"Szwajcarzy się boją. Są bogaci, więc się boją. Ja też się boję, ale inaczej. Oni boją się utraty swego trybu życia, niezmierzonych bogactw i chomiczego dobrobytu. Ja boję się tylko tego, że może nastąpić chwila, w której coś silniejszego od mojej świadomości porwie mnie niczym wir i pociągnie ku przepaści".
(Sándor Márai, Dziennik)
Nawet jeśli tak było (Márai zrobił ten zapis w 1946 roku, tuż po zakończeniu II wojny światowej, a więc w czasie dość szczególnym), chcę powiedzieć, że po kompletnej lekturze Dziennika (skończyłam czytać wreszcie) ma się całkiem inny obraz autora. Nie myśli się o nim w taki sposób – jak o osobie zmagającej się z samym sobą, balansującej nad przepaścią (egzystencjalną, jakąkolwiek).
Czuję się wyedukowana po tej lekturze. Jaki temat zapodaje Dziennik? Oldskulowy, najogólniej taki: "Co to jest erudycja, drodzy odbiorcy?" – i jest to lekcja miażdżąco wręcz interesująca, ponieważ książka oddaje do dyspozycji usera niesamowite pokłady posortowanych danych dotyczących kultury, sztuki i w ogóle tzw. łacińskiej cywilizacji. Skrzy się dwudziestowiecznie od błyskotliwych komentarzy, trafnych obserwacji, pogłębionych analiz i interpretacji różnych zjawisk, celnych puent.
A jednak pozostałam z wrażeniem "poprawności".
Jedyne momenty w Dzienniku, kiedy Márai wypada ze swojej roli doctusa - w którą wciela się na ogół idealnie - gdy porzuca atrakcyjną w odbiorze szlachetną ironię na rzecz mniej estetycznego "szaleństwa", "wściekłości i odrazy", kiedy złorzeczy jak Hiob, gdy nachodzi go wizja "całkowitego absurdu" i ma myśli takiego rodzaju, jakich bał się u "tych wariatów-Rosjan" – że Bóg jest (jeśli jest) "ohydną tarantulą" i że najlepsze, co można zrobić, to odmówić życia "na takich obraźliwych warunkach", jakie podyktowano człowiekowi - są to te momenty, kiedy umiera jego żona, syn, pies. Trudno, żeby było inaczej, chcę zaznaczyć, że tego nie przemilczał.
Na koniec (grande finale) próbka stylu, w jakim pisany jest Dziennik - trzy w miarę reprezentatywne kawałki:
*
"W nocy podczas czytania nasuwa mi się frywolne pytanie: jak wyglądał naprawdę Paryż, w którym Pascal opisał swoje zmagania w Myślach? We francuskiej czytelni znajduję coś o vie quotidienne (życie codzienne). W czasach Ludwika XIII na półtora miliona mieszkańców funkcjonowało w Paryżu zaledwie trzydzieści studzien. Skutkiem tego wszyscy byli brudni. Nie istniała kanalizacja, wszelkie brudy kloaczne spływały po kamieniach wąskich uliczek. Wybredni, należący do "lepszego towarzystwa" ludzie poruszali się wyłącznie konno, powozem lub w palankinie, bo brudy sięgały do kostek. Król podobno kąpał się czasami – zawsze był dziwakiem. Pascal, jak wszyscy wykształceni ludzie tamtej epoki, rozmyślał i pisał w tak śmierdzącej rzeczywistości. Geniusz jest zawsze silniejszy niż brud, który go otacza".
*
"Młodzi amerykańscy pisarze z zachłannością, bez zahamowań rozbierają
swoich bohaterów w powieściach, nieustannie rozprawiają o najbardziej
intymnych sprawach cielesnych, seksualnych. Gdy ktoś pyta ich o
refleksję myślową, krytyczną, oburzają się jak nudyści, którzy uważają
za niemoralne, że ktoś w gatkach czy biustonoszu wkracza tam, gdzie oni –
pisarze i ich bohaterowie – są goli jak niemowlęta".
*
"Poziom umysłowy i moralny cywilizacji jeszcze nigdy nie znajdował się
tak nisko jak w naszych czasach. Wystarczy stanąć przed budką z gazetami
i popatrzeć na kolorowe okładki czasopism, wystarczy wcisnąć włącznik
telewizora, usiąść w kinie, spojrzeć na ten pręgierz, na tablicę wstydu
zwaną lista bestsellerów".
Aha: powiedzenie, że "u Verdiego nawet konie śpiewają", jak również porównanie Zygfryda Wagnera, wysłuchanego w lipcowym upale, do kilkugodzinnej nasiadówki w Niagarze – to też z Dziennika Máraiego.
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz