Na tym chyba polega głos pokolenia, że mówiąc w pierwszej osobie, można stosować wymiennie liczbę pojedynczą i mnogą, ja i my na tych samych prawach, co widać bardzo dobrze w książce Znaki szczególne Pauliny Wilk, zdefiniowanej oficjalnie jako "autobiografia pokoleniowa", podobnie zresztą jak dobrze widać na jej przykładzie, czym się za tę przechodniość płaci.
Chodzi o to, że wszystkie momenty, gdy autorka mówi własnym głosem, mówi ja, autobiograficznie, są przykrojone tak zgrabnie, tak stosownie, żeby uprawniały do płynnego przejścia w liczbę my, w tryb zbiorowy, obraz współdzielony, kiedy chcemy, w dowolnym momencie, żeby spójnie oraz bezzgrzytowo się to odbyło. W bezszmerowy warkocz się zaplata ja i my, bezszmerowo się wyłania g e n e r a c j a, bezszmerowo także kona dramaturgia. No, niestety, to jest cena. Niżej krótka ilustracja:
„Jeszcze kilka lat wcześniej spędzałam wakacje w stodole wypchanej po sufit pachnącym sianem, tuż obok stajni, z której babcia wynosiła kanki świeżego mleka, a potem ubijała masło. Dziadek siadał na drewnianej ławeczce przed bramą, jakby na kogoś czekał. Ale patrzył tylko na górkę po drugiej stronie szosy, pokrytą rzadkim sosnowym lasem.Krótko po transformacji stodoła i stajnia były już puste, po masło chodziliśmy do sklepu spożywczego. Dziadkowie odeszli. A ciekawsza od pejzażu z zalesioną górką okazała się telewizja satelitarna."Paulina Wilk, Znaki szczególne
A teraz jest listopad, 2014. Ktoś mi wciska ulotkę na ulicy. Cyrk jest w mieście: foki i papugi, i pokazy koni palomino oraz klowni, no i rewelacja: PODCZAS PRZERWY OFERUJEMY ZDJĘCIE Z BIAŁYM LWEM. Jest dwudziesty pierwszy wiek.
Stąd ten sen: śnieżnobiały lew i czerwony jak pomidor treser. A makówka? Bo czerwony treser był czerwony, ponieważ wywijał nad lwią grzywą olbrzymią makówką, wysuszoną, z której wyleciała nagle czarna wrona. Pamiętam dokładnie. I pamiętam także, skąd to wszystko. To, a także coś na temat generacji i autobiografizmu:
„Babcia opowiadała znad robótki o makówkach jej dzieciństwa.Prababcia, która wisi teraz nad łóżkiem babci w ramce, wypróżniała babci na rękę trzy makówki na raz. Babcia wmuszała w siebie twarde ziarenka i zapadała w głęboki sen. Rodzice i parobkowie szli na pole i zostawiali ją śpiącą w domu, a kiedy wracali późnym wieczorem, ona jeszcze spała.Dawano jej również wronie kupy. Smakowały gipsem, kruszyły się, były wapniste i ostre. Szczypały w język i zapadało się od nich w długi, czarnowroni sen.Bratu babci, płaczliwemu Franzowi, wsadzono kiedyś do ust za dużą grudkę wronich odchodów i nigdy już się nie obudził. Zesztywniał, a na twarz wystąpiły mu sine plamy. Ponieważ chciał tylko spać, pochowali go byle jak, bez pogrzebu, bez muzyki, w trumnie zbitej w domu z nieobrobionych chropowatych desek skrzynki na marmoladę.Parobek od koni wywiózł go na taczkach na cmentarz, przez pył dróg i pustkę wsi. Nikt we wsi nie zauważył, że ktoś umarł. Również w domu nikt tego nie zauważył. Zostało jeszcze wystarczająco dużo dzieci, cała sypialnia, cała izba, cała ławka przy piecu. Zimą chodziły pojedynczo do wsi i na zmianę do szkoły, ponieważ w domu nie wystarczało butów na wszystkie nogi. W domu nikomu nikogo nie brakowało. Jeśli kogoś nie było, to był ktoś inny.Dzisiaj ludzie mają w domu jedno dziecko, a ono ma siedem par butów, które są zawsze czyste i na wysoki połysk, ponieważ dziecku nie wolno chodzić po błocie, a kiedy pada, nosi się je na rękach”.Herta Müller, Niziny
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz