*********************************************************
Ta historia nigdy się nie zdarzyła. Ona w ogóle nie jest historią (w tradycyjnym sensie tego słowa). Po co zatem zawracać sobie nią głowę? A jednak... Jest w końcu paru specjalistów od takich przyczynowo-skutkowych "nie-ciągów" (nie-wydarzonych w dodatku) - żywych splotów NIEMOŻNOŚCI, żarłocznie eskalujących - którzy prowadzą swoich bohaterów przez wyzywający BRAK "fizycznego", fabularnego "dziania się", wskutek czego NIC nie może się między nimi wydarzyć, włącznie z brakiem szansy na jakikolwiek konkretny finał (np. śmierć rozumianą jako definitywny KONIEC czegoś). Skazani na nieustanne zawieszenie, w którą stronę by się nie obrócili, zderzają się z wszechobecnym NIC ("więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata, / by powrócić na ziemię - lecz nie było już świata" itd., jako ilustracja;).
Po co cały ten wstęp? Żeby ostrzec. Mam dziś w głowie mocno nie-wydarzoną historię. Taką:
Hop-hop-hop... piłeczka podskakiwała coraz drobniej, żeby wreszcie wyrównać ruchy i przejść w płynne turlanie się po chodniku. Kilka osób widziało piłeczkę, ale mała Ludzieńka nie. Stała z głową zadartą do nieba, jak oskalpowany z kapelusza grzyb. Kto wie zresztą, czy jej półtrampki nie wrosły już ździebko w ziemię. Tkwiła tak nieporuszona, gdy poczuła w pewnym momencie, że coś lekko podcina jej łydki. I łaskocze, nie dając spokoju. - Co to może być? - Ludzieńka wprawdzie zadała sobie w duchu to pytanie, nie sądźcie jednak, że zamierzała wykonać w związku z tym jakiś rozumny ruch. Gałką oczną na przykład. W dół. Żeby stwierdzić po prostu, co się dzieje. Nie, Ludzieńka bała się opuścić wzrok. Łaskotanie jednak nie ustawało. - Może to kotek - myślała - albo jakaś kępka traw. Albo... Nie, nie wierzę, żeby to była piłeczka. Fajna, skoczna, kolorowa. Piłki nie zatrzymują się ot tak, u czyichś stóp. Piłki w ogóle się nie zatrzymują, ponieważ - jak wiadomo - są doskonale okrągłe, przez co tkwią w nieustającym skręcie. No chyba że natrafią na jakiś opór (równie euklidesowy;). A więc jednak jest to możliwe. Dobra, ale kto w takim razie... Nie zdążyła zapytać o sprawcę (ktoś tę piłkę musiał pchnąć, czyż nie?), gdyż usłyszała wyraźnie znajome szczekanie psa. Coraz bliżej. Pieska. Suni właściwie, drobnej Psotki, dręczonej kiedyś przez jakiegoś ciężkiego psychopatę, potem wybawionej z azylu przez rezolutną pańcię, z którą Ludzieńka gada od czasu do czasu. Co tam piłka (bo to chyba piłka)... - Cześć, Psotuniu, cześć słonko, cześć piesku - Ludzieńka schyla się do małej psinki, która ma w oczach potężny smutek. Powalający, heroiczny. Smutek całego świata, którego istnienie nie ma żadnego uzasadnienia. Smutek tego wszystkiego. - Więc to tak - pomyślała Ludzieńka. - Jak? - dopytał się głos, którego nigdy wcześniej nie słyszała. Nieoczekiwanie wydało jej się, że to głos gościa od piłki. Właśnie!
- Czekaj, Psotuniu, kolorową piłeczkę mam dla ciebie, hej, uwaga, bo zaraz rzucę.... I Ludzieńka rozejrzała się starannie - w dół, na boki, w prawo i w lewo. Przy jej łydkach nie było żadnej piłeczki.
*********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz