niedziela, 5 lutego 2012

Awers & others, czyli o wojnach naszych, które wiedziemy ze światem (oraz mrozem)

*********************************************************

- Nie, to jeszcze nie tutaj. Musi pan skręcić w prawo, potem kawałek prosto. I znowu w prawo. Tyle. To niedaleko.
- W prawo? Dwa razy w prawo? Może jest jakaś inna droga? Bo ja tak mam fatalnie, mówię pani, że organicznie nie cierpię skręcać w prawo. W ogóle nienawidzę prawych stron. Nawet ciuchy, takie, co mam pod spodem, noszę na lewo. Podkoszulki na przykład. Psa tak wytresowałem, że też w prawo nie skręci, tylko warczy.
Patrzę na gościa ze zdziwieniem, które opuszcza mnie jednak szybko na widok autentycznej udręki, jaka maluje się w jego pozbawionych makijażu oczach (w takim dokładnie języku sublimują się w tym momencie moje myśli, który jest jak z Do Laury sonetów albo innych utworów literackich żywcem wyjęty, zawieszonych raczej wysoko ponad zmrożoną aktualnie glebą). W przypływie nagłej empatii, próbuję to sobie wyobrazić: prawostronny skrętowstręt, do awersu awersję maniakalną, antysystemową, no bo tak. O podkoszulki mniejsza, ale to odruchowe wyrównywanie do lewej przy chodzeniu, błąkanie się, błądzenie z powodu nadrzędności celu innego zgoła niż cel pieszej wyprawy, którą się podejmuje… Gdy się myśli o tym wyłącznie, żeby w prawo nie skręcić. Tylko o tym. Ogólnie, raczej lipa.
- W sumie można tam dojść inaczej, tyle że trochę dłużej będzie pan szedł – mówię to jednym tchem, a także zgodnie z prawdą, choć nie całą, bo zamiast słówka "trochę" należałoby zastosować inne: "znacznie".
- To nie szkodzi...– jego zbolałą, chrystusową twarz rozgrymasza skutecznie nagła radość (jak widać trzyma się mnie uparcie ten sonetowo-odeski styl w kontekście tego koleżki). Jest jasne, że może iść bez końca, byle w lewo. Pochylam się więc skwapliwie nad obmyśleniem dla niego nowej trasy, lewoskrętnej ma się rozumieć. A także objaśnieniem dokładnym, co i jak. Wychodzi z tego niewąskie kluczenie, choć docelowe miejsce, to, gdzie zmierza, jest położone dosłownie rzut beretem od punktu, w którym się znajdujemy, stojąc i nie skręcając nigdzie póki co. Jednak beret jest w tym wszystkim najmniej istotny. Dochodzi wreszcie do tego, że ogarniamy całość. I możemy zacząć działać zgodnie z planem. Ja też. Więc szarżując lekko, wykonuję swój ruch, prawoskrętny, bez upadku pomimo brawury, odmachując na do zobaczenia jego głośne oraz roześmiane. Biegnę dalej - do domu, do domu! - atakowana feerią niekoniecznie przyjemnych dźwięków. Oraz mrozem. Przez zdjęte z uszu słuchawki jest mi jeszcze zimniej i głośniej, paradoksalnie. A w tym ogólnym szumie wbijają mi się w bębenki strzępki tekstów, kawałki dialogów:
- To założysz się?
- O co? Że co?
- No że szybciej zawiążę sznurowadło niż ty włożysz rękę do kieszeni.
Wsłuchuję się przez chwilę w dalszy ciąg.
- Ej, coś mi tu nie pasuje. Musi w tym być jakiś bajer.
- Bajer jest taki, chłopie, że nie wkładasz do kieszeni całej ręki, co nie? Kumpel flaszkę tak wygrał. Hehe.
Biegnę prawie, czując, że się rozpadnę za chwilę na tym mrozie. Sążnistym. Jedwabistym. Na widok piekarni przypominam sobie o chlebie [piiiiiip].
- Dobry wieczór! - tuż przed sklepem wpadam na pana Czesia, sympatycznego małżonka pani Basi, z którą utrzymuję sporadyczny międzyludzki kontakt, międzysąsiedzki dokładnie, na okoliczność posiadania przez nią psa oraz ogólnie, na skutek jej zainteresowania otaczającym światem, w tym moją osobą, o czym wspominałam już kiedyś. - Miło pana widzieć. Co u państwa? Panią Basię proszę pozdrowić koniecznie.
- Dobry wieczór! dobry wieczór! Wszystko dobrze! Grzech by było narzekać, jak się nic złego nie dzieje. A Basia do sklepu akurat weszła, to się spotkacie.
- Tak? Cieszę się bardzo.
Do widzenia wzajemne. I dobranoc. I słodkiego, miłego życia. Sympatyczny bardzo ten pan Czesio. W sklepie rozglądam się. Widzę. Więc podchodzę, uprzedzając fakty.
- Dobry wieczór, pani Basiu. Co tam słychać?
- Aaa… niewesoło, dobry wieczór. Niewesoło. Same pogrzeby…
To akurat było wiadomo. Że pan Czesio jak zwykle lekkoduch, jak kret ślepy, jak dziecko we mgle, nie dostrzega dookolnych zgonów. Pani Basia wie, że ja jak Czesio - tak się błąkam między meandrami, więc dla dobra mojego, gdyż mnie lubi, mówi do mnie kapitalikami, Times New Roman czcionką 18: nie jest życie bajką, raczej nie jest. Na szczęście w sklepie jest ciepło. I pachnie świeżym chlebem. No to słucham.

*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz