*****************************************************************
Piątek
W piątek wieczorem burza, której wiatr i niepokój mógł się nawet podobać w pierwszym rzucie, gdyż niebo pociemniało i światło jakieś kosmiczne, patetyczne nadało całej przyrodzie nowy kształt. Lecz która błyskawicznie (sic!) przepoczwarzyła się w bestię ugodzoną, rycząco-grzmiącą, fosforyzującą nienaturalnie. Zaczęła ciskać gromy ponadprzeciętnie wściekle, jakby chciała za wszelką cenę unicestwić każdy z nich nieodwracalnie. To był pogrom po prostu. Pogrom gromów. Plus ulewa. Najpierw luźne krople, potem gęste, a po chwili zwarta ściana, gigantyczny, wielkoformatowy chlust, który wywołał popłoch pośród licznych postaci, przemieszczających się pieszo, głównie ludzkich, ale też zwierzęcych, z których każda poczęła pędzić w swoją stronę. Byle nie pod najbliższe drzewo. Także ja. Także bez parasola. Jak najbardziej. Za to z firmowym lapkiem, umieszczonym w ozdobnym FILCOWYM kuferku. Więc pociekło wszystko i przeciekło, połączyło się w strumienie i potoki. I pioruny umierały nadal obficie w zetknięciu z celem, ja ze strachu, również obficie, mając jasną świadomość swojej nieobojętności elektrycznej, a także egzystencjalnej, gdyż jednak bardzo chciałam przeżyć.
Sobota
Moim zdaniem nie było burzy.
Niedziela
Burza przedpołudniowa, całkiem inna, ucywilizowana jakaś, a więc paradoksalna, zmoderowana jakby, jednak grzmiąca, tak że można było nie czuć się pewnie, a nawet bać się trochę, ale też jednocześnie bawić się swoim strachem, zwłaszcza jeśli przebywało się właśnie w domu. Dlatego wstałam w pewnym momencie i dla żartu (ale nie do końca) wyciągnęłam rękę w rozkazującym geście, znanym skądinąd (Stój!), ale burza nie zatrzymała się, nie zawiesiła. Trwała sobie w najlepsze dalej. A ja nie wyciągnęłam ręki po raz drugi. Bardzo przepraszam.
*****************************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz