czwartek, 16 kwietnia 2009

Gdy proza pryska

*********************************************************

Kto wymyślił pojęcie proza w odniesieniu do codziennego życia? Z takim wydźwiękiem - negatywnym? Jakoś źle mi to wchodzi w ucho. Zgrzyta przykro, że hej. A to pewnie z powodu sprzeczności z moim osobistym odbiorem tego w końcu nie-byle-słowa. Proza brzmi całkiem dumnie i nie widzę powodu, żeby definiować biedaczką akurat ten wymiar życia, który uważamy za mniejszy, gorszy i do bani. Na dodatek kontrastować z poezją (życia oczywiście;) w sposób chyba jednak nieco zbyt prosty.

No więc prywatnie protestuję przeciwko takiemu kiczowatemu uproszczeniu. Przyznaję jednak, że jest coś na rzeczy. Życie ma taką sferę - przyziemną i pospolitą - i nie da się tego ukryć. Sęk w tym, że definicja tego wymiaru (męczącego poprzez trywialność) okazuje się całkiem płynna.

Do niedawna myślałam na przykład, że zdarzeniem z tej właśnie sfery (proza próz) jest - powiedzmy - awaria pralki. Która znowu mi się trafiła. I tym razem - ku mojemu zdumieniu - okazało się, że nie trzeba mieć w domu zepsutego akceleratora cząstek (na przykład), żeby naprawa miała niebanalny przebieg i dramaturgię godną jakichś porządnych desek (teatralnych oczywiście). Zwykły, swojski i nieco zużyty sprzęt AGD wystarczy w zupełności. Wszystko zależy po prostu od dramatis personae uczestniczących w tym procesie. Oto bowiem w przebraniu fachowca w moim domu pojawił się gigant, performer dekady (co najmniej), który przerósł nie tylko sytuację, ale również czas, miejsce oraz moją skromną osobę. Przeżyłam szok w stanie czystym. Zanim cokolwiek zrobił, wygłosił zaawansowany prolog. Zawile prezentował wielowariantowe teorie, obracające się wokół idei pralki samej w sobie i pralek w szczególności. Pominę to, co nastąpiło potem. Koleżka w typie szalonego pasjonata-badacza, teoretyka i praktyka w jednej osobie, a przede wszystkim - z wielkim poczuciem misji. Nie wiem, czy wyglądałam na taką skretyniałą, czy gość tak ma, ale tłumaczył mi wszystko po piętnaście razy (i nie wiadomo po co). Proza prysła. Szalony pralkorozpruwacz przeniósł akt reperacji w sferę godną dantejskiej gehenny. Idealny kandydat na bohatera serii Żywotów naprawiacza pralek-posłańca piekieł. Niesamowity typ. Jedyny (w końcu najistotniejszy) pożytek, że naprawił.

Dalej (chronologicznie wcześniej). Wracam z firmy. Wsiadam do tramwaju (drugi wagon), a tam imprezka. Cały tył (gdzie właśnie weszłam) zajęty przez silną grupę ludzi tzw. wolnych (wolnych od domu, mycia, pracy itp.) W każdym razie czuję ich mocno (nosem). Rubaszni i podchmieleni. Menele. Mimo to siadam obok. Zastanawiam się, czy daleko jadą. Na następnym przystanku wsiada poczciwie wyglądający Dziadzio z małym rudym pieskiem o bystrych oczkach. Tu następuje punkt zwrotny. Proza zostaje złamana i przechodzi w czystą poezję. Nagle wszystkie te niedomyte zbóje doznają silnego wzruszenia. Roztkliwiają się wspólnie i pięknie. Oczywiście na widok pieska. Jak jeden mąż rzucają się do głaskania, przemawiają do niego czule, mrugają, grzebią za jakimś żarełkiem. Wdają się w fachową rozmowę z Dziadziem. Opowiadają swoje historie. Każdy porządny kloszard ma przecież zadbanego psa:)

Idę dalej. Już pieszo (bez słuchawek). Nagle słyszę solidne chrupnięcie. Głośne. Pierwsze skojarzenie - jakieś potężne chłopisko wcina sobie łakomie rekordowej wielkości prince polo. Rozglądam się. I co widzę?? Małą, chudziutką wronkę (kawkę może?) z monstrualną kukurydzianą chrupką w dziobie, łapkach i czym się da. Radzi sobie jak może. Chrupka lekka, ale ogromna. No i smaczna - można usłyszeć:) Wronka wcina z apetytem. Na moje nadejście podrywa się na pobliskie drzewo. Oczywiście z wielkim bagażem. A posiłek? Czysta poezja:)

A tak w ogóle - trwa niewiarygodna faza wzrostu. Widać, że rośnie z dnia na dzień. Tzw. gołym okiem. Co? Wszystko. Dziś wszystko było większe niż wczoraj.

Aha, jeszcze tylko: gdybym miała kręcić dokument o tym, że człowiek i jego sprawki nie stanowią już części natury, wybrałabym miejsce, które mijam w drodze do firmy. O tej właśnie porze roku. Obraz: dzikie, splątane, zarośnięte, fragmentarycznie wykarczowane działki, w które człowiek wpuścił maszyny. Siła i lekkość wiosennego wzrostu vs. miażdżąca moc naszej ciężkiej "cywilizacji". Może śmiesznie to brzmi, ale widok robi przykre wrażenie. Tym bardziej, że ktoś (inwestor?) działa tam w skali mikro (na szczęście?) - po kawałku wydziera ziemię ludziom, drzewom, ptakom i komu tam jeszcze. Daje to kuriozalny efekt - uklepane, spreparowane kawałki w sąsiedztwie okaleczonej, ale ciągle jeszcze witalnej dziczy.

Ech.

*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz