piątek, 6 lipca 2012

Sądzę, że dzisiaj jest piątek

****************************************************************

Sądzę również, że to z powodu nawrotu uczucia niedosytu i głębokiego żalu pod adresem hardej Egzystencji, która nie dała Franzowi Kafce żadnej uczciwej szansy na dokończenie kilku utworów literackich, w tym powieści pt. Zamek - że to z tego powodu przestałam się wysypiać, grzebiąc z dużym przejęciem tu i tam, wertując.
I że to właśnie dlatego, kiedy wreszcie znużona padłam, wprawdzie bez zamiaru zasypiania, ale chyba zasnęłam jednak i w czasie snu się to wszystko rozegrało, choć właściwie to nie był sen, w każdym razie na pewno nie znajdowałam się jeszcze na jego dnie, byłam tylko jakby zanurzona, bo słyszałam wszystko wyraźnie – pojawił się przede mną ten nieprawdopodobny, skandalicznie zdekomponowany osobnik, który miał głowę jakby nadłamaną w karku, przekrzywioną nienaturalnie, a w dłoni, wychodzącej wprost z brzucha, trzymał chusteczkę. Nie rozszlochał się jednak wcale, jak można by oczekiwać (w sumie), lecz kierując wprost na mnie mocny wzrok, udzielił mi darmowej, egzystencjalnej porady, o którą nie zdążyłam nawet prosić:  - Po ludzku, arcyludzku musisz do tego podejść – rzekł i zabrzmiało to bardzo dobitnie, nawet surowo. Następnie drugą ręką, prawą, tradycyjnie, o dziwo, umiejscowioną, złapał się za obwisłą czaszkę, która mu wciąż opadała, być może z powodu upału, który panował bezdusznie w tym moim jawo-śnie, a być może z powodu bólu. Wtedy nadjechał z lewej strony wóz wiejski, drabiniasty, jak z germańskiego skansenu żywcem wyjęty, ale bez konia, więc N. (bo był to oczywiście Nietzsche) pochwycił dyszel i zaprzągł się do niego dość sprawnie. Po czym odjechał. A gdy tylko opadł za nim kurz, tak morderczy dla każdego astmatyka, przez te same magiczne drzwiczki do tej samej niewielkiej przestrzeni tego samego, wciąż chyba trwającego, sennego widzenia (mojego), wszedł gwałtownie, lecz zapukawszy uprzednio, pisarz polski Witold Gombrowicz, który jednak tak się ustawił, że patrzyłam na niego pod słońce. Miał na sobie sweter i marynarkę, której nie zamierzał bynajmniej zdejmować pod wpływem gorąca. W dłoniach oczywiście gniótł czapkę. Wszedł ewidentnie po to, żeby przemówić, co też uczynił, na dodatek z wielką swadą. Zrobił się z tego paradoksalnie (to nie on był przecież filozofem) całkiem spójny, pojęciowy wywód na temat jego osobistego stosunku do egzystencjalizmu:
- Jest to jasne, choć w gruncie rzeczy ciemne – zaczął - że poza świadomością istnieje byt. Zawsze to wyczuwałem. I dlatego uważam, że zabrnięcie ludzkiego ducha w egzystencjalizm było nieuniknione. Ale teraz – ciągnął energicznie - egzystencjalizm chce się dobrać do mnie całego. J e s t e m  egzystencjalistą (zabrzmiało to, o dziwo, kategorycznie) poprzez sposób odczuwania świata, a także widzenia go, ale opieram się egzystencjalizmowi filozofów, teoretycznemu i systematycznemu, ponieważ świat, który z niego powstaje jest sprzeczny z moim życiem. Gdy mi mówią egzystencjaliści o świadomości, lęku i nicości, wybucham śmiechem nie dlatego, żebym się z nimi nie zgadzał, lecz dlatego, że muszę się z nimi zgodzić. Zgodziłem się i co? I to: nic się nie stało.
To powiedziawszy, pisarz roztopił się, rozpłynął, tak jak wszystko na tym ziemskim globie, jak sam glob, zawieszony w kosmosie, który nie może w związku z tym zapewnić nam gruntu pod nogami.

Po tym wszystkim otwieram wreszcie oczy. I jeśli się nie mylę, patrzą na mnie kotki w niewielkich ilościach (szt. 1).

Po tym wszystkim przecieram mocno oczy. I jeśli się nie mylę, nadal mogę powiedzieć to samo: nie wiem wprawdzie, kim jestem, NIE WIEM, jednak wiem, kiedy mnie deformują. Konstatuję to z ulgą. Uff.

Przypomina mi się anegdota, jak Gombrowicz któregoś dnia wybierał się na pocztę w Tandilu i zaczepiła go Nona (właścicielka domu, gdzie wynajmował pokój). Rozmowa wyglądała następująco:

N. – Drogi panie Witoldo, nic pan nie robi, traci tylko czas z tymi smarkaczami, więc może nadałby mi pan telegram do córki...
W. – Oczywiście, señora… jakiej treści?
N. – Króciutki, Witoldo – podaje zapisaną kartkę – tylko to.
W.G. bierze papier do ręki, czyta i nagle zamiera w bezruchu.
W. – Ale czy… czy muszę to przepisać ?
N. – Nooo, tak… napisze pan: czekamy na ciebie stop mamusia… to do mojej córki, pan rozumie?
W. – (zmieszany) Señora, zrobiłbym to z miłą chęcią, ale jak mogę się podpisać „mamusia”?


  Witold Gombrowicz z kitkiem

****************************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz