Wiosna, wiosna, nowe, nowe, świeże, świeże, ale chyba bez przesady, żeby do tego stopnia. Patrzę na dwa bassety i coś mi się nie zgadza, pańcia wprawdzie niby jest ta sama, ale też jakby nie do końca taka sama.
To nie jest takie proste dla postronnego laika odróżnić w słabym świetle nastającego zmroku dostojnego basseta dziadka od równie dostojnego basseta wnuka, a dokładnie dwa bassety, które widuję czasem, zawsze w tym samym miejscu. Po chwili nie mam już wątpliwości. Ale mówię „dzień dobry” jak zwykle, z tym że w wariancie „dobry wieczór” dość przytomnie, i nie mówię nic więcej, bo co w takiej sytuacji można powiedzieć. Idę dalej.
„Kochana E., jesteśmy zdrowi, w ogródku wszystko rośnie, ale kiedy Ty przyjedziesz, nie będzie już porzeczek i agrestu, i kalarepek, będą za to pomidory i ogórki, no i kwiatki”.
W tym zdaniu magię widzę prawdopodobnie tylko ja i musiałabym ten ogródek przefiltrować, ogacić słowami tak, żeby autentycznie podzielić się nim z kimś, kto nie ma zielonego (nomen omen) pojęcia, jak ten real wygląda z mojej pierwszoosobowej perspektywy.
Wiosna to taka zarąbista pora roku. Więc cieszę się, że akurat teraz jak ślepej kurze ziarno trafiła mi się dawka mega, no niebagatelna, około 240 tysięcy znaków (ze spacjami) poezji żywej, jaką okazała się w gruncie rzeczy pewna „współczesna powieść zza krańca czasów, gór, rzek i pustyni”. Czyli Podkrzywdzie Andrzeja Muszyńskiego.
Nie da się cięgiem przeczytać 240 tysięcy znaków (ze spacjami) wierszy, trzeba to robić z przerwami, księga za księgą, a i tak jest człowiek wyżęty. Więc kto nie lubi łatwizny, niech się chwyta, a kto lubi, niech sobie poczyta hasła w panoramicznych krzyżówkach.
Wybieram taki fragment - tak wygląda proza "postschulzowska":
„Preludium do dramatu była nagła i niespodziewana metamorfoza lata. Po upojnych zielonych dniach nastała niewysłowiona duchota, gigantyczna osmoza gazu i cieczy, powracająca na ziemię co rano, potęgowana pod parnikiem nieba, w ścisku wydętych ku ziemi pęcherzy chmur. Żyliśmy w monstrualnej szklarni, w której na naszych skórach dojrzewały bycze pieprze i narośla. Rzędy wspartej na tykach fasoli przypominały nocą zamaskowany hufiec, chore na megalomanię cukinie stłamsiły arbuzy. Babka siedziała z mokrą szmatką i nie była w stanie nic ugotować. Pot spływał z jej mięsistego ciała, napełniając izbę odorem kwasu, na jej popękanych wargach osiadała sól”.
Andrzej Muszyński, Podkrzywdzie, Wydawnictwo Literackie, 2015
* Andrzej Muszyński, Podkrzywdzie, Wydawnictwo Literackie, 2015
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz