środa, 1 lipca 2009

O pewnej akcji ratunkowej i nobilitującym zastosowaniu nieposrebrzanej łyżeczki

*********************************************************

Jak czują się wybawcy, którzy uratowali kogoś przed śmiercią lub trwałym kalectwem? Nie wiem. Pozostaje jeszcze kwestia kogo. Jak się okazuje istotna.

Ja czuję się jak zwykle, choć uratowałam dzisiaj życie jednej musze. Wiem, że muchy się zabija (brzmi to jednak makabrycznie, mówcie co chcecie...), ale mnie jedna wpadła dzisiaj do kawy, więc odstawiłam filiżankę (ze stoickim spokojem, nie mówiąc co się stało, bo akurat była u mnie dość wyabstrahowana kobieta z ważnego działu ważnej instytucji i nie chciałam, żeby się przeraziła, że takie rzeczy się zdarzają;) i zapomniałam o niej.
A potem sobie przypomniałam (jak się znowu chciałam napić kawy) - patrzę do filiżanki, a ta mucha żyje, chociaż ledwo. Wystawiła głowę na powierzchnię i dryfuje. Jakoś nie miałam sumienia wylać jej do zlewu, więc wyłowiłam ją łyżeczką i posadziłam na kawałku papieru toaletowego, żeby się odsączyła. Od razu ruszyła w drogę (mało żwawo zresztą), zostawiając za sobą brązowy ślad. Umieściłam ją z tym papierem na parapecie, żeby szybciej wyschła, bo tam sięgało ciepłe słońce. Łaziła niemrawo, ale poza papier się nie wybierała, więc miałam ją na oku cały czas, kiedy wykonywałam swoją robotę. No i żyło biedactwo (paskudztwo?) do momentu, gdy wychodziłam stamtąd (żwawo). Na odchodnym pokruszyłam jej trochę bułki na ten papier, żeby paradoksalnie nie zdechła z głodu (przeżywszy zachłyśnięcie się taką dawką kofeiny). I wtedy pomyślałam sobie, że przecież jak przyjdzie sprzątaczka (która już była w budynku, ale piętro niżej), to zwątpi - na parapecie wielka, naćpana mucha na papierze toaletowym z zapasami żywności w postaci chleba. Mogłaby sobie pomyśleć, że komuś (mnie) odbiło, a najprędzej nic by sobie nie pomyślała, tylko zgarnęła wszystko ścierką do wora na śmieci. Stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, jak wtajemniczyć ją w całą sprawę (czasem z nią gadam i kojarzy mnie raczej dobrze), co też uczyniłam po drodze. Wysłuchała mnie i mówi: eee tam, dziabnę ją gazetą i po wszystkim. Żeby to choć biedroneczka jaka była, ale mucha! Ja na to, że skoro jej (musze) tak się pofarciło z tym przeżyciem, to niech już żyje i niech zemrze naturalnie. I żeby jej nie zabijała. Upewniłam ją, że w domu też zabijam muchy (akurat!) i nie jestem ich miłośniczką, ale to było dziwne zdarzenie, no i nie w domu, tylko w firmie, więc co mi szkodzi trzymać jedną muchę póki sama nie zdechnie. Uśmiała się (pani sprzątaczka) i w końcu się zgodziła, konstatując filozoficznie: faktycznie dziwne, że przeżyła. No to niech żyje, ale jak zdechnie sama, to żeby nie było na mnie:))

*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz