*********************************************************
O tym, że Olga Tokarczuk lubi "Lalkę" Bolesława Prusa i że fascynuje ją postać Wokulskiego (co mnie zresztą wcale nie dziwi), wiem od dawna. A dokładnie - od kiedy przeczytałam jej esej pt. "Lalka i perła". To bardzo ciekawy tekst, a przypomniał mi się, o dziwo, w trakcie czytania jej najnowszej (i doskonałej) książki pt. "Prowadź swój pług przez kości umarłych". Jest tam taki charakterystyczny kawałek, gdy główna bohaterka doświadcza czegoś, co można by określić jako stan wszechogarniającej, egzystencjalnej empatii, a co sama opisuje tak:
"Czułam się do głębi poruszona tą ludzką krzątaniną. (...) Stanęłam na pochyłym rynku i powoli zalało mnie potężne poczucie wspólnoty z przechodniami. Każdy był bratem i każda - siostrą. Byliśmy tak do siebie podobni. Kruchutcy, nietrwali, podatni na zniszczenie. Kręciliśmy się ufnie pod niebem, z którego nie czekało nas nic dobrego. Wiosna jest tylko krótkim interludium, za nią postępują potężne wojska śmierci."
Nie wątpię, że duch Bolesława Prusa unosi się nad każdą dobrze napisaną prozą - wyżej lub niżej - ale w tym momencie z całą pewnością stał się ponownie ciałem, to jest słowem w zasadzie (w pierwszym rzucie, bo "ucieleśnia" przecież dopiero wyobraźnia odbiorcy). Żeby się o tym przekonać, trzeba zajrzeć do pierwowzoru. Mam na myśli "Lalkę" oczywiście, gdzie Wokulski przeżywa podobne doświadczenie ("doświadczenie wspólnoty w cierpieniu", jak je określa Tokarczuk w "Lalce i perle" właśnie), które Prus opisuje tak:
"[i zawładnęło nim] współczucie powszechne, ogarniające wszystko - ludzi, zwierzęta, nawet przedmioty, które nazywają martwymi... Przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek, tym głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożliwe spojrzenia. (..) I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających pomocy. Czuł zmęczenie koni ciągnących wielkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy, zgubiwszy swego pana i rozpacz suki. Bolały go drzewa obdarte z kory..."
I tak dalej. Ciarki przechodzą.
Tym sposobem Janina Duszejko (bohaterka "Prowadź swój pług...") wstąpiła definitywnie w zacne szeregi weltschmerzowców o wyższych tęsknotach spod znaku Wokulskiego. I - jak przystało na dużą prozę - odbyło się to dotkliwie i wiarygodnie.
Jeszcze jeden był moment ostatnio, gdy ten "weltschmerz" mi się przypomniał. O pewnym alaskańskim (czyt. ciemnym i mroźnym) poranku do tramwaju wsiadło dwóch koleżków, którzy mieli chyba ciężką noc. Czerwoni na gębach. Z jakimś dobytkiem w wielkich siatach. Jeden z nich nie mógł opanować nerwowych tików, które co rusz wstrząsały nim pod kurtką. Z rozmowy wynikało, że popadli w jakieś tarapaty. Nagle młodszy wyjął z siatki gołębia (gołębicę, jak się okazało).
- Masz - powiedział. - Ta jest najlepsza. I podleczona. Możesz se ją wziąć. Mnie już na niczym nie zależy.
Gołąbeczka (mała, biała, oczy jak paciorki) była na pewno żywa, choć zupełnie znieruchomiała. Drugi obejrzał ją dokładnie, podrygując przy tym od tików, po czym wsadził ją do swojej torby, którą zasunął. Coś wymamrotał, że odda, że ma jakiś papier... Potem siedzieli, milcząc, tylko ten drugi miotał się ciągle groteskowo. Rozluźnienie węzła szalika oczywiście mi nie pomogło.
*********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz