piątek, 27 grudnia 2013

Psowi nie zrobię krzywdy, kotku nie zrobię krzywdy… a na koniku zarobię

**********************************************************

Zwraca uwagę w Papuszy motyw miłości do koni. "My z koniami od dziecka i przez to konie się lubi jak własne dzieci"(A. Kuźniak, Papusza). Robi wrażenie opowieść, jak głód zmusił Cyganów do zjadania w czasie wojny końskich ciał. "Zgnite, co w błocie nawet trzy tygodnie leżeli. To wtedy było drogocenne mięso". Zjedzenie mięsa konia jest w tradycji cygańskiej magerdo, "największym przekleństwem", hańbi Cygana na zawsze. Gotowali więc to mięso i płakali, bo "Cygan konia lubi do wozu, do lasu pojechać, na wycieczkę, nie do garnka". 

Na szczęście Szero Rom, cygański sędzia, ogłosił potem amnestię ("za te konie, co my je jedli we wojnę", powie Papusza). "Wybaczył. Można było żyć dalej". 

A jednocześnie Cyganie, żeby na koniach zarobić – na tych ważnych, nietykalnych konikach ("Cygan zawsze na koniach zarobi") – bez jakichkolwiek skrupułów, bez oporu choćby najmniejszego, robią rzeczy zupełnie koszmarne: zadają koniom ból, przysparzają im cierpień, krzywdzą, żeby tylko lepiej sprzedać! Podkarmiają niegaszonym wapnem. Gdy kuleje, ranią w drugą nogę - bolą obie, wtedy koń paradoksalnie chodzi równo, oczywiście niezbyt długo. Poją denaturatem (jeśli jest narowisty). I tak dalej. Sporo tych patentów. Co nie brudzą. Najważniejsze, żeby nie zjeść.



**********************************************************

czwartek, 26 grudnia 2013

Zdębiałbyś, gdyby z nieba zszedł wóz, żeby mnie zabrać

**********************************************************

"Protestuję z całym narodem cygańskim na zarządzenie o przymusowym osiedlaniu Cyganów. Protest uzasadniam tym, że ustawa o przymusowym osiedlaniu Cyganów jest dla narodu cygańskiego niehumanitarna. Przymusem osiedleni Cyganie stracili zarobek i stali się nędzarzami. […] Cyganie osiedleni przymusem nie pracują i wszystkie porzucili pracę jako protest, żyją z żebractwa. […] Wrodzony instynkt włóczęgowski oraz tęsknota za wolnością, za taborem, lasem, to wszystko wpływa, że Cyganie załamali się, ogarnęła ich apatia, stali się gnuśni. Niektóre rodziny tak się przejmują, że melancholię gaszą tylko alkoholem. Całe rodziny piją, używają narkotyki, chorują na nostalgię. Tęsknota u nich jest tak silna jak u Indian, co też wyginęli prawie. […] Cyganie zdają sobie sprawę, że w cywilizacji i w socjalizmie nie mogą tak koczować. Nie są wrogami ustroju socjalistycznego, chcą tylko żyć wolni, utrzymać swój folklor, pracować tak, jak lubią, i móc wyjeżdżać za granicę. Nie chcą siedzieć w klatkach i obozach koncentracyjnych – pisał młody Cygan w 1969 roku do KC PZPR w Polsce.”
Angelika Kużniak, Papusza 

A Papusza, cygańska poetka, pewnie znowu spoglądała w górę, tak jak wtedy, kiedy ogłaszali wojnę. "Ja patrzyła w niebo, bo dyszel u Cygańskiego wozu składa się z gwiazd trzech, stale jednakowo. Wtedy przebawiło się na pięć. A im więcej się gwiazd u dyszla pokazuje, tym więcej zagłady na Cyganów."


**********************************************************

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Inny rodzaj wolności

**********************************************************

Jesteśmy Pinokiami, w każdym razie często-gęsto. I dobrze wiem, dlaczego to dziwne skojarzenie (z Pinokiem), które mnie jednak naszło przy czytaniu Ciorana (O niedogodności narodzin) i którego niestosowność biorę niniejszym na klatę, czemu nie. 

Chodzi o refreniczność dramatycznego szlochu, jaki się wydobywał z głębi zdrewniałych trzewi tragikomicznego pajacyka, ilekroć się wpakował w kolejną przykrą opresję, z powodu własnej głupoty, oczywiście: 

- Gdybym mógł się urodzić na nowo! – łkał povero, wkurzające poplątanie nienajgorszych intencji i złych skutków, niekończąca się (chyba że wraz z życiem) niedojrzałość. Ten Pinokio! Ci ludzie! My ludzie! 

U Ciorana refren jest taki: 

"Bezustannie przywoływać świat, w którym nic jeszcze nie splamiło się narodzinami; w którym przeczuwaliśmy świadomość, nie pragnąc jej, w którym tarzając się w potencjalności, czerpaliśmy rozkosz z pustej pełni Ja sprzed zaistnienia Ja… 

N i e  z a z n a ć  n a r o d z i n… Na samą myśl o tym – jakież szczęście, jaka wolność, jaka przestrzeń!"
Emil Cioran, O niedogodności narodzin


**********************************************************

piątek, 6 grudnia 2013

Nie ma doznania f a ł s z y w e g o

**********************************************************

- Co pan robi od rana do wieczora? 
- Doznaję siebie.

Ja doznaję obecnie Ciorana, O niedogodności narodzin, skąd pochodzi powyższy dialog. Żartów nie ma. Tako rzecze Cioran, uznawszy autora Zaratustry za stanowczo zbyt n a i w n e g o. I jest w tym przerastaniu mistrza zatrważająco przekonujący. Niech was te tytułowe radosne "narodziny" przypadkiem nie zmylą.

Ale ja chcę o poezji. To, co Cioran o niej pisze jest też "moje":

"Znam jedną tylko, całkowicie zadowalającą wizję poezji; to wizja Emily Dickinson, gdy mówi, że obcując z prawdziwym wierszem, czuje się tak zmrożona, że ma wrażenie, iż nie rozgrzeje jej już żaden ogień".

Jest to też dobry pretekst, żeby oddać jej głos - tej, co mrozi. I tak ostro się to czuje (jak mawiał ordynans Lermontowa, kiedy poeta pytał go, czy "rozumie" wiersze: "Gdybym rozumiał, to nie byłby wiersz"). Zatem teraz sama Dickinson w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka:

[335]

Nie to, że Umieranie boli
Bardziej niż Życie – na pewno
Boli jednak inaczej – to Ból,
Który dzieje się za Drzwiami – na Zewnątrz –

To – Obyczaj Południowy – Ptaka,
Który leci ku cieplejszym Rajom
Jeszcze zanim Mróz ściśnie – gdy my –
To te Ptaki, które – zostają –

Które drżą pod wrotami Zagrody
I czekają na niechętny Okruch –
Póki Śniegi litościwe – Upierzeniu
Nie przemówią wreszcie do rozsądku –



**********************************************************

czwartek, 28 listopada 2013

Buzie na kłódkę albo was pozrywam

**********************************************************

To powiedziała Alicja do rozplotkowanych stokrotek, gdy zaczęły gadać wszystkie naraz, aż w powietrzu zrobiło się gęsto od ich przenikliwych głosików. Oczywiście przymknęły się natychmiast. Nawet w Krainie Czarów stokrotki i heroizm to pojęcia z całkiem innych bajek. W każdym razie na pewno nie z takich, z jakich robią swój doroczny desant zwarte hordy krzywych, niepoczciwych MIKOŁAJÓW o spoconych twarzach, które kojarzą się raczej z czystym fantasy-horrorem. Dydio, Mikołaj oszalał! Rozdaje telefony Nokia Lumia 920 white! Buzie na kłódkę dziadki albo wam brody pozrywam! Biały Króliku, hej! to ja jednak idę z tobą! 

Kiedy Alicja spadała "w dół, w dół, w dół", żeby znaleźć się w Krainie Czarów (o czym nie miała pojęcia, wskakując do króliczej nory), zastanawiała się nad różnymi rzeczami. Naturalnie przede wszystkim nad tym, dokąd doleci: czy już zbliża się do środka ziemi? czy przeleci ją może na wylot? Próbowała nawet przećwiczyć w trakcie lotu grzeczne dygnięcie, którym mogłaby powitać ewentualnych mieszkańców drugiego końca planety, chodzących bez wątpienia do góry nogami, gdyby tam właśnie doleciała. Rozmyślała też nad różnymi kwestiami o prawdziwie naukowym charakterze, posługując się w tym myśleniu takimi pojęciami, jak Szerokość oraz Długość geograficzna, które robiły na niej samej duże wrażenie. 

A kiedy Ikar leciał "w dół, w dół, w dół", mając jasne pojęcie dokąd zmierza (raczej tak), nie daje nam się info, o czym myślał. "Runął jak rażony gromem", tak się kwituje zazwyczaj t e n jego śmiały lot, co jest wyraźną sugestią, że nie zdołał biedak najwyraźniej pomyśleć nic sensownego w trakcie tego swojego spadania. Mówi nam się za to, o czym dumał, lecąc w górę.

Wybieram opcję Alicji - to chyba oczywiste. I całkiem jak Alicja mam nieodparte poczucie, że jest to bez wątpienia znakomity i jasny plan, bardzo łatwy do urzeczywistnienia, ma tylko jedną wadę: nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. 

 I love Mikołaj Kopernik

**********************************************************

wtorek, 26 listopada 2013

Jak Radharani

**********************************************************

"Co za sytuacja – skomentował wujek Potty. - Żołnierze są wegetarianami, a mnisi [w Tybecie] obżerają się mięsem. (…) A zresztą Budda zmarł przez swoją słabość do wieprzowiny". 
Brzemię rzeczy utraconych, Kiran Desai 

Ta historia dzieje się w Indiach i ma w tle demona - Kanczendzongę (choć nie tylko ją geograficznie, ją = górę). Miejsce jest newralgiczne – styk Indii i Nepalu, i bardziej o to chodzi niż o egzotyczne okoliczności przyrody. Czas też jest specyficzny: era postkolonialna, lata 80. XX wieku, kiedy w Indiach własnej tożsamości szuka nawet okoliczne wojsko, stając się coraz wyraźniej armią prawdziwie indyjską, odchodząc zdecydowanie od brytyjskiego modelu, manifestując swój narodowy charakter na wszelkie możliwe sposoby. Nawet w doborze kolorów: przemalowuje się Kluby dla wojska na przykład na różowo ("Cóż, pewnie mają już dość koloru błota na wszystkim" – to komentarz jednej z bohaterek). Wciela się w życie z powagą "program upiększania armii". A z kuchni wojskowych kantyn coraz częściej nadchodzą plotki o szerzącym się wśród żołnierzy i oficerów wegetarianizmie, a nawet abstynencji, co z kolei budzi niepokój w niektórych lokalnych osobistościach, znowu - żeńskich ("Żeby zabijać, trzeba być mięsożercą, trzeba jeść ryby przynajmniej, w przeciwnym razie stajesz się ofiarą. Jak obronią Indie przed Chińczykami tak blisko za górami w Nathu-La?" – jęczą niektóre z nich, widząc zdyszanych żołnierzy, których patykowate nogi wystają z komicznie szerokich szortów). Jednak komizm miesza się tu ze zgrozą. 

W tych Indiach gada się też o Dostojewskim: 

"Sai podsłuchała tymczasem, jak Noni rozmawia z bibliotekarką o Zbrodni i karze
- Z jednej strony czułam podziw dla tego, jak to zostało napisane, a z drugiej zdumiewały mnie – opowiadała Noni – te chrześcijańskie pojęcia, takie jak wyznanie winy i przebaczenie… ciężar zbrodni przerzuca się na ofiarę! Skoro nie można cofnąć tego, co się stało, to dlaczego można zniwelować grzech? 
Wydawało się, że cały system tak naprawdę sprzyja grzesznikowi, a nie człowiekowi prawemu. Można oto zrobić coś złego, a potem powiedzieć, że się tego żałuje, i w ten sposób, zabawiwszy się czyimś kosztem, uzyskać taki sam status jak osoba, która w niczym nie zawiniła, która nie tylko padła ofiarą występku, ale i musiała doświadczyć trudu przebaczenia, bez żadnych dodatkowych premii. I oczywiście wtedy, wiedząc o takim zabezpieczeniu, można poczuć, że wolno nam grzeszyć do woli: żałuję, żałuję, och, jak bardzo żałuję. Słowa można wypuszczać jak pierzaste ptaki do lotu. 
Bibliotekarka, szwagierka lekarki, do której chodzili wszyscy w Kalimpangu, rzekła: 
- My, hindusi, mamy lepszy system. Dostajemy to, na co zasłużyliśmy, i nie można uciec przed naszymi uczynkami. I przynajmniej nasi bogowie wyglądają jak bogowie, no nie? Jak Radharani. Nie jak ten Budda albo Jezus – żebracze typy”. 
Brzemię rzeczy utraconych, Kiran Desai 

Tytułowe „rzeczy utracone” paradoksalnie ciążą najbardziej, choć przecież ich nie ma. 

Radharani

**********************************************************

poniedziałek, 18 listopada 2013

Jezus nie opłakiwał siostry, zapomniał o niej

**********************************************************

To prawda, że Ewelina Kawka znała tylko jeden obcy język. Ten, co wszyscy. I była to jej cecha niespecyficzna zupełnie, jak prawo jazdy kategorii B, niekaralność lub stosunek do kopania studni w Sudanie albo zwierząt. 

Czaszkę miała zawiniętą w turban, przyczajone w okularach oczy, skórę białą - tak Ewelinę Kawkę mógłby opisać świadek, gdyby tworzył portret pamięciowy. Ewelina nie miała dotąd portretu. Miała dość. Dlatego chciała zniknąć. 

Był październik. Ciepłe popołudnie, idealne na przechadzkę w parku. Wokół orgia - złoto, miedź, malachit, lekki ruch i perfekcyjne oświetlenie. O jezu. A propos Jezu. Ewelina Kawka, zwana Ewką na podwórku, w domu i na fejsie, miała duży respekt dla postaci Jezusa Chrystusa. Wstrząsnął nią akt bestialstwa, jakim było publiczne zarżnięcie tego człowieka poprzez nieogarnialne w żaden znany jej sposób przytwierdzenie młotkiem do krzyża jego kończyn górnych i dolnych. Przeszła w dziecięcej gorączce przez fazę fascynacji procedurą komunii - pierwszej, potem ostatniej. Jezus jednak pozostawał dla niej bratem, sporo starszym, uwikłanym w swoje sprawy, bratem-chwatem zmarłym w młodym wieku. Modlić się do braciaka? Jakoś nie. Nie zwracała się do niego nigdy jak do Boga.

Uderzyło ją to teraz, właśnie tu. Jej organizm, dziś trzydziestoletni, który znała i któremu nie ufała, aberrował (który to już raz?), reagując nieprzewidywalnie na to nagłe i bez znaczenia w zasadzie odkrycie. Wygenerował jęk i nie minęła chwila, gdy Ewka załapała, że się modli do boskiego syna, czyli brata według tej kościelnej genealogii z dzieciństwa. Zanim się obejrzała, szeptała, zaklinała: - Bracie w znikaniu, help mi! - łkała prawie. - Pomóż mi, starszy bracie, zapętlić się w tym parczku, nie wyjść z niego, żeby tak zostało. Bezwyjściowo, bez cywilizacji. Z florą tylko i wyłącznie z fauną, z grzebaniem w liściach jesiennych, głaskaniem kotów nie moich, bo jak umrą, to na szczęście nie mnie. Pomóż mi, bracie w znikaniu, starszy o całe trzy lata, zapętlić się w tym parczku, nie wyjść z niego. 

Wypowiadając te słowa, zapamiętała się trochę, lecz mimo to poczuła nagły ból w prawym boku. Zatoczyła się, w ostatniej chwili unikając bardziej dotkliwych obrażeń. Dwie programowe chodziary, spacerowiczki z kijkami, rozpędzone centralnie i rytmiczne jak lokomotywy parowe (para na parę) omal jej nie zmiażdżyły, nacierając w sportowym amoku. Jedz zdrowo, żyj sportowo. Ślepe, czy co? Właśnie – co? Nie ma rąk ani nóg, tylko cztery rogi i jest to chusteczka higieniczna wielokrotnego użytku. Ej, chyba nie będziesz się mazać z tego powodu, że jakieś gruboskórne babole nie raczyły cię zauważyć? Ich aroganckie GPS-y mają w dupie takie przeszkody jak ty, takie korki w postaci istot żywych, lecz o mizernych gabarytach. I bez kijków. Po cholerę toto żyje? 

- Proszę się nie obawiać, gdyż piesek jest łagodny – usłyszała w tej samej chwili. I to z całą pewnością właśnie do niej, Ewki Kawki, skierowany był ten tekst. Uff, więc jednak dysponuje taką ilością materii, że ktoś ją widzi bez lupy. Żul i pies, który rozszczekał się wielkim głosem, bynajmniej nie łagodnie, więc Ewelina powie: - Daje znać, że jest czujny – i żulowi spodoba się bardzo taka interpretacja zdarzeń. 

Skąd to wiem? 

- Usiądź, zmasakrowana Ewelino – nie mówię tego głośno, ale Ewka łapie o co mi chodzi w lot, i już się zatrzymuje, widząc ławkę. Potem siada.
 – Twoje powieki – mówię - robią się bardzo ciężkie, coraz cięższe. Zanim policzę do pięciu, opadną.

Zasypiając, przypomniała sobie, jak kładł rękę na czubku jej głowy. Obejmował czaszkę wielką dłonią. Czuła ciepło korony opuszek, zatopionych w świeżo umytych włosach. 

Zaczęła nosić turban i ciemne okulary, od kiedy zrozumiała, że tamta była pierwsza, że de facto żyła z bigamistą. Potem pojawiły się te sny, których ponure akcje działy się zwykle w dusznych, źle oświetlonych kaplicach, gdzie przy kawałku ołtarza w czarnej, seksownej woalce stała tamta - on obok, po prawej - i skandowała dźwięcznie: 
- I ślubuję ci miłość bardziej po grób niż inne. 
Organów zwykle nie było, tylko w rogu kaplicy lokals jakiś na długiej drabinie, artysta-samouk: – Tu jebniemy aniołka – mruczał pod nosem skupiony, zanurzając brudny pędzel w kuble z wodą. Potem ktoś intonował żwawą, popową piosenkę z refrenem: Cięż-ko umie-rać, w rytm którego wszyscy zaczynali się zgodnie kiwać. 

Budziła się i robiło jej się mdło. Nabierała pewności, że choćby bardzo chciała, zapomnieć tych słów nie zdoła nigdy. 

Tamtej jesieni, choć widywali się codziennie, zaczęła zauważać pewne symptomy rozjazdu pomiędzy zamiarami a tym, co osiągali tu i teraz, w rzeczywistym życiu. Pachniało to ironią. Patrzyła w jego twarz. Nie było na niej widać, że coś go dręczy, nurtuje. A jednak słowo „winda” zaczęło się pojawiać w jej myślach coraz częściej. Nienawidziła wind za ich klaustrofobiczność, perwersyjne zniewalanie pasażerów. Myśląc winda, widziała pułapkę. I przeczuwała niechętnie, że zbliża się godzina prawdy. Miała wtedy ochotę rozpłakać się jak dziecko. 

Godzina prawdy przyszła w niedzielne przedpołudnie, rozciągając się fizycznie w nieskończoność. Przepadł, zniknął. I jak kamień w wodę. Po tygodniu zaczęła się bać, że już nigdy go nie zobaczy. 

 - Kim pani jest dla pacjenta? – to usłyszała najpierw, po ponad sześciu miesiącach, zanim mogła go zobaczyć. Przypominał kabel od odkurzacza wsysany automatycznie w czeluść wypasionego brzucha urządzenia, które jest nadrzędne. Ktoś położył palec na guziku, zablokował i nie było zmiłuj. Kabel znikał. 

- Kim pani jest dla pacjenta? – przypomniała sobie pytanie. Więc kim jest? Teraz wie, kim nie jest: ratowniczką ani zbawicielką, darującą życie i beztroskę. Leżeć plackiem, szeptać: "powiedz tylko słowo" i powtarzać: "uzdrowione będzie ciało jego" też nie mogła, nie potrafiła. 

To była rola jej życia – rola śmiecia skamlącego o litość. I może gdyby zagrała ją wybitniej, wytrzymała te udręki i cierpienia w lepszym stylu, byłoby jej dane przeżyć zwrot ku lepszemu. Jasne.

- Śpisz? Wstań. 
- Nie śpię, palą mnie policzki. Nie patrz na mnie. 
- Mówię ci, wstań. 

Ewelina podniosła się z ławki, płosząc przy tym wielkiego gawrona, który przegarniał metodycznie zwały opadłych liści i co rusz wyławiał z tej rzeki coś interesującego. Obmacała zluzowany turban, poprawiła ramiączka topu. Spojrzała na smartfona, który był dla niej wszystkim od chwili, kiedy wypadła z głównej roli. Teraz musi wykonać zamach życia. Trzy, dwa, raz. Poszybował łukiem w drugi koniec zarośli. Fajny gadżet. 

Jakoś się nie zdziwiła, gdy zarejestrowała, że ktoś przemknął pomiędzy drzewami. Ruszyła w tamtą stronę z niedorzecznym wrażeniem, że otacza ją ciasny krąg spojrzeń. Znów publika? Będzie oceniana? Że niby nie ma wyboru co, ale może wybrać jak? Doprawdy wielkie halo. Przywilej desperatów. Jej zapał się ulotnił i oparła się o cienką brzozę, po której gnały mrówki, jak zawsze oszołomki, profanki jedne, i nie miała wątpliwości, że zaraz by ją zżarły, zanim by się zdążyła zebrać w sobie i odkleić od tego białego pnia. Nagle zdała sobie sprawę, że czeka podświadomie, ma naiwną nadzieję, że się zjawi. I że gdyby przyszedł, sprawiłby jej niemożliwą radość, ale sposób, w jaki się pożegnali, spowodował, że zawstydziła się tych myśli. Uwłaczały szarym komórkom. 

- Co ty tu robisz, dziewczynko? Ewelino, Ewko, Ewelinko, dziecko drogie, siedzisz na gołej ziemi. 
- Ziemia jest ciepła, babciu, bo ma w brzuszku miliony trupów. 

Zobaczyła pomarszczoną twarz, zawieszoną na niepewnej szyi. To nie babcia. Pochylała się nad nią starsza kobieta: 
– Co się stało? Jak mogę ci pomóc? 
- Już w porządku, bardzo pani dziękuję. 

Podniosła się na dowód, że jest dobrze, ale kobieta czekała i Ewelina musiała ruszyć z miejsca, odejść parę kroków, żeby się od niej uwolnić. Osobliwa starsza pani - w seledynowych szpilkach na kozacko wysokim obcasie i z ręcznikiem przerzuconym przez plecy, jakby wracała z plaży, z kąpieliska albo z odkrytego basenu, gdyby nie te szpilki zamiast klapków. Mniejsza z tym, bo właśnie odpuściła. Pewnym krokiem poszła w swoją stronę. 

Ewelina rozejrzała się dokoła. Gdzieś ty jest? Czy zdajesz sobie sprawę, że wystarczy jedno twoje słowo, żebym zmieniła zamiar? 
- To jest nie do pomyślenia, Ewelino. 
- Czyżby? Może chodzi tylko o to, że jesteś obojętny/obojętna, zimny/zimna jak kurczę w galarecie, że nie chce ci się szukać innego rozwiązania, zwłaszcza tego, co upadło i gdzieś leży. Więc nie wiem, co chcesz wiedzieć. Jak się czuję? Czuję się naiwnie. Że zawiodłam. Że waliłam głową w mur. Jak idiotka. 

Ewelina zbladła. Jest kretynką. Gada z ciszą, jest na czacie z chmarą glist. 
Była światem, prywatnym kosmosem, teraz znika z giełdy z dnia na dzień. 
- Nie odważysz się – usłyszała jeszcze. I na tym się skończyła jej perspektywa. 

Młoda kobieta z plecakiem, w troskliwym towarzystwie ruchliwego pasterza, owczarka berneńskiego, mega stróża, w słoneczne przedpołudnie wydaje nagle okrzyk, który przecina powietrze namacalnie, poruszając drzewa. Pies, pogodny zazwyczaj, dostaje teraz szału, szarpie się i ujada, jak w szczytowej fazie wścieklizny. Naskakuje i zaraz się cofa. Kobieta zgięta w pół wymiotuje i charczy. Chce za wszelką cenę się odwrócić, cofnąć wszystko, ale jest za późno. 

Napotkany przez nią w parku śmieszny kopiec nie okazał się pałacem mrówek. To było inne robactwo, które łapczywie, z chciwością załaziło leżącemu ciału do ust, do gardła, oczu. Chciało dostać się do samego środka, zeżreć duszę. 

Więc to już? Kasujemy konto: 
Ewelina Kawka, lat trzydzieści, prawo jazdy kategorii B, biegły English, miłośniczka kotów. Ukarana. Wykonała wyrok. Login failed. 


**********************************************************

piątek, 8 listopada 2013

Tablica wstydu zwana listą bestsellerów

**********************************************************

"Szwajcarzy się boją. Są bogaci, więc się boją. Ja też się boję, ale inaczej. Oni boją się utraty swego trybu życia, niezmierzonych bogactw i chomiczego dobrobytu. Ja boję się tylko tego, że może nastąpić chwila, w której coś silniejszego od mojej świadomości porwie mnie niczym wir i pociągnie ku przepaści".   
(Sándor Márai, Dziennik)

Nawet jeśli tak było (Márai zrobił ten zapis w 1946 roku, tuż po zakończeniu II wojny światowej, a więc w czasie dość szczególnym), chcę powiedzieć, że po kompletnej lekturze Dziennika (skończyłam czytać wreszcie) ma się całkiem inny obraz autora. Nie myśli się o nim w taki sposób – jak o osobie zmagającej się z samym sobą, balansującej nad przepaścią (egzystencjalną, jakąkolwiek).

Czuję się wyedukowana po tej lekturze. Jaki temat zapodaje Dziennik? Oldskulowy, najogólniej taki: "Co to jest erudycja, drodzy odbiorcy?" – i jest to lekcja miażdżąco wręcz interesująca, ponieważ książka oddaje do dyspozycji usera niesamowite pokłady posortowanych danych dotyczących kultury, sztuki i w ogóle tzw. łacińskiej cywilizacji. Skrzy się dwudziestowiecznie od błyskotliwych komentarzy, trafnych obserwacji, pogłębionych analiz i interpretacji różnych zjawisk, celnych puent. 

A jednak pozostałam z wrażeniem "poprawności".

Jedyne momenty w Dzienniku, kiedy Márai wypada ze swojej roli doctusa - w którą wciela się na ogół idealnie - gdy porzuca atrakcyjną w odbiorze szlachetną ironię na rzecz mniej estetycznego "szaleństwa", "wściekłości i odrazy", kiedy złorzeczy jak Hiob, gdy nachodzi go wizja "całkowitego absurdu" i ma myśli takiego rodzaju, jakich bał się u "tych wariatów-Rosjan" – że Bóg jest (jeśli jest) "ohydną tarantulą" i że najlepsze, co można zrobić, to odmówić życia "na takich obraźliwych warunkach", jakie podyktowano człowiekowi - są to te momenty, kiedy umiera jego żona, syn, pies. Trudno, żeby było inaczej, chcę zaznaczyć, że tego nie przemilczał. 

Na koniec (grande finale) próbka stylu, w jakim pisany jest Dziennik - trzy w miarę reprezentatywne kawałki: 
*
"W nocy podczas czytania nasuwa mi się frywolne pytanie: jak wyglądał naprawdę Paryż, w którym Pascal opisał swoje zmagania w Myślach? We francuskiej czytelni znajduję coś o vie quotidienne (życie codzienne). W czasach Ludwika XIII na półtora miliona mieszkańców funkcjonowało w Paryżu zaledwie trzydzieści studzien. Skutkiem tego wszyscy byli brudni. Nie istniała kanalizacja, wszelkie brudy kloaczne spływały po kamieniach wąskich uliczek. Wybredni, należący do "lepszego towarzystwa" ludzie poruszali się wyłącznie konno, powozem lub w palankinie, bo brudy sięgały do kostek. Król podobno kąpał się czasami – zawsze był dziwakiem. Pascal, jak wszyscy wykształceni ludzie tamtej epoki, rozmyślał i pisał w tak śmierdzącej rzeczywistości. Geniusz jest zawsze silniejszy niż brud, który go otacza". 
*
"Młodzi amerykańscy pisarze z zachłannością, bez zahamowań rozbierają swoich bohaterów w powieściach, nieustannie rozprawiają o najbardziej intymnych sprawach cielesnych, seksualnych. Gdy ktoś pyta ich o refleksję myślową, krytyczną, oburzają się jak nudyści, którzy uważają za niemoralne, że ktoś w gatkach czy biustonoszu wkracza tam, gdzie oni – pisarze i ich bohaterowie – są goli jak niemowlęta". 
*
"Poziom umysłowy i moralny cywilizacji jeszcze nigdy nie znajdował się tak nisko jak w naszych czasach. Wystarczy stanąć przed budką z gazetami i popatrzeć na kolorowe okładki czasopism, wystarczy wcisnąć włącznik telewizora, usiąść w kinie, spojrzeć na ten pręgierz, na tablicę wstydu zwaną lista bestsellerów".

Aha: powiedzenie, że "u Verdiego nawet konie śpiewają", jak również porównanie Zygfryda Wagnera, wysłuchanego w lipcowym upale, do kilkugodzinnej nasiadówki w Niagarze – to też z Dziennika Máraiego. 


**********************************************************

wtorek, 5 listopada 2013

Czytajcie poetów

**********************************************************

„Ten, kto mówi, że życie ma dla zwierzęcia mniejsze znaczenie niż dla człowieka, nigdy nie trzymał w dłoniach zwierzęcia, które zmaga się ze śmiercią. Do takiej walki staje cała istota zwierzęcia, bez żadnych zahamowań. Mówi pan, że zwierzęcej walce o życie brak wymiaru przerażenia intelektualnego, efektu, jaki może zapewnić wyobraźnia, i z tym się zgadzam. Zwierzęta nie cierpią w taki sposób, ponieważ cała ich istota mieści się w żywym, pulsującym życiem ciele. 

Jeżeli moje słowa nie wydają się panu przekonujące, to dlatego, że nie ma w nich siły, aby przedstawić całą, nie abstrakcyjną i nie intelektualną naturę zwierzęcia. Dlatego zachęcam wszystkich do czytania poetów, których język posiada taką siłę i jest w stanie oddać żywe, pulsujące życiem stworzenie, jeżeli zaś poeci także was nie poruszą, powinniście krok w krok pójść tuż obok prowadzonego na śmierć zwierzęcia.” 
J.M Coetzee, The Lives of Animals

   Pantera 
                           W Ogrodzie Botanicznym, Paryż
Tak ją znużyły mijające pręty,
że jej spojrzenie całkiem się zamąca.
Jakby miał tysiąc prętów świat zaklęty
I nie ma świata prócz prętów tysiąca.

Jej miękki chód na opór nie napotka,
Wędrując wewnątrz najmniejszego pola –
to jakby taniec siły wokół środka,
w którym zdrętwiała trwa ogromna wola.

Niekiedy źrenic unosi zasłonę
cicho. – I obcy obraz się przedziera.
Idzie przez ciała milczenie stężone –
–  i w głębi serca bezgłośnie umiera.

R.M. Rilke, tłum. Leopold Lewin


**********************************************************

The Lives of Animals

**********************************************************

"Wiesz, że kiedy otwarto pierwsze ogrody zoologiczne, strażnicy musieli bronić zwierzęta przed atakami ze strony zwiedzających? Ludzie uznali, że zwierzęta pokazuje im się po to, żeby mogli je obrażać, obrzucać błotem, zupełnie jak jeńców prowadzonych w triumfalnych pochodach."

To Coetzee oczywiście, The Lives of Animals, dalszy ciąg "po-IDOwego" strumienia skojarzeń - chcę to przypomnieć:

"Szli jak owce na rzeź". "Konali jak zwierzęta". "Nazistowscy rzeźnicy zabijali ich bez litości". W opisach obozów tyle jest zwrotów związanych z rzeźnią i rzezią zwierząt, że chyba nie muszę nawet przygotowywać gruntu pod porównanie, które zamierzam uczynić. Zbrodnią III Rzeszy, mówi głos oskarżenia, było to, że ludzi traktowano jak zwierzęta.

My wszyscy – nawet my, Australijczycy – należymy do cywilizacji głęboko zakorzenionej w religijnej myśli greckiej i judeochrześcijańskiej. Być może nie wszyscy wierzymy w skażenie duszy, może nie wszyscy wierzymy w grzech, ale z pewnością wszyscy wierzymy w ich psychiczne odpowiedniki. (…)

Nigdy nie moglibyśmy i nadal nie możemy przyjąć, że ludzie którzy n i e  w i e d z i e l i (w tym szczególnym sensie) o obozach są w pełni ludźmi. Wybierane przez nas zwroty i metafory wyraźnie świadczą, że to ich, nie ich ofiary, uważamy za zwierzęta. Traktując innych ludzi, istoty stworzone na obraz i podobieństwo Boga, jak zwierzęta, sami stali się zwierzętami [ale zwierzęta nie są takie – powiedziałby w tym miejscu Kafka (to mój wtręt, dydiowy)].

Dziś przed południem zabrano mnie na przejażdżkę po Waltham. Robi ono wrażenie dość przyjemnego miasta. Nie widziałam tu żadnych przerażających rzeczy, żadnych laboratoriów, w których testuje się leki na zwierzętach, żadnych farm produkcyjnych czy rzeźni. Mimo to jestem pewna, że są one tutaj. Muszą być, ale oczywiście nie rzucają się w oczy, nikt ich nie reklamuje. Są dookoła nas, ale my nie wiemy o ich istnieniu, naturalnie w pewnym sensie.

Pozwólcie, że nazwę to otwarcie: jesteśmy otoczeni przemysłem degradacji, okrucieństwa i zabijania, tkwimy w epicentrum zjawiska, które można porównać z najbardziej koszmarnymi "dokonaniami" III Rzeszy, więcej, zjawiska, które przytłacza tamte mordercze "dokonania", ponieważ jest samonapędzającą się machiną, działającą i odradzającą się wciąż od nowa. Przemysł ten sprowadza króliki, szczury, drób, bydło i trzodę chlewną na świat tylko po to, aby je zabijać.

Zaś rozdzielanie włosa na czworo, twierdzenie, że nie można porównywać tych dwóch sytuacji, że Treblinka była w pewnym sensie miejscem i wydarzeniem metafizycznym, poświęconym wyłącznie śmierci i unicestwianiu, podczas gdy przemysł mięsny koniec końców poświęcony jest życiu (po śmierci zwłoki ofiar nie są palone czy grzebane w ziemi, lecz rozcinane, dzielone na części, mrożone i pakowane, a wszystko to po to, żebyśmy mogli spożywać je w zaciszu naszych komfortowych domów), stanowi równie małe i nieistotne pocieszenie dla tychże ofiar, jak byłoby nim (wybaczcie mi niestosowność tego, co powiem) zwrócenie się do ofiar Treblinki z prośbą, aby przebaczyli swoim mordercom, ponieważ tłuszcz z ich ciał był potrzebny do produkcji mydła, a ich włosy do wypełniania materaców. (…)

Nie powinniśmy pytać, czy mamy coś wspólnego (rozum, samoświadomość, duszę) z innymi zwierzętami, i zakładać, że jeżeli odpowiedź jest przecząca, to mamy prawo obchodzić się z nimi tak, jak nam się podoba – więzić je, zabijać i hańbić ich ciała. Wracam do obozów zagłady. Najbardziej przerażającą rzeczą, która przekonuje nas, że to, co się tam działo, było zbrodnią przeciwko ludzkości, nie jest wcale to, że ludzie-zabójcy traktowali ludzi-ofiary jak insekty – to byłoby zbyt abstrakcyjne. Najgorsze jest to, że mordercy nie chcieli postawić się na miejscu swoich ofiar, nie chcieli wejść myślą w ich przeżycia. Mówili: "To oni tłoczą się w tych bydlęcych wagonach". Nie przyszło im do głowy, żeby postawić sobie pytanie: "Jak ja czułbym się w bydlęcym wagonie?", czy powiedzieć: "To ja duszę się w tym wagonie". Mówili: "To te trupy, które dzisiaj płoną w piecu, zanieczyszczają powietrze i opadają popiołem na moją kapustę". Nie pomyśleli: "To ja się palę, to ja opadam na ziemię w drobinach popiołu…".

Inaczej mówiąc, zamknęli swoje serca. Serce jest miejscem narodzin pewnej umiejętności – współczucia – która czasami pozwala nam zrozumieć przeżycie i naturę drugiej osoby. Współczucie ma znaczenie w odniesieniu do podmiotu, lecz nie do obiektu, nie do "innego", co zauważamy natychmiast, gdy pomyślimy o obiekcie nie jako o nietoperzu ("Czy mogę podzielać istnienie nietoperza?"), ale jako o innej istocie ludzkiej. Są ludzie, którzy mają zdolność stawiania się na miejscu innych, i tacy, którzy są jej pozbawieni (tych, u których ten brak występuje w stopniu ekstremalnym, nazywamy psychopatami), a także ci, którzy ją posiadają, lecz wolą z niej nie korzystać.

(…) nie istnieją granice wysiłku, jaki możemy i powinniśmy wkładać we wchodzenie w położenie innych.

J.M. Coetzee, The Lives of Animals
tłum. Anna Dobrzańska-Gadowska


**********************************************************

poniedziałek, 4 listopada 2013

IDA albo ESENCJA

**********************************************************

Dwie kobiety, zdeterminowane przez historię najokrutniej chyba, jak można to sobie wyobrazić, dokonują wyboru:
  • scena, gdy Wanda wychodzi z życia przez okno, które sobie uprzednio otworzyła, jest genialna
  • Ida kontestuje "życie" (pakiet podstawowy) również poprzez odejście
W gruncie rzeczy - w obu przypadkach nie wiemy, dokąd się udały.

IDA Pawła Pawlikowskiego jest do bólu esencjonalnym filmem. W każdej warstwie i bez kompromisów. Mógłby mieć takie drugie imię - ESENCJA.

W aspekcie czasu i miejsca - historycznym, rozliczeniowym, którego nie sposób pominąć (chodzi o wojenne/powojenne zbrodnie Polaków na Żydach, wciąż upiorne, nieprzepracowane) – mogę chyba tylko nie udawać, nie ukrywać kompulsywnych uczuć, wstrętu i przerażenia, które są tylko moje, czyste jak łza.

I chyba jeszcze tego – tej ciemnej analogii pomiędzy zjawiskami, ponieważ dziwnym trafem myślę o tym, co Coetzee pisał kiedyś w kontekście niemieckich obozów koncentracyjnych w Polsce:

"W latach 1942-1945 kilka milionów ludzi zostało zamordowanych w obozach koncentracyjnych III Rzeszy. W samej tylko Treblince hitlerowcy unicestwili ponad półtora miliona istnień ludzkich, a niewykluczone, że aż trzy miliony. Te liczby paraliżują umysł (…)

Ludzie, którzy mieszkali na wsi w okolicy Treblinki – byli to głównie Polacy – mówili, że nie wiedzieli, co działo się w obozie. Utrzymywali, że chociaż mogli się domyślać, co się dzieje za zasiekami, to jednak nie byli tego całkowicie pewni. Mówili, że chociaż w pewnym sensie mogli wiedzieć, to w innym nie wiedzieli, nie mogli pozwolić sobie, żeby wiedzieć dla swojego własnego dobra. (…)

W gruncie rzeczy wcale nie chcemy poznać prawdy o obozach, bo czujemy, że my także nie możemy sobie na to pozwolić, że moglibyśmy tej prawdy nie znieść."

ale to nie koniec - ciąg dalszy nastąpi niebawem


**********************************************************

niedziela, 3 listopada 2013

Dlaczego się przegarnia zwały ludzkich trupów

**********************************************************

(o tym, do kogo należymy)

"Zrzeczenie się władzy na rzecz państwa ma charakter nieodwracalny. Nie możemy już potem zmienić zdania, nawet jeśli stwierdzimy, że przyznany państwu monopol na stosowanie siły, skodyfikowany w formie przepisów prawnych, ostatecznie nie jest tym, czego pragnęliśmy, wolimy więc powrócić do ustroju, jaki stworzyła przyroda.

Rodzimy się jako poddani, jesteśmy nimi od chwili narodzin. Jedną z oznak naszego poddaństwa jest metryka urodzenia. Rozwinięte państwo ma monopol na wydawanie metryk, które uwierzytelniają narodziny poddanych, i zazdrośnie go strzeże. Jedni z nas otrzymują (i odtąd stale noszą w kieszeni) dokumenty uwierzytelniające, które państwo wystawia na nasze nazwisko, nam nadając t o ż s a m o ś ć, sobie zaś umożliwiając odnalezienie nas (czyli wytropienie), póki żyjemy, inni obchodzą się bez tożsamości, skazując się na funkcjonowanie poza nawiasem państwa, na życie zaiste zwierzęce (zwierzęta nie mają wszak dokumentów potwierdzających tożsamość).

Nie dość, że na teren państwa nie można wkroczyć bez takich lub innych listów uwierzytelniających, to jeszcze w jego oczach człowiek nie jest martwy, póki nie zostanie uwierzytelniony jako nieboszczyk; tego zaś dokonać może jedynie urzędnik, który sam legitymuje się uwierzytelniającym jego funkcję dokumentem wydanym przez państwo. Przestrzega ono zasady uwierzytelniania zgonów z niezwykłą pedanterią; na dowód wystarczy wspomnieć te zastępy lekarzy sądowych i urzędników, których wysłano, żeby przebadali, obfotografowali, przegarnęli i przegrzebali zwały ludzkich trupów pozostałych po wielkim tsunami z grudnia 2004 roku, należało bowiem ustalić tożsamość każdego poszczególnego nieboszczyka. Nie szczędzi się wydatków, aby dopilnować, żeby spis poddanych był pełny i dokładny.

Państwo nie dba o to, czy obywatel będzie żył, czy umrze. Dla państwa i jego archiwów istotne jest wyłącznie ustalenie, czy obywatel żyje, czy umarł."

J.M. Coetzee 


**********************************************************

sobota, 2 listopada 2013

Miniony rok obrabował mnie doszczętnie
(Márai)

**********************************************************

Weil:

Pogodzić się z tym, że ci, których kochamy są śmiertelni. [nie]
Każdy człowiek, którego nie ma obok nas, może już nie żyć. [tak]

Płatonow, Rzeka Potudań:

Tego wieczoru Nikita nie zastał Luby, nie było jej w domu. Siadł więc na ławeczce przed bramą i zaczął czekać. Białe bułki położył sobie za pazuchę i grzał je tam, żeby nie ostygły do przyjścia Luby. Siedział cierpliwie do późnej nocy, obserwując gwiazdy na niebie i rzadkich przechodniów. Słuchał bicia miejskiego zegara na dzwonnicy, szczekania psów na podwórzach i owych cichych niejasnych odgłosów nieistniejących we dnie. Zapewne mógłby tutaj przeżyć w oczekiwaniu aż do samej śmierci.

Luba niedosłyszalnie pojawiła się w ciemności przed Nikitą. Wstał na jej widok, ale ona powiedziała: „Niech pan lepiej idzie do domu” – i zapłakała. Poszła do swego mieszkania, a Nikita, zaskoczony, czekał jeszcze chwilę na dworze i powlókł się za Lubą.

- Żenia umarła – powiedziała mu Luba w pokoju. – Co ja teraz zrobię?

Nikita milczał. Za pazuchą leżały ciepłe bułki, nie wiedział, czy wyjąć je zaraz, czy już teraz nic nie potrzeba. Luba położyła się w ubraniu na łóżku, odwróciła się twarzą do ściany i płakała cicho, prawie się nie ruszając.

Nikita długo stał sam w ciemnym pokoju, krępując się przeszkodzić w cudzym strapieniu i smutku. Luba nie zwracała na niego uwagi, ponieważ smutek własnego nieszczęścia czyni ludzi obojętnymi wobec wszystkich innych cierpiących. Nikita bez pytania siadł w nogach Luby i wyjął bułki zza pazuchy, aby gdzieś je położyć, ale chwilowo nie znajdował dla nich miejsca.

- Zgadza się pani, żebym ja teraz z panią był? – rzekł Nikita.
- A co pan będzie robił? – zapytała Luba zalana łzami.

Nikita pomyślał chwilę, obawiając się, że może się pomylić albo też przypadkiem obrazić Lubę.

- Nic nie będę – odparł. – Będziemy żyli jak zawsze, żeby się pani nie męczyła.
 Tłum. Seweryn Pollak


**********************************************************

niedziela, 27 października 2013

Poza tym też masz słuszność. Ale czy wystarczy mieć słuszność?

**********************************************************

Przy okazji Chce się żyć Pieprzycy – dyskusje żenujące w gruncie rzeczy, ponieważ demaskujące, jaki nadal mamy z "nimi" problem. Tak, "my" z "nimi", co daje dwie grupy, a kryterium podziału jest "sprawność”, którą wystarczy zastąpić słowem "zdatność", żeby w sposób naturalny pojawiło się pytanie: do czego? Czy nie do bycia człowiekiem? Kto jest "pełno-", a kto "niepełnosprawny" w swoim własnym, pojedynczym człowieczeństwie? I czy muszę kontynuować poprzez wykazywanie, do czego można użyć zdrowych rąk, oczu, nóg?

Zamiast tego lepszy będzie krótki zapis, jaki zrobił Oskar Baum - niewidomy przyjaciel Franza Kafki - dotyczący ich pierwszego spotkania, który trafia w sedno sprawy. Jest początek XX wieku:

"Głębokie wrażenie pozostawił na mnie pierwszy ruch, jaki uczynił Kafka, wchodząc do mego pokoju. Wiedział, że przychodzi do niewidomego. I skłonił się przede mną n i e m o, gdy mi go Brod przedstawiał. Mogłoby się zdawać, że była to wobec m n i e, który przecież gestu tego nie mogłem widzieć, niedorzeczna formalność. Tymczasem jego gładko na przedział uczesana głowa dotknęła lekko mego czoła, widocznie wskutek mojego równoczesnego, nieco zbyt gwałtownego ukłonu. Poczułem wzruszenie, którego powód od pierwszej chwili był dla mnie jasny. Oto pierwszy człowiek spośród wielu ludzi, z którymi się zetknąłem, potraktował moje upośledzenie jako coś, co jest wyłącznie moją sprawą – i dał temu wyraz nie przez wzgląd na mnie, nie przez przystosowanie się, nie przez najmniejszą choćby zmianę swego zachowania.
Taki był właśnie. Tak odczuwało się jego prosty i naturalny sposób bycia, nie poddający się nakazom utartych form i konwencji. Jego surowy, chłodny dystans górował nad potoczną dobrocią (którą zazwyczaj przy pierwszych spotkaniach z ludźmi rozpoznaję w nadmiernym bez powodu cieple słów, intonacji, uścisku dłoni) głębią człowieczeństwa."


**********************************************************

czwartek, 24 października 2013

książka musi być siekierą na zamarznięte morze w nas

**********************************************************

Nieprawdopodobny hardcore o "starotestamentowym" rozmachu, przez co rozumiem totalność w ogarnianiu ludzkiej kondycji - jej bogactwa, które poraża - bez przekłamań i ulg, bez jakichkolwiek filtrów, wynikających choćby z przynależności do opisywanego gatunku. Niesamowity instynkt, nieustraszoność i śmiałość, prowadzące często konsumenta do refluksu, który komplikuje proces trawienia. To Płatonow. I zawdzięczam go w zasadzie Pilchowi, który w swojej słynnej literackiej jedenastce wszechczasów właśnie jego umieścił na pierwszym miejscu – Płatonowa.

Pilch ma rację, gdy mówi, że bardzo chciałby tak pisać, jak Płatonow, ale pisze inaczej. Pilch rozbraja wygenerowaną grozę poprzez skłonność (a może zasadę, która go nie opuszcza, bo jest JEGO, przynależy do jego stylu) do dygresji, która chroni i pozwala atakowanemu zebrać siły.

W jego ostatniej powieści (Wiele demonów) można - zgodnie z obietnicą - rzeczywiście znaleźć wiele biesów. I dygresji oczywiście równie wiele. W każdym razie czyta się ją wartko, wręcz się płynie do ostatniej strony, a wtedy - ku własnemu zaskoczeniu - ogarnia człeka tęsknota za tym światem-za-światem-ludzi-duchów, który okazuje się nagle tak bardzo namacalny, że go brak.

Tendencyjnie wyodrębniłam z całości tylko jeden kawałek, jeden cytat (btw Płatonowa źle się cytuje – miałoby się ochotę/potrzebę przytaczać całe połacie tekstu).

Więc z Wielu demonów właśnie to:

"Ty tylko jesteś i twój Duch półżywy, początek bólu zbliża się do ciebie, cienie spod wieży ruszają w twoją stronę. Od teraz tysiąc, sto tysięcy razy będziesz sobie wyobrażał jej powrót, ale ona nie wróci. Minuty bez niej, miesiące bez niej. Wtorek bez niej, środa bez niej, czwartek bez niej, piątek bez niej. Dalej szkoda gadać, w koło rzecz biegnie. Będziesz się uczył żyć bez niej, będziesz się uczył spać bez niej, budzić się bez niej, wstawać bez niej. Bez niej straciłeś władzę w nogach, będziesz się uczył chodzić bez niej. Będziesz się uczył jeść bez niej, czytać bez niej, ubierać się bez niej. Bez niej oślepłeś, będziesz się uczył spoglądać na świat bez niej. Bez niej zaczniesz się dusić, minie sporo – w najlepszym razie – miesięcy, zanim nauczysz się oddychać bez niej. Płytko, bo płytko, ale na wegetację wystarczy. Będziesz miał na wszystkie nauki bezmiar poranków, zmierzchów, nocy i ciągnących się jak lata dni. Czas wreszcie zwolni i zaznasz grozy tej powolności."
 Jerzy Pilch, Wiele demonów


**********************************************************

środa, 23 października 2013

Jak to czynił wiele razy, szedł raz wielbłąd do oazy
(o tym, że mięso jest smutne)

**********************************************************

"Dotarłszy do wyschłej rzeki Kunia-darii, Nazar Czagatajew spostrzegł wielbłąda, który siedział w pozycji człowieka, wsparty przednimi nogami o wydmę. Był chudy, garby mu obwisły, czarne oczy spoglądały nieśmiało, pełne mądrości i smutku. Czagatajew podszedł blisko, ale wielbłąd nie zwrócił na niego uwagi pochłonięty śledzeniem martwych traw, niesionych podmuchem wiatru – czy uda mu się którąś pochwycić, czy przemkną. Jedno źdźbło zatrzymało się tuż przy jego pysku, wielbłąd podniósł je wargami, zżuł i przełknął. W pewnej odległości pełzło okrągłe perekotypole, wielbłąd wodził za tą dużą ruchliwą rośliną oczami zgłodniałymi od nadziel, lecz perekotypole ominęło go z daleka. Wówczas zwierzę zamknęło oczy, gdyż nie wiedziało, jak się płacze.
Czagatajew obejrzał dokładnie wielbłąda, który był wychudzony z głodu i choroby, sierść mu prawie wszystka wyliniała, tylko tu i ówdzie zostały mizerne kłaki i dlatego dygotał, nienawykły do zimna. Zapewne jakaś karawana pozbyła się go w drodze, ponieważ nie mógł już udźwignąć juków, lub może właściciel zginął gdzieś na pustyni, a zwierzę czekało na niego, dopóki nie wyczerpał się w nim zapas sił. Nie mogąc już chodzić, wielbłąd wspierał się na przednich nogach i z lekka się podnosił, żeby widzieć źdźbła, które wiatr pędził w jego stronę, i w porę je pochwycić. Gdy wiatru nie było, zamykał oczy, nie chcąc daremnie wysilać wzroku, i zapadał w drzemkę. Kłaść się też nie chciał, bo nie zdołałby się już podźwignąć, i tak oto trwał w pozycji siedzącej, czujny, to znów półprzytomny, dopóki śmierć nie powaliłaby go na piasek lub jakieś zwierzątko pustynne nie dobiło jednym ciosem malutkiej łapki. (…)

Czagatajew długo siedział obok wielbłąda przyglądając mu się z pełnym zrozumienia współczuciem. Potem podniósł kilka naręczy perekotypola i nakarmił biedaka. (…)

Zapadł wieczór. Czagatajew nazbierał trawy i karmił wielbłąda, póki ten nie położył głowy na ziemi i nie zasnął mocnym snem nowego życia. Nadchodziła noc, a z nią chłód. Czagatajew zjadł kilka placków ze swojego worka, po czym przytulił się do wielbłąda, grzejąc się przy jego boku, i zaczął drzemać. (…)

Po sześciu dniach wędrówki wzdłuż koryta Kunia-darii Czagatajew ujrzał Sary-kamysz. Przez cały ten czas wiódł za sobą wielbłąda, który szedł już o własnych siłach, ale nie mógł jeszcze nieść na swoim grzbiecie człowieka.(…)

Kilka dni stracił, błąkając się w poszukiwaniu ludzi. Wielbłąd z własnej woli chodził za nim trop w trop. (…)

Czagatajew nocował w pustynnych miejscach, dojadał resztki żywności, nie dbał jednak o to, gdyż własne dobro było mu obojętne. (…)

Ruszyli obaj z wielbłądem w dalszą drogę do Ustiurtu, gdzie u stóp wzniesienia żył samotnie zapomniany starzec. Mieszkał w ziemiance wygrzebanej w suchym zboczu. (…) Nazywał się Sufian. (..) Czagatajew spędził noc u Sufiana.

Następnego dnia Czagatajew i Sufian wyruszyli na poszukiwanie zaginionego narodu. Wielbłąd poszedł za nimi, bojąc się samotności. (…)

Po czterech dniach Sufian i Czagatajew byli tak wygłodzeni, że zaczęły im się zwidywać sny, podczas kiedy nogi ich szły dalej, a oczy widziały biały dzień. Wielbłąd nie opuszczał ludzi, trzymając się jednak w pewnym oddaleniu, tam gdzie po drodze znajdował trochę trawy. Sufian wpatrywał się w swoje pływające sny bez cienia nadziei, a Czagatajew to uśmiechał się do nich, to przygasał z wyrazem cierpienia. Dotarłszy do odnogi Dariałyk koło Mangyrczadaru, dwaj wędrowcy zatrzymali się na nocleg: Sufian rozbełtał wodę przy brzegu, bo zmącona była gęściejsza i bardziej pożywna, po czym napili się obaj i legli w małej pieczarze, żeby ciało mogło zapomnieć, że żyje, i aby prędzej minęła noc. Zbudziwszy się rano, Czagatajew spostrzegł martwego wielbłąda. Leżał w pobliżu z nieruchomą, szklaną źrenicą, na poderżniętym gardle zakrzepła krew. Sufian grzebał w jego wnętrznościach jak w czarodziejskiej torbie, wyciągając świeże kęsy i zaspokajając głód. Czagatajew również podczołgał się do wielbłąda – z otwartego brzucha wiało ciepłem i sytością, krew jeszcze kapała, płynąc szczelinami w głębokich wąwozach jego tułowia, życie uchodziło powoli. Najadłszy się do syta, zasnęli z poczuciem błogości i zbudzili się nieprędko.

Następnie ruszyli dalej – w rozlewiska delty Amudarii. Wzięli ze sobą zapas wielbłądziego mięsa, lecz Czagatajew jadł bez apetytu; przykro mu było żywić się mięsem smutnego zwierzęcia, wydawało mu się, że ono również jest członkiem ludzkiej społeczności."

Andriej Płatonow, Dżan


**********************************************************

czwartek, 17 października 2013

Rozpatrzmy pana psyche okiem bezstronnym, jak wątrobę lub żołądek

**********************************************************

Brnięcia w rosyjskich klasyków ciąg dalszy – ale finisz już, bo odpadam jednak. W takiej dawce moje "drobne ciałko, rachityczne i cherlawe jak ciało chruściela" (Czechow) nie daje rady po prostu dłużej tego znosić, choć Márai przegiął zdecydowanie z tą histeryczną reakcją na Dramat na polowaniu, co wykazała autopsja. To jego dziennikowe oburzenie spełniło za to świetnie inną funkcję - wzmacniającą jego własny wizerunek, kreowany konsekwentnie, jako humanisty, intelektualisty, obywatela zachodniej cywilizacji, którym bez wątpienia był. Czechowowi to i tak nie zaszkodziło, ponieważ Anton Czechow – lekarz, psychiatra i nieściemniony liryk (z zawodu, z fascynacji i z talentu) – obroni się zawsze.

Co do samego Dramatu – to o zbrodnię i karę chodzi tu w równym stopniu, jak o wiele innych rzeczy, więc nie zamierzam psuć nikomu zabawy. I dlatego nie zdradzę zbyt wiele, może tyle tylko, kto n i e zabił – że sympatyczny szaleniec, słaby starzec, "którego maleńka główka, osadzona na długiej, cienkiej szyjce o wydatnej grdyce, chybotała niczym domek dla szpaków na wietrze" na pewno nie jest mordercą. To musiał być ktoś silny, gdyż ofiara miała "na głowie, na granicy kości skroniowej i ciemieniowej, ranę długości półtora cala i sięgającą kości”, której „brzegi były nierówne, postrzępione (…), zadaną tępym narzędziem, prawdopodobnie, rękojeścią sztyletu. Na szyi, na wysokości kręgu szyjnego, widoczna była czerwona pręga w kształcie półkola (...). Na całej długości pręgi występowały uszkodzenia skóry i nieznaczne podskórne wylewy krwi. Na lewej ręce, o werszek nad nadgarstkiem, znaleziono cztery sińce: jeden od spodu i pozostałe trzy z wierzchu. Spowodował je ucisk najprawdopodobniej palców, co potwierdza okoliczność, że na jednym z sińców dostrzeżono lekkie zadraśnięcie od paznokcia. (…) Między czwartym i piątym żebrem, na linii, którą można by poprowadzić w myśli od pachy prostopadle w dół, znajdowała się duża otwarta rana długości cala. Brzegi jej były równe, jakby przecięte, przesiąknięte rzadką i zakrzepłą krwią. Rana był głęboka. Zadana ostrym narzędziem, a konkretnie, jak wynika z uprzednich ustaleń, kindżałem, którego szerokość odpowiadała wielkości rany." I tak dalej.

Nad tym zmasakrowanym ciałem pochyla się w panice człowiek "o wąskich, gruźliczych ramionach i policzkach zwisających jak dwa gałganki." A także wielu innych potencjalnych sprawców. Na katorgę powędruje jeden z nich. Czy właściwy? Jak sądzicie - czy Czechow może nas łudzić, że nastąpi jakieś oczyszczenie?


**********************************************************

wtorek, 15 października 2013

Świeży pomysł na korpo-mundurki (designerskie)

**********************************************************

"Wszyscy inżynierowie aż do Nowego europejskiego Roku gorliwie pod kierunkiem Perry’ego pracowali nad planami roboczymi, sporządzali wykazy materiałów zużytych na budowę i zestawienia ludzkich zasobów, a także projektowali na różne sposoby, jak bezpiecznie przepuścić wiosenne wody przez śluzy.
Perry napisał do cara raport, w którym wyłuszczył całą historię robót, podkreślił fatalny brak sił roboczych i wyraził wątpliwość, czy wszystko skończy się pomyślnie. (…)
Powinieneś twardziej pełnić moją wolę i surowo napędzać podwładnych do roboty, żeby nikt nie mógł ważyć się na nieposłuszeństwo: czy to cudzoziemski majster, czy też chłopstwo – [odpisał car]. (…)

Perry wiedział, że car Piotr nakazywał w Petersburgu inżynierom, którzy budowali okręty, aby ubierali się w czarne, grzebalne obleczenia. Jeśli wodowanie i próbny rejs nowego okrętu udawały się, car dawał inżynierowi w zależności od pojemności okrętu sto albo i więcej rubli w nagrodę i własnoręcznie zdejmował z inżyniera ową śmiertelną koszulę. Jeśli zaś okręt miał przeciek i przechylał się bez powodu albo gorzej jeszcze – jeśli tonął przy brzegu, wtedy car takich majstrów niechybnie skazywał na ścięcie.

Perry nie bał się utraty głowy, choć się z tym liczył."

Andriej Płatonow, Epifańskie śluzy 

**********************************************************

niedziela, 13 października 2013

Pociąg do Kościukiewicza

**********************************************************

Światu pocą się ręce i dostaje gorączki z powodu ekscytacji swoimi obsesjami i "sprawkami" o karykaturalnym raczej wymiarze, a ich cechuje dystans, chłód perspektywy. Płacą za to często dużą cenę. Są w pewnym sensie kosmitami, outsiderami, których na mentalną izolację skazuje samoświadomość, ponadprzeciętna dojrzałość, wynikająca zwykle z jakichś traum. Opancerzyli się, ale niezdejmowanie pancerza okazuje się zazwyczaj niemożliwe. Tacy bohaterowie są dla mnie - jako odbiorcy - poważnie pociągający, na granicy zakochania. Coetzee ma wielką wprawę, wręcz metodę, w generowaniu takich typów. Bator chyba czytała Coetzeego, który na sto procent czytał Kafkę (około tysiąc razy). I klasyków rosyjskich, to wiadomo. I Kierkegaarda też. Wszystko to u niego czysto słychać ("Więc tak wygląda koniec? Jak szczur? Co za hańba!").
A ostatnio w polskim filmie - Chyra i Kościukiewicz są tacy u Szumowskiej ("W imię…"). Uwielbiam (zwłaszcza dwóch ostatnich:).


**********************************************************

środa, 9 października 2013

co jest w cenie

**********************************************************

- Po ile cynie?
- Co w cenie?
- Pytam, po ile te cynie?
- Ale c o w cenie?
- Te kwiatki – kobieta pokazuje w końcu palcem.
- Aaa, te? 3 złote, bardzo ładne astry.

Żul, sprzedający co popadnie dorywczo przy placu, hasał po polach cyniowych, sądząc, że kitra astry. Zna kilka słów na 'cy', ale raczej nie w kontekście roślinnym. Kobieta jest cierpliwa: no problem, mogą być astry, ale za złoty pięćdziesiąt. Żul: moja strata, mówi, niech będzie zeta pięćdziesiąt. Nie ma dramatu. Zgoda. Choć naruszenie prawa jest.

Żul się myli, ponieważ już za chwilę okazuje się, że dramat j e s t. I to taki, który się rozgrywa wraz z naruszeniem prawa o wiele bardziej drastycznym niż te jego "gospodarcze" przekręty. Jak również z towarzyszeniem całej masy innych perturbacji. To znaczy potencjalnie, bo nie czytałam niestety. Za szybą wystawową księgarni, którą mijam, miga mi ładnie wydany Dramat na polowaniu, który jest wbrew pozorom powieścią, na dodatek kryminalną, jedyną napisaną przez Czechowa. Fajny pomysł. Nieźle się wpisuje w falę ogólnej kryminało-manii czytelniczej (w związku z tym wydawniczej też).

Dramatu… nie czytałam, podobnie jak nie czytałam żadnej z wielu powieści Máraiego, oprócz Żaru, który – z tego, co pamiętam - niespecjalnie przypadł mi do gustu. Teraz za to czytam jego Dziennik, który jest w gruncie rzeczy staranną literacką robotą. I ciekawą. Dlatego wiem od wczoraj, że Sándor Márai przeczytał Dramat na polowaniu Czechowa. Zrecenzował go krótko, jadąc jak zwykle po Rosjanach (robi to w Dzienniku przy różnych okazjach), tupiąc i tarabaniąc, żeby odpędzić swój strach przed wielkim "niepojętym", "nieobliczanym", wpisanym jego zdaniem w naturę Rosjan, które budzi w nim lekką odrazę:

"W nocy czytałem Czechowa Dramat na polowaniu. (…) Ten zdyscyplinowany i piszący z głębokim artystycznym instynktem Czechow opisuje świat i przedstawia czytelnikom postaci z krwi i kości, których sposobu myślenia, uczynków, refleksów i trybu życia w ogóle nie sposób "zrozumieć". Sędzia śledczy dopuszcza się morderstwa (...). Wszyscy ciągle są pijani, wpadają do wody, tarzają się w błocie albo leżą na ziemi. Większa część bohaterów zalicza się do inteligencji, a więc nieustannie mówią i czynią rozmaite wyznania, by następnie szaleć w zwierzęcy sposób; noszą europejskie ubrania, ale nie ma Europejczyka, którego refleksy i uczynki byłyby takie same w podobnej sytuacji. Nie ma też pewnie takich Azjatów – ani Chińczyk, ani Hindus tak się nie zachowuje!"

Nowy Czechow. Chyba też przeczytam.

cynie-cy-nie-cynie

**********************************************************

niedziela, 6 października 2013

Ojciec K. oraz jego dzieci, czyli wszyscy jesteśmy hipokrytami

**********************************************************

To temat z mikrofali, odgrzany z pewnych względów, zresztą jako gombrofilka chcę przynajmniej zajawić, co myślę o Kronosie Gombrowicza. A właściwie nie tyle o Kronosie, na temat którego w sensie ścisłym (że się wesprę Pilchową frazą) wypowiedziano już chyba wszystkie możliwe brednie, ile o zjawisku zarzynania autora i jego literatury w imię uzyskania doraźnego efektu w postaci atrakcyjnego produktu, który powinien zostać wrzucony do koszyka przez jak największą liczbę kupujących. To nie jest wiedza tajemna, jak ten efekt uzyskać. Warunkiem podstawowym jest zagranie na prostych instynktach oraz kilka demagogicznych ściem. Chodzi o to, że przy wydaniu Kronosu było tego naprawdę na bogato. A także o głębokość rozjazdu pomiędzy wykreowanym w ramach promocji wielkim halo a nędzą egzystencjalną rzeczywistego materiału, poruszającego właśnie poprzez brak.

Bazowy kit kampanii był taki mianowicie, że Kronos Gombrowicza jest dziełem l i t e r a c k i m (ostatnim, nieznanym, wielkim). Do tego dorzucono historię mitotwórczą: o pożarze i o tym, jak to Rita, żona Witolda, została obarczona tajną misją niezaprzepaszczenia zagadkowej schedy po pisarzu w postaci pliku kartek, przechowywanych przez niego pieczołowicie w żółtej teczce; zobowiązana niejasno do ujawnienia ich światu, w szczególności odbiorcy polskiemu, w swoim czasie. Reszta (last but not least) to już obscena: obietnica hardcore’u, wrzodów, limfy, a także innych płynów ustrojowych, słowem tego, co homo sapiens jako absorbent kultury lubi najbardziej; nadzieja na dotkliwą (bo obrzydliwą) PRAWDĘ o zarozumiałym intelektualiście. Koniec i bomba, proszę państwa, król jest nagi i nie z porcelany, fe.

A teraz prawda faktów, czytelnicze świadectwo, moje własne, w reporterskim skrócie: Kronos nie jest dziełem literackim. To zapiski robione z mozołem, niechlujnie, w zawiły graficznie sposób, tak że odcyfrowanie tych kartek wymagało niekiedy "detektywistycznych zabiegów", jak pisze sam wydawca. Oszustwem było więc lansowanie takiego materiału jako literatury równorzędnej z innymi książkami w dorobku pisarza. Jest to po prostu (i aż) doskonały (niesamowity!) materiał, rejestr zdarzeń, mięso pozbawione skóry - jakiejkolwiek otoczki - cuchnące momentami jak padlina, "inferno interny", pokazane w sposób zredukowany, beznamiętnie (więc również bezlitośnie, bez cienia empatii, auto-empatii), jednak z zachowaniem wszelkich proporcji. Niesamowity materiał – przede wszystkim dla samego Gombra (w swoim czasie), w następnej kolejności dla „biografów”. Jego forma to goły kalendarz, respekt dla przebiegu życia w czasie (rzeczywistym), więc i kierunek oczywisty – od narodzin do śmierci – i nie ma sensu dopatrywać się w tym jakichś szczególnych intencji.

Pytanie – na ile sukcesem można nazwać taki rynkowy skutek, że Kronosa kupili/ kupią ludzie, których Gombro jako pisarz w ogóle nie obchodzi, nie mają pojęcia, co pisał, kim był i gdyby nie ta rozbuchana, "pudelkowa" kampania, w życiu by na tę książkę nie zwrócili uwagi, nie mówiąc już o kupowaniu jej. Więc jeśli sukces tej akcji miał na tym właśnie polegać - że ją kupią, choćby nawet po to, żeby ją potem przegrzebać w niezdrowym podnieceniu, wertować chaotycznie w poszukiwaniu wrzodów na intymnych częściach ciała, jak również "bufoniastych" adnotacji o "wzroście" prestiżu – to jaki to jest sukces? Że (w najlepszym razie) stanie im przed oczami obraz Gombra "siedzącego w Boskim Buenos i wsłuchanego w swoje kiszki" (o drobiazgu, że Gombro siedząc pisał, a także co pisał, nie będzie się pamiętać, bo się pamiętać nie może, gdyż się nie wie, nie ma się świadomości, ponieważ nigdy się tego nie poznało).

Mam jeszcze taką okołokronosową  refleksję – jako paradoksalny w kontekście rytualnego zarżnięcia tej książki i jej autora przy pomocy towarzyszącej jej wydaniu kampanii medialnej, odbieram wywód na temat interpretacji jej tytułu (że niby powinien być Chronos i Gombro się pomylił, ale jak tu poprawiać mistrza, więc zachowajmy Kronos, ale odmieniajmy go jak abstrakcję). Bo z tej książki w sposób perfekcyjny zrobiono właśnie Kronosa, najprawdziwszego ojca, który zeżarł własne dzieci.

 **********************************************************

piątek, 4 października 2013

zostaliśmy stworzeni po to, by żyć w raju; nasze przeznaczenie uległo zmianie

**********************************************************

Te dwudziestowieczne życiorysy masakrują jednak wyobraźnię. Przy Dzienniku Sándora Máraiego raczej trudno sobie coś pogryzać (do kawki), chyba że palce, choć absurdalność historii to tylko tło dla życia, które jest w każdym przypadku stuprocentową jazdą bez trzymanki. Márai urodził się razem z wiekiem (1900) i umarł na jego finisz (1989), więc ogarnął go prawie w całości, a historia ogólna splotła się z jego własną w dość bolesnym, niekomfortowym uścisku. W którym trwał, nie wywijał się z niego, przez dziewięćdziesiąt lat.

Trudno się oprzeć prostocie dedukcji Sokratesa, który dowodził cwanie nieśmiertelności duszy na takiej podstawie, że skoro choroba duszy (rozpacz) nie niszczy jej tak, jak choroba ciała niszczy ciało, można uznać, że istnieje w człowieku wieczny pierwiastek, gdyż rozpacz nie pochłania jego osobowości (co jest zresztą męką sprzeczności w rozpaczy – że nie można z jej powodu umrzeć). Gdyby nie było nic wiecznego w człowieku, nie mógłby on rozpaczać, a gdyby rozpacz mogła pochłonąć jego osobowość, to w ogóle nie byłoby rozpaczy.

Sándor Márai miał duszę nieśmiertelną. W każdym razie na pewno do momentu, kiedy w sposób fachowy i celnie zastrzelił się z broni palnej we własnym mieszkaniu.

Na koniec fragment – prywata (czyli MOJA gęsia skórka), o kręceniu filmu w epoce sprzed efektów specjalnych, z Dziennika:

„Pewien reżyser, który w Afryce kręcił film o zwierzętach, opowiadał znajomym, że doznał ataku nerwowego, kiedy podczas zdjęć na plan wyskoczyła nagle małpa. Poganiacz chciał ją zabić kolbą karabinu, a wówczas przerażona małpa skuliła się na ziemi, małpimi rękami nakryła głowę i tym gestem okazała swój strach. Reżyser opowiadał, że był to okropny widok i nie może go zapomnieć.”

**********************************************************

wtorek, 1 października 2013

Ściekawością

**********************************************************

– Ścieka czym? – mam ochotę zapytać, wykazując się poczuciem humoru, które jednak sama oceniam jako kontrowersyjne w najlepszym razie, więc siedzę cicho i słucham (ściekawością), nie przerywając medialnym, ściekającym namiętnie profesjonalistom od języka. I jeszcze: - Co to jest bodział? – to pytanie mnie kusi („weź-bodziała” zanęca reklama ibupromu albo panadolu, nie pamiętam). Ale w gruncie rzeczy mam to gdzieś.

Z prawdziwą ciekawością to bym miała ochotę opanować w trybie advanced język ptasi, żeby stać się np. kawkousta (kafkousta swoją drogą też), a najlepiej multi-ptasia lingwistycznie, zwłaszcza o tej porze roku. – Hej, koleżanko kawko, pozwól, że ci pomogę rozwalić tego orzecha – mówiłabym wyraźnie w jej języku, i ona by to łapała w lot, a nie wzbijała się w błękit na moje podejrzane nadejście.

Bo tam, gdzie teraz chodzę, jest zielono i jest dużo drzew, i tak zwanych posesji z przydomowymi psami, które już ogarniam, z wzajemnością. Jest taki piesio, na przykład, gabarytowo sarenka (ale pies), wyrzeźbiony misternie, w miniaturze, który lubi sobie wygrzewać przednie stopy na słońcu, podczas gdy resztę korpusiku trzyma w cieniu.

Psi lingwista jest ze mnie lepszy zdecydowanie niż kawkowski (chociaż gorszy niż kafkowski) i fartownie, bo często muszę się kajać, mając jasną świadomość, że przy całej swojej pro postawie, kompromituję jednak te psiaki jako czujki. No, dają się zaskoczyć po prostu te głupence, jak nie-psy. Wyłaniam się zza krzaka, a one podskakują na mój niezwiastowany niczym widok, dostają zawału. - Sorry, naprawdę się nie skradam, to przez szmaciane obuwie i właściwości fizyczne organizmu – wypowiadam się wtedy z głębi aorty. I one to kupują. Zresztą często odpłacają mi się tym samym. HAU z przyczajki, nagłym i tubalnym; wtedy ja podskakuję, wcale nie teatralnie, tylko autentycznie, więc jest w miarę sprawiedliwie.

Dziś osobisty sukces odniósł Snoopy cwaniaczek, mistrz kamuflażu, młody beagle, wyskakując zza załomu, a ja popisałam się w odpowiedzi efektowną akrobacją powietrzną. Teraz jesteśmy kwita (bo ostatnio to on podskoczył).

Szczerze mówiąc, myślałam akurat wtedy o jednej świni, a dokładnie o tym, że też bym potrafiła podjąć pewne decyzje, ale bardzo się cieszę, że nie muszę tego robić. Jak Sándor Márai, na przykład, w 1946 roku, kiedy był chwilowo w Lozannie i dostał list z domu, który przeczytał kręcąc głową. „Piszą, że świnia, którą na spółkę z kimś hodowaliśmy na wsi, nie chce jeść i trzeba ją będzie zarżnąć przed czasem”. Wokół niego „pałace, Alpy, katedry pełne złoceń i arcydzieł sztuki”, a on uświadamia sobie, że to wszystko „zamki z mgły, sen, migające błędne ogniki”. Że dla niego w Europie „rzeczywistością jest owe pół świni”. Zastanowił się, potem zatelegrafował: „Bóg z nią, niech zarzynają”.

Dlatego Snoopy (the beagle) z taką łatwością mnie dziś zaskoczył.


**********************************************************

niedziela, 29 września 2013

za Tezeuszem w labiryncie podąża ptaszek połykający nić

**********************************************************

Nie tacy wymiękali przy czytaniu Dostojewskiego (niespodzianka! będzie o Dostojewskim). W obu sensach, to znaczy „pozytywnie”, gdy dębieli, stuporzeli i słupieli, a ciarki (w oparach siarki) przetaczały się przez ich ciała w trakcie lektury, oraz „negatywnie”, czyli w taki sposób, że nie dawali rady, odpadali już po pierwszych kawałkach tekstu. Nie będę jednak obstawiać, którzy wymiękający stanowią większą grupę ani jakie są proporcje, ponieważ (znów surprise!) ci ostatni (ci „negatywni”) z powodu braku wspólnoty, jak również z tej przyczyny, że nie mają oni zwykle jakiejś konkretnej ochoty na zgłębianie kwestii, skąd ta niechęć (uff, gość gada, gada, gada - to najczęściej i to za mało) w ogóle mnie nie interesują w tym momencie. Interesują mnie za to wymiękli „pozytywnie” (trzej wybrani); i analogicznie - z powodu pokrewieństwa, korespondencji uczuć, a także dlatego, że tak dobrze się sprawili, zadając sobie trud bezwstydnego nazwania tego, czego doznali (to adekwatne słowo) przy zetknięciu z Dostojewskim.
Oddaję zatem głos zestuporzałym najpiękniej, w alfabetycznej kolejności:

Na „B”:

„Zagłębiłem się w Verlainie i Traklu, przeczytałem też Biesy Dostojewskiego, książki o takiej zachłanności i takiej radykalności, a w ogóle tak grubej książki nie czytałem nigdy przedtem, odurzyła mnie, na jakiś czas roztopiłem się w biesach. Kiedy się pozbierałem, nie chciałem przez pewien czas czytać niczego innego, bo byłem pewien, że przeżyję straszne rozczarowanie, wpadnę w przerażającą otchłań. Tygodniami wzbraniałem się przed jakąkolwiek lekturą. Niesłychaność Biesów przydała mi sił, wskazała drogę, powiedziała, że jestem na właściwej drodze ku wyjściu. Ta szalona i wielka literatura poraziła mnie, abym mógł wyjść stąd jako bohater.”
(Thomas Bernhard) 

Na „C”:

„Wczoraj po raz kolejny przeczytałem piąty rozdział drugiego tomu Braci Karamazow – ten, w którym Iwan zwraca swoją przepustkę do wszechświata, stworzonego przez Boga, i nagle wybuchnąłem niepohamowanym szlochem.
Czytałem już te stronice nieskończoną ilość razy, lecz zamiast uodpornić się na ich moc, staję się wobec nich coraz bardziej bezbronny. Dlaczego? Przecież nie podzielam cokolwiek mściwych poglądów Iwana […] Czemu więc Iwan wbrew mojej woli wyciska mi z oczu łzy? Odpowiedź nie ma nic wspólnego z etyką ani z polityką, tylko z retoryką. W swojej tyradzie przeciwko zapominaniu krzywd Iwan dla własnych celów bezwstydnie gra na uczuciach (gdy mówi o umęczonych dzieciach) i posługuje się karykaturą (okrutnych obszarników). Znacznie większą siłę oddziaływania aniżeli jego (niezbyt treściwe) wywody mają akcenty bólu, osobistej udręki duszy, która nie potrafi znieść okropności tego świata. Tym, co mnie tak porywa, nie jest rozumowanie Iwana, lecz sam jego głos, prowadzony przez Dostojewskiego.
Czy te bolesne tony są prawdziwe? Czy Iwan „naprawdę” doznaje uczuć, do których się przyznaje, i czy zatem czytelnik „naprawdę” podziela jego uczucia? Na to drugie pytanie znajduję niepokojącą odpowiedź. Brzmi ona: tak. Nawet kiedy słuchamy Iwana i zastanawiamy się, czy on sam naprawdę wierzy w to, co mówi, nawet kiedy zadajemy sobie pytanie, czy chcemy powstać i za jego przykładem również zwrócić przepustkę, no i czy to, co czytamy, nie jest zwykłą retoryką, nawet kiedy pytamy, wstrząśnięci, jak Dostojewski, bądź co bądź chrześcijanin, wyznawca Chrystusa, mógł pozwolić Iwanowi wypowiedzieć tak mocne słowa, to w tym całym zawirowaniu mamy jednak czas pomyśleć: „Nareszcie! Oto na moich oczach toczy się bój o to, co najważniejsze! Jeśli komukolwiek (choćby Aloszy) dane będzie pokonać Iwana słowem lub własnym przykładem, to zaiste prawdziwość słów Chrystusowych zostanie potwierdzona!” Myślimy więc: „Chwała wam, Fiodorze Michajłowiczu! Oby wasze imię po wiek wieków rozbrzmiewało w komnatach sławy!”.”
(J. M. Coetzee) 

I na „M”:

„Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że perspektywą człowieka jest ta organiczna bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej miarom i danym kartograficznym.

Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury dzieła niczym ołów w żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to jest coś więcej niż „literatura”, z tym nie sposób dyskutować. Albo trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. […]

Odcedzić z pospiesznego i niepohamowanego przegadania wszystko, co w Braciach Karamazow jest fatum i treścią, i wyczytać z nich ewangeliczne posłanie, to dla czytelnika męczące zadanie. W końcu jednak dyskutuje się z szaleńcem, ale siła tego szaleńca poruszyła i spustoszyła świat. I jeszcze ciągle pustoszy. Po przeczytaniu dwudziestu pięciu-trzydziestu stron jestem wykończony, zdenerwowanie, jakie wywołuje we mnie jego ton i gadatliwość dygresji, trwa jeszcze długo po odłożeniu książki. I nie sposób się od niego uwolnić! Wydaje mi się najzupełniej możliwe – co może któregoś dnia udokumentuje policja – że Dostojewski zabił człowieka.
(Sándor Márai) 

No i bez komentarza.


**********************************************************