poniedziałek, 18 listopada 2013

Jezus nie opłakiwał siostry, zapomniał o niej

**********************************************************

To prawda, że Ewelina Kawka znała tylko jeden obcy język. Ten, co wszyscy. I była to jej cecha niespecyficzna zupełnie, jak prawo jazdy kategorii B, niekaralność lub stosunek do kopania studni w Sudanie albo zwierząt. 

Czaszkę miała zawiniętą w turban, przyczajone w okularach oczy, skórę białą - tak Ewelinę Kawkę mógłby opisać świadek, gdyby tworzył portret pamięciowy. Ewelina nie miała dotąd portretu. Miała dość. Dlatego chciała zniknąć. 

Był październik. Ciepłe popołudnie, idealne na przechadzkę w parku. Wokół orgia - złoto, miedź, malachit, lekki ruch i perfekcyjne oświetlenie. O jezu. A propos Jezu. Ewelina Kawka, zwana Ewką na podwórku, w domu i na fejsie, miała duży respekt dla postaci Jezusa Chrystusa. Wstrząsnął nią akt bestialstwa, jakim było publiczne zarżnięcie tego człowieka poprzez nieogarnialne w żaden znany jej sposób przytwierdzenie młotkiem do krzyża jego kończyn górnych i dolnych. Przeszła w dziecięcej gorączce przez fazę fascynacji procedurą komunii - pierwszej, potem ostatniej. Jezus jednak pozostawał dla niej bratem, sporo starszym, uwikłanym w swoje sprawy, bratem-chwatem zmarłym w młodym wieku. Modlić się do braciaka? Jakoś nie. Nie zwracała się do niego nigdy jak do Boga.

Uderzyło ją to teraz, właśnie tu. Jej organizm, dziś trzydziestoletni, który znała i któremu nie ufała, aberrował (który to już raz?), reagując nieprzewidywalnie na to nagłe i bez znaczenia w zasadzie odkrycie. Wygenerował jęk i nie minęła chwila, gdy Ewka załapała, że się modli do boskiego syna, czyli brata według tej kościelnej genealogii z dzieciństwa. Zanim się obejrzała, szeptała, zaklinała: - Bracie w znikaniu, help mi! - łkała prawie. - Pomóż mi, starszy bracie, zapętlić się w tym parczku, nie wyjść z niego, żeby tak zostało. Bezwyjściowo, bez cywilizacji. Z florą tylko i wyłącznie z fauną, z grzebaniem w liściach jesiennych, głaskaniem kotów nie moich, bo jak umrą, to na szczęście nie mnie. Pomóż mi, bracie w znikaniu, starszy o całe trzy lata, zapętlić się w tym parczku, nie wyjść z niego. 

Wypowiadając te słowa, zapamiętała się trochę, lecz mimo to poczuła nagły ból w prawym boku. Zatoczyła się, w ostatniej chwili unikając bardziej dotkliwych obrażeń. Dwie programowe chodziary, spacerowiczki z kijkami, rozpędzone centralnie i rytmiczne jak lokomotywy parowe (para na parę) omal jej nie zmiażdżyły, nacierając w sportowym amoku. Jedz zdrowo, żyj sportowo. Ślepe, czy co? Właśnie – co? Nie ma rąk ani nóg, tylko cztery rogi i jest to chusteczka higieniczna wielokrotnego użytku. Ej, chyba nie będziesz się mazać z tego powodu, że jakieś gruboskórne babole nie raczyły cię zauważyć? Ich aroganckie GPS-y mają w dupie takie przeszkody jak ty, takie korki w postaci istot żywych, lecz o mizernych gabarytach. I bez kijków. Po cholerę toto żyje? 

- Proszę się nie obawiać, gdyż piesek jest łagodny – usłyszała w tej samej chwili. I to z całą pewnością właśnie do niej, Ewki Kawki, skierowany był ten tekst. Uff, więc jednak dysponuje taką ilością materii, że ktoś ją widzi bez lupy. Żul i pies, który rozszczekał się wielkim głosem, bynajmniej nie łagodnie, więc Ewelina powie: - Daje znać, że jest czujny – i żulowi spodoba się bardzo taka interpretacja zdarzeń. 

Skąd to wiem? 

- Usiądź, zmasakrowana Ewelino – nie mówię tego głośno, ale Ewka łapie o co mi chodzi w lot, i już się zatrzymuje, widząc ławkę. Potem siada.
 – Twoje powieki – mówię - robią się bardzo ciężkie, coraz cięższe. Zanim policzę do pięciu, opadną.

Zasypiając, przypomniała sobie, jak kładł rękę na czubku jej głowy. Obejmował czaszkę wielką dłonią. Czuła ciepło korony opuszek, zatopionych w świeżo umytych włosach. 

Zaczęła nosić turban i ciemne okulary, od kiedy zrozumiała, że tamta była pierwsza, że de facto żyła z bigamistą. Potem pojawiły się te sny, których ponure akcje działy się zwykle w dusznych, źle oświetlonych kaplicach, gdzie przy kawałku ołtarza w czarnej, seksownej woalce stała tamta - on obok, po prawej - i skandowała dźwięcznie: 
- I ślubuję ci miłość bardziej po grób niż inne. 
Organów zwykle nie było, tylko w rogu kaplicy lokals jakiś na długiej drabinie, artysta-samouk: – Tu jebniemy aniołka – mruczał pod nosem skupiony, zanurzając brudny pędzel w kuble z wodą. Potem ktoś intonował żwawą, popową piosenkę z refrenem: Cięż-ko umie-rać, w rytm którego wszyscy zaczynali się zgodnie kiwać. 

Budziła się i robiło jej się mdło. Nabierała pewności, że choćby bardzo chciała, zapomnieć tych słów nie zdoła nigdy. 

Tamtej jesieni, choć widywali się codziennie, zaczęła zauważać pewne symptomy rozjazdu pomiędzy zamiarami a tym, co osiągali tu i teraz, w rzeczywistym życiu. Pachniało to ironią. Patrzyła w jego twarz. Nie było na niej widać, że coś go dręczy, nurtuje. A jednak słowo „winda” zaczęło się pojawiać w jej myślach coraz częściej. Nienawidziła wind za ich klaustrofobiczność, perwersyjne zniewalanie pasażerów. Myśląc winda, widziała pułapkę. I przeczuwała niechętnie, że zbliża się godzina prawdy. Miała wtedy ochotę rozpłakać się jak dziecko. 

Godzina prawdy przyszła w niedzielne przedpołudnie, rozciągając się fizycznie w nieskończoność. Przepadł, zniknął. I jak kamień w wodę. Po tygodniu zaczęła się bać, że już nigdy go nie zobaczy. 

 - Kim pani jest dla pacjenta? – to usłyszała najpierw, po ponad sześciu miesiącach, zanim mogła go zobaczyć. Przypominał kabel od odkurzacza wsysany automatycznie w czeluść wypasionego brzucha urządzenia, które jest nadrzędne. Ktoś położył palec na guziku, zablokował i nie było zmiłuj. Kabel znikał. 

- Kim pani jest dla pacjenta? – przypomniała sobie pytanie. Więc kim jest? Teraz wie, kim nie jest: ratowniczką ani zbawicielką, darującą życie i beztroskę. Leżeć plackiem, szeptać: "powiedz tylko słowo" i powtarzać: "uzdrowione będzie ciało jego" też nie mogła, nie potrafiła. 

To była rola jej życia – rola śmiecia skamlącego o litość. I może gdyby zagrała ją wybitniej, wytrzymała te udręki i cierpienia w lepszym stylu, byłoby jej dane przeżyć zwrot ku lepszemu. Jasne.

- Śpisz? Wstań. 
- Nie śpię, palą mnie policzki. Nie patrz na mnie. 
- Mówię ci, wstań. 

Ewelina podniosła się z ławki, płosząc przy tym wielkiego gawrona, który przegarniał metodycznie zwały opadłych liści i co rusz wyławiał z tej rzeki coś interesującego. Obmacała zluzowany turban, poprawiła ramiączka topu. Spojrzała na smartfona, który był dla niej wszystkim od chwili, kiedy wypadła z głównej roli. Teraz musi wykonać zamach życia. Trzy, dwa, raz. Poszybował łukiem w drugi koniec zarośli. Fajny gadżet. 

Jakoś się nie zdziwiła, gdy zarejestrowała, że ktoś przemknął pomiędzy drzewami. Ruszyła w tamtą stronę z niedorzecznym wrażeniem, że otacza ją ciasny krąg spojrzeń. Znów publika? Będzie oceniana? Że niby nie ma wyboru co, ale może wybrać jak? Doprawdy wielkie halo. Przywilej desperatów. Jej zapał się ulotnił i oparła się o cienką brzozę, po której gnały mrówki, jak zawsze oszołomki, profanki jedne, i nie miała wątpliwości, że zaraz by ją zżarły, zanim by się zdążyła zebrać w sobie i odkleić od tego białego pnia. Nagle zdała sobie sprawę, że czeka podświadomie, ma naiwną nadzieję, że się zjawi. I że gdyby przyszedł, sprawiłby jej niemożliwą radość, ale sposób, w jaki się pożegnali, spowodował, że zawstydziła się tych myśli. Uwłaczały szarym komórkom. 

- Co ty tu robisz, dziewczynko? Ewelino, Ewko, Ewelinko, dziecko drogie, siedzisz na gołej ziemi. 
- Ziemia jest ciepła, babciu, bo ma w brzuszku miliony trupów. 

Zobaczyła pomarszczoną twarz, zawieszoną na niepewnej szyi. To nie babcia. Pochylała się nad nią starsza kobieta: 
– Co się stało? Jak mogę ci pomóc? 
- Już w porządku, bardzo pani dziękuję. 

Podniosła się na dowód, że jest dobrze, ale kobieta czekała i Ewelina musiała ruszyć z miejsca, odejść parę kroków, żeby się od niej uwolnić. Osobliwa starsza pani - w seledynowych szpilkach na kozacko wysokim obcasie i z ręcznikiem przerzuconym przez plecy, jakby wracała z plaży, z kąpieliska albo z odkrytego basenu, gdyby nie te szpilki zamiast klapków. Mniejsza z tym, bo właśnie odpuściła. Pewnym krokiem poszła w swoją stronę. 

Ewelina rozejrzała się dokoła. Gdzieś ty jest? Czy zdajesz sobie sprawę, że wystarczy jedno twoje słowo, żebym zmieniła zamiar? 
- To jest nie do pomyślenia, Ewelino. 
- Czyżby? Może chodzi tylko o to, że jesteś obojętny/obojętna, zimny/zimna jak kurczę w galarecie, że nie chce ci się szukać innego rozwiązania, zwłaszcza tego, co upadło i gdzieś leży. Więc nie wiem, co chcesz wiedzieć. Jak się czuję? Czuję się naiwnie. Że zawiodłam. Że waliłam głową w mur. Jak idiotka. 

Ewelina zbladła. Jest kretynką. Gada z ciszą, jest na czacie z chmarą glist. 
Była światem, prywatnym kosmosem, teraz znika z giełdy z dnia na dzień. 
- Nie odważysz się – usłyszała jeszcze. I na tym się skończyła jej perspektywa. 

Młoda kobieta z plecakiem, w troskliwym towarzystwie ruchliwego pasterza, owczarka berneńskiego, mega stróża, w słoneczne przedpołudnie wydaje nagle okrzyk, który przecina powietrze namacalnie, poruszając drzewa. Pies, pogodny zazwyczaj, dostaje teraz szału, szarpie się i ujada, jak w szczytowej fazie wścieklizny. Naskakuje i zaraz się cofa. Kobieta zgięta w pół wymiotuje i charczy. Chce za wszelką cenę się odwrócić, cofnąć wszystko, ale jest za późno. 

Napotkany przez nią w parku śmieszny kopiec nie okazał się pałacem mrówek. To było inne robactwo, które łapczywie, z chciwością załaziło leżącemu ciału do ust, do gardła, oczu. Chciało dostać się do samego środka, zeżreć duszę. 

Więc to już? Kasujemy konto: 
Ewelina Kawka, lat trzydzieści, prawo jazdy kategorii B, biegły English, miłośniczka kotów. Ukarana. Wykonała wyrok. Login failed. 


**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz