niedziela, 25 kwietnia 2010

Projekt: [człowiek]

*********************************************************

Wsiada do autobusu i przedziera się wprost do kierowcy. Kobieta w jasnym płaszczu.
- Poproszę bilet strefowy.
- Jaki?
- Strefowy
- Ale jaki?
- No nie wiem, strefowy. A jakie pan ma?
- Połówek nie mam.
- Ale ja nie chcę połówki.
- To trzeba mówić.
Głos z tyłu:
- Co się pan wygłupiasz, dawaj pan ten bilet i jedź pan, bo sterczysz pan na przystanku, a już po czasie odjazdu jest.

Nie słucham dalszego ciągu. Jeszcze dyszę po małym cudzie, za jaki uznaję w duchu uniknięcie czołowej kraksy z rozpędzonym kozacko gołębiem (oszołomem lub desperatem), który przed chwilą o mało co mnie nie znokautował. Jasne, wiem, moja wina. Wcięłam mu się ruchomą czaszką w interlinię wściekłego lotu (odlotu). I jak te baś-baranki szliśmy karnie na krwawą rzeź, gdy dosłownie w ostatnim ułamku przedwypadkowej sekundy zadziałały zmylone na chwilę tą nagłą akcją podstawowe prawa fizyki. Zgon gołębia w wyniku zderzenia z człowiekiem (lub odwrotnie)? Takie rzeczy się nie zdarzają. Empiria przełożona na matematyczną kalkulację wykazała zerowe prawdopodobieństwo i praktycznie wykluczyła taką możliwość. Ergo - nikt nikogo nawet nie drasnął, a lokalne media nie zjawiły się na miejscu zdarzenia. Wielka szkoda. Ochłonęłam. Jestem w autobusie, a chaos narastający wokół płowego płaszczyka uświadamia mi nagle jasno, że powyższe cudowne ocalenie (no dobra, nie-cudowne) nie daje mi licencji na radosny ciąg hepi-endów przez długą resztę tej doby (choćby tyle). Niebo wprawdzie wyczesane aż łyse (zero ptaków, zero baranków), ale pod nim człowiecze stadko w dość obszernym pojeździe mechanicznym zatrzymało się właśnie z piskiem obuwia nad przepaścią z napisem: PAT, zaszczękało groźnie zębami i chaotycznym stępem zawróciło na środek areny, wyrzuciwszy duże ilości wściekłej piany. Chryste, źle to wygląda. Na mózg rzucają mi się same prajmtajmowe koszmary - wielki słoń śmigający po drzewach jak małpka, mordowane bestialsko tłuste plamy, ujeżdżany tygrysek na biegunach, eksterminowane z premedytacją całe cywilizacje gadatliwych, elokwentnych zarazków itd. Żadnych krzepiących myśli, typu człowiek jest trzciną w kosmosie, ale trzciną myślącą, albo człowiek to istota społeczna. Znikąd ratunku. Tylko szczęk ścierających się wrzasków, wreszcie syk zamykanych drzwi. Jestem w środku i marzę o pustyni.

- Dopóki nie przeszłam obozu, byłam tylko projektem człowieka - tak mówi dzisiaj prof. Joanna Pensonowa, która 4 lata spędziła w Ravensbrück.
O stawaniu się w takim piekle nie potrafię nawet dłużej myśleć. Ekstremalna, wynaturzona obróbka. Wojna.
Ale jeśli każdy z nas (w co nie wierzę) ma swój boxik z napisem: Projekt [imię i nazwisko], sądzę, że w normalnych warunkach ewentualne "ecce homo" jest dopisywane dopiero na samym końcu. Albo wcale.

*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz