kiełbasa dobrze obsuszona (dla mamy Ollego). Dziewczęta szły i śpiewały „Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej” przez całą drogę do sklepu, do którego – jak się potem okazało - musiały wracać niestety kilka razy, nadal zresztą wyśpiewując z zapałem o kiełbasie, bo co rusz przypominały sobie (na rozdrożu), że o czymś zapomniały. I kiedy wreszcie podjęły desperacką decyzję, że przebiegną szybko to rozdroże, żeby uniknąć ponownej wizyty w sklepie, wtedy Anna szarpnęła Lisę za ramię i powiedziała z dziką miną:

„- Liso, przecież my nie kupiłyśmy kiełbasy!”

A gdy wujek Emil (właściciel sklepu) zobaczył je w swoich progach po raz któryś, to się złapał za głowę i pobiegł po nowy słoik cukierków (bo wujek miał taki zwyczaj, że częstował dzieci cukierkami). Ale one powiedziały „nie, dziękuję” i że nie mogą zjeść więcej.

„- Ach, więc czego chcecie? – zapytał wuj Emil. 
- Trzy kawałki kiełbasy dobrze obsuszonej – odpowiedziałyśmy. 
- Jeżeli w ogóle taka kiełbasa może być dobra – mruknęła Anna.” 
Astrid Lindgren, Dzieci z Bullerbyn 


**********************************************************

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Weźmy Beethovena, chroniczny depresjonat *

**********************************************************

„Złe, udręczające słońce, chorobliwy blask na murach, udręczający brak całkowitego zachmurzenia, upiorna nieobecność jakichkolwiek chmur, na razie wszystko jednorazowe i krótkotrwałe, niestety, ze skłonnością do multiplikacji i wydłużeń”¹ - tak Jerzy Pilch anonsował (1 marca 2013) zagrożenie nadejściem wiosny („królewna wiochna, chjwd, nadchodzi?”), czyli w jego rankingu „wieść hiobową”. I powiało klasyką gatunku. „Jestem człowiekiem chorym… Człowiekiem złym. Niepociągającym. Myślę, że cierpię na wątrobę”² - tak zaczyna swoje notatki człowiek z "podziemia" u Fiodora Dostojewskiego, a przecież taki być musi ktoś, kto nie lubi wiosny, wiotkiej królewny, czyż nie?, dla kogo jej nadejście nie jest tym, czym jest niewątpliwie dla naziemnej oraz pociągającej (a także przeważającej) części ludzkości, tj. anonsem o przeciwnym zgoła nacechowaniu, mianowicie radosną zapowiedzią - lub apetyczniej: przedsmakiem - brokatowego lata z przesłaniem all inclusive, a także no limits, z naciskiem na liczebniki, i tylko darkness serwuje się wtedy w skąpych dawkach. Czego zresztą aktualnie doświadczamy.

Zwłaszcza że Pilch kontynuuje konsekwentnie w trybie niepopularnym: „Miałem to perfekcyjnie opanowane, raniutko myk-myk do kiosku po gazety, w sklepie precyzyjne uzupełnienie zapasu żywności, co drugi dzień księgarnia i myk-myk do domu, zanim się rozjaśni. Dobra była zima, rozjaśniało się rzadko, wracałem koło dziesiątej – już się ściemniało. Potem już ani kroku z domu, za oknami z rzadka naruszana szarością czerń. Już nie?” 

Co nie znaczy zresztą, że gdyby Dostojewski miał dziewięć żyć (lub tyleż horkruksów, co jest w zasadzie raczej pewne), to że akurat Pilcha należałoby posądzać o bycie jego mutacją, jedną z iluś, w drodze do wieczności. Jeśli kogoś, to chyba Bernharda, raczej jego. Bo kiedy Bernhard mówi: „Nienawidzę słońca, wie pan, niczego na świecie nie nienawidzę tak jak słońca”³, to nikomu się nie wierzy tak, jak jemu. 

__________________________________________
* Thomas Bernhard, Dawni mistrzowie 
¹ Jerzy Pilch, Drugi dziennik 
² Fiodor Dostojewski, Notatki z podziemia 
³ Thomas Bernhard, Dawni mistrzowie 

**********************************************************

niedziela, 10 sierpnia 2014

się odsłaniam się

**********************************************************

A ja bym napisała KOCHAM ROJKA na murze, najchętniej na tym ładnym, separującym oazę całkiem soczystej przyrody od ulicy, który jest jednak zajęty, niestety, i to nie byle bzdetem, tylko mocnym wyznaniem o charakterze egzystencjalnym: ŻYJEMY DLA [tu nazwa pewnego znanego klubu piłkarskiego], w dodatku jest to graffiti dość kunsztowne plastycznie, tak że dam sobie chwilowo spokój.

Artura Rojka uwielbiam od początku Myslovitz, więc chyba mogę powiedzieć, że jest to stałe uczucie i prawdziwe, i dojrzało do publicznej deklaracji. Kocham Rojka, bo jest autentykiem, białym krukiem-melancholikiem, rzadkim okazem. A ponieważ sekretne życie tego rodzaju fascynacji polega na tym, że się żywią eventami, pozostaje mi odtekścić niniejszym (no bo jednak nie odśpiewać) dziękczynienie za ostatnie wydarzenia w postaci koncertu na OFFie, jak również uprzedniego wydania płyty Składam się z ciągłych powtórzeń, z Beksą oraz resztą kawałków. Rojek rulez!  




**********************************************************

środa, 6 sierpnia 2014

dopiero szóste!* (czyli pochwała zwyczajnej śmierci)

**********************************************************

Myślę o tym, jakim tatką był Lear, znajdujący się co prawda w niezbyt sprzyjającej tacierzyństwu pozycji króla (jak każdy tatko zresztą w oczach pociechy), która niewątpliwie musiała sprzyjać nadymaniu się ego jego wysokości do granic ponadprzeciętnych. Więc był tatko Lear łakomczuszkiem, bardzo łasym na tanie pochlebstwa oraz na sentymentalną adorację swojej ojcowskiej osoby, dlatego spotkało go to, co zostało jednak oszczędzone tatce Sońki w powieści Karpowicza, tytułowej Sońki (a, teraz dopiero sobie przeczytałam, zdążywszy fartownie zapomnieć recenzenckie instrukcje, jak to gryźć). 

Lear nie zdołał wybawić swojej córki Kordelii od śmierci przez powieszenie, do której sam doprowadził poprzez swoją obrzydliwą intelektualną gnuśność. Dlatego zanim umarł musiał patrzeć na śmierć swej ofiary, swej córeczki, którą kochał bardzo, lecz niestety paradoksalnie. Takie prawo katharsis, nie ma zmiłuj. Tego właśnie Lear nie może znieść. 

Ojciec patrzyli na mnie jak ojciec, powie umierająca Sońka, czego nie zdąży powiedzieć umierająca Kordelia. Obie nie wybaczają swoim tatkom. Szekspir nie daje takiej sceny, ale u Karpowicza ona jest: Sońka, którą ojciec bił i gwałcił, odpowiada jasno: Nie. Ni mahu. Ni chaczu na pytanie Ty mnie darujesz? Ty możesz? Chciała umrzeć przeciwko ojcu. Chciała, żeby został sam: mały, pokurczony i żywy; długo żywy. Chciała umrzeć, żeby mu zadać ból. Ale stało się inaczej. 

To, co z ojcem, było dawno, dawno temu. Sama Sońka dożyła starości, dożyła happy endu – śmierci pięknej, śmierci zwyczajnej, w bezwarunkowej asyście najwierniejszych przyjaciół, wilczycy Borbusa Dwunastej i kota Jozika Pasterza Myszy. 

"Wyjcie, o wyjcie, wyjcie! Wyjcie, ludzie/ Kamienni!"**, woła Lear. Ale ludzie nie zawyli. Zresztą takie tam wycie. 

U Karpowicza to jest dopiero scena: 

"Z podwórka oraz z offu zawyła Borbus Dwunasta. Suka nie wyła żałośnie. To wycie było jak obwieszczenie, jak niepsuta moneta, otwierająca kolejne bramy. Borbus wyła z całych psich płuc i z całej psiej miłości, i z tych okropnych kłaczków na steranym grzbiecie. Jej wycie unosiło się do Dziewiątego Nieba i opadało na dno Dwunastego Kręgu. 
To było wycie niczym mowa heroldów. Dobywało się z psich trzewi, lecz jakby z szybu złotonośnej abisyńskiej kopalni. To było wycie obwieszczające szczęśliwe zakończenie. Wycie jak ostatnia strofa, lekka i radosna, lekce sobie ważąca poprzednie ponure wersy, Dante i Szekspir. Wycie ku chwale zwyczajnej śmierci, fundamentu cywilizacji”. 
Ignacy Karpowicz, Sońka 

I chyba już wiadomo, dlaczego Karpowicz musiał przepuścić tę narrację przez filtr "królewicza" na metropolitalnych włościach, Igora Grycowskiego vel Ignacego Gryki, pretensjonalnego reżysera teatralnego. 

I like Ignacy Karpowicz very much. 

__________________________________________________
* „Nie zabijaj! Czyli szóste, dopiero szóste przykazanie, w starszym niż katolicki czy prawosławny rycie”. (Ignacy Karpowicz, Sońka)
** Wiliam Szekspir, Wiernie spisane dzieje żywota i śmierci króla Leara i jego trzech córek

 **********************************************************

niedziela, 3 sierpnia 2014

Kocham Jacka

**********************************************************

„W 1949 byłem na Dworkowej, jak odkryli masę trupów (chyba koło dwustu) w kanale zapchanym. Tam gdzie schodki. Ponure dzieje mokotowskich kanałów są znane”. 
Miron Białoszewski, Pamiętnik z powstania warszawskiego 

Nie wiem, czy znane. Komu znane. Na ile znane. 

Na pewno nie jest mi znane Miasto 44 Jana Komasy. Ale obejrzałam jeszcze raz Kanał Andrzeja Wajdy (z 1957 roku) i wyobraziłam sobie, co by się rozpętało, gdyby dziś nakręcono taki film. Gdyby w obecną okrągłą siedemdziesiątą rocznicę majstrowano przy narodowej pamięci za pomocą takiego obrazu. Gdzie powstańcy są konwertytami, transmutującymi się na oczach widza z fatalistów (akcja toczy się w ostatnich dniach walk) w oczadziałych desperatów, w garstkę miernot wzbudzających litość, „gmerających się w cuchnącym gównie”, jak mówi Stokrotka, popadających w obłęd, gdy zamiast drogowskazu ratującego życie, odnajdują na kanałowym murze wyznanie: KOCHAM JACKA. 

Od początku wiemy, że sczezną. „Patrzcie na nich uważnie, to są ostatnie godziny ich życia” – zapowiada głos z offu. I stopniowo dowiadujemy się jak. Widzę lud w strasznym pławiony kanale / Jakby wszechkloak brud zmieścił pospołu. Ten, co cytuje Dantego pierwszy straci kontakt z rzeczywistością. 


**********************************************************