piątek, 4 października 2013

zostaliśmy stworzeni po to, by żyć w raju; nasze przeznaczenie uległo zmianie

**********************************************************

Te dwudziestowieczne życiorysy masakrują jednak wyobraźnię. Przy Dzienniku Sándora Máraiego raczej trudno sobie coś pogryzać (do kawki), chyba że palce, choć absurdalność historii to tylko tło dla życia, które jest w każdym przypadku stuprocentową jazdą bez trzymanki. Márai urodził się razem z wiekiem (1900) i umarł na jego finisz (1989), więc ogarnął go prawie w całości, a historia ogólna splotła się z jego własną w dość bolesnym, niekomfortowym uścisku. W którym trwał, nie wywijał się z niego, przez dziewięćdziesiąt lat.

Trudno się oprzeć prostocie dedukcji Sokratesa, który dowodził cwanie nieśmiertelności duszy na takiej podstawie, że skoro choroba duszy (rozpacz) nie niszczy jej tak, jak choroba ciała niszczy ciało, można uznać, że istnieje w człowieku wieczny pierwiastek, gdyż rozpacz nie pochłania jego osobowości (co jest zresztą męką sprzeczności w rozpaczy – że nie można z jej powodu umrzeć). Gdyby nie było nic wiecznego w człowieku, nie mógłby on rozpaczać, a gdyby rozpacz mogła pochłonąć jego osobowość, to w ogóle nie byłoby rozpaczy.

Sándor Márai miał duszę nieśmiertelną. W każdym razie na pewno do momentu, kiedy w sposób fachowy i celnie zastrzelił się z broni palnej we własnym mieszkaniu.

Na koniec fragment – prywata (czyli MOJA gęsia skórka), o kręceniu filmu w epoce sprzed efektów specjalnych, z Dziennika:

„Pewien reżyser, który w Afryce kręcił film o zwierzętach, opowiadał znajomym, że doznał ataku nerwowego, kiedy podczas zdjęć na plan wyskoczyła nagle małpa. Poganiacz chciał ją zabić kolbą karabinu, a wówczas przerażona małpa skuliła się na ziemi, małpimi rękami nakryła głowę i tym gestem okazała swój strach. Reżyser opowiadał, że był to okropny widok i nie może go zapomnieć.”

**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz