*********************************************************
Wskutek wykolejenia się tramwaju, który uderzył w inny tramwaj, nie powodując jednak żadnych fizycznych obrażeń wśród pasażerów (strat moralnych nie oszacowano), nastąpił trwały rozkład resztek tego dziwnego dnia. W rozkładzie jazdy rozkład, rozsypka, dekonstrukcja stała się praprzyczyną zdążeniowej zapaści (nie zdążyłam!) o lawinowym charakterze, do której doszło nagle w tym dwugodzinnym około, ciemnym przedziale czasu, już wieczornym. I cały łańcuch zdążeń, który miał się przełożyć na sprawy załatwione w konkretnej chronologii oraz postępie warunkowym, okazał się tak ściśle skutkowo-przyczynowy, że niezdążenie pierwsze, niestanięcie na rzęsach, żeby zdążyć, pociągnęło za sobą nieuniknioną niezdążeniową serię, a w efekcie konieczność odpuszczenia sobie całości.
Nie gustując w przyczynach i skutkach, to znaczy w takich klimatach, wierząc w duchu w działanie na przekór (chronologii oraz innym ograniczeniom, także logice w pewnych sferach i trybowi warunkowemu), „gdybym dostała nagle jakieś extra minuty, powiedzmy sto dwadzieścia, tak około…” – pomyślałam w kategoriach zysku wobec takiego obrotu spraw.
Gdybym dostała nagle jakieś extra minuty, powiedzmy sto dwadzieścia, tak około, udałabym się wolno w jakieś osobne miejsce, tam, gdzie rosną na przykład poziomki, testując przy okazji nowe obuwie swoje, zarąbiste, które nabyłam niedawno drogą uczciwej transakcji B2C. Nie odmówiłabym sobie lekkiego podniesienia poziomu decybeli w swoich uszach, w związku z czym nie odebrałabym zapewne kilku połączeń. A także równie lekkiego obśmiania się – przechodząc - ze światełkowych aniołów typu „gigant”, które jak dziadki zdute na krzesełkach se siedzą pod magistracką choinką (wiem, że to niby ławeczki, ale wyglądają jak zwykłe stołki), w zasadzie nie wiadomo, w jakiej funkcji - być może fazę pośrednią, przedupadkową anielską ilustrując. Gdyby mi przyszła ochota na małą czekoladkę, taką delfinkę powiedzmy, weszłabym do sklepiku, mając cichą nadzieję, że uniknę tym razem spoliczkowania zszokowanej kasjerki przy pomocy własnego pierścionka, jakkolwiek to brzmi. Chodzi o to, że wskutek wykonywania zbyt gwałtownych i zamaszystych gestów, noszony przeze mnie stale pierścionek, trochę zbyt luźny, spada mi czasem z palca (macham – spada), szybując śmiałym łukiem w sobie tylko wiadomy punkt, którym bywa niestety – jak ostatnio - pani z kasy zdębiałe oblicze, trafione celnie, centralnie przy wyciąganiu portfela (dziwnym trafem!) i oniemiałe słusznie. Jeszcze coś sensownego (a propos dziadków anielskich) machnąć by można dla dziadka nie-mojego-mojego, który jednak poważnie traktuje naszą relację, stara się i poczuwa do wzajemności. Widzę, jak ściemnia w pocie czoła, żeby to wszystko uwznioślić, uatrakcyjnić, poruszyć, chociaż wie, że nie musi tego robić, bo i tak mamy wieczny dil, bezwarunkowy. Zaś w części ekspiacyjnej mogłabym wszem i wobec wygłosić wielkie sorry dedykowane wszystkim martwym przedmiotom świata, które non stop posądzam o złośliwą współpracę z wszechobecną w kosmosie metafizyką (złośliwość rzeczy martwych – tak się to chyba nazywa oficjalnie). O nic złego was nie posądzam, hej! Gadam tak tylko, naprawdę, wiecie przecież.
I jeszcze mały kliring osobistego sumienia z pełnym zapału brakiem postanowienia poprawy, choć jestem nadal durna do tego stopnia, że widząc w sieci Handel myślę Händel. A jednak, drogi kosmosie, jestem faktem. Akt narodzin jest nieodwracalny. Równie konkretnie, jak akt śmierci.
*********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz