niedziela, 22 stycznia 2012

Wniebogłos

*********************************************************
W dychotomię myśli oraz ciała, ich rozłączenie w przestrzeni (ciałem tu, a myślami tam), popadała na tyle często, że przegapiała nagminnie docelowe przystanki. A także inne konkretne punkty geograficzne, w które powinna skręcić, udać się, wpaść na chwilę. Lub na dłużej.

Z powodu tego prostego braku koordynacji pomiędzy sferą myśli (zamyśleniem) a obecnością ciała tu i teraz, jeździła za daleko, wchodziła za wysoko itd. ileś przystanków przeciętnie, ileś pięter. Potem musiała w pośpiechu przewijać wszystko do tyłu. Na własnych butach, wiadomo. I było to o tyle zagadnienie, że miewała z tego powodu spore obsuwki.

Mając jaskrawą świadomość tej swojej ułomności, w chwilach determinacji pracowała nad sobą, jak szalona. Choćby teraz. Skoczyła na równe nogi, jak pochlapana wrzątkiem, skonstatowawszy przytomnie, że wysiadka, że już jej przystanek. Co okazało się jednak – ale szok! - całkiem nieadekwatnym opisem dla wykonanego przez nią manewru (konkretnie słowa "skoczyć" oraz "na równe nogi"). Gdyż ku własnemu zdumieniu stwierdziła z całą pewnością, że nie nastąpił po prostu ŻADEN w jej wykonaniu zryw. A wszelkie usilne próby ponowienia go, kończyły się bezproduktywną szarpaniną. Synchronizując w locie myśli swoje ze swoim ciałem, tu obecnym, jednak uziemionym, zdjętym jakąś tajemną niemocą, błyskawicznie ogarnęła całość. Przypomniała sobie. Już poczuła. Że przecież w trakcie podróży przysiadł ją dość skutecznie, przypierając do szyby, potężny poprzez kożuch, jak z planu tego filmu o ucieczce z Syberii, jowialny wernyhora, gość jakiś całkiem siwy, w podeszłym wieku. Który teraz, na jej gwałtowne ruchy, zareagował wyraźnie zainicjowaniem skomplikowanego procesu wygrzebywania się z przyjemnej pozycji siedzącej, w którą zapadł się był z lubością. Odklejania się od siodełka. Nagarniania bezkresnych fałdów syberyjskiego odzienia. Gdyż, jak się okazało, też wysiadał na tym przystanku. Celebrował przy tym wszystko ekstremalnie, a żeby klimat sitkomu był jasno wyczuwalny, ordynował sobie na głos bez obciachu swoistą auto-instrukcję, którą ktoś mu chyba musiał zakodować, a on odtwarzał ją teraz inteligentnie, we właściwych momentach akcji, stosownie do bieżących potrzeb. – Wstaję – mówił, gramoląc się wolno, ale skutecznie, nie wahając się przy tym użyć jej dość wątłego barku w funkcji balkoniku lub innej poręczy, i przeciskając się (ona za nim). - Trzymam się, trzymam! – wołał, kontynuując w sklerotycznym, operetkowym stylu ("umieram, umieram, ach właśnie to robię"), gdy już powstał i znalazł się w otwartej przestrzeni tramwaju, gdzie pozostała mu do trzymania tylko rurka. – Naciskam! – tajming miał idealny, gdyż tramwaj zatrzymał się właśnie na przystanku. Wysiadł, choć było to bez wątpienia najdłuższe wysiadanie, jakie widziała w życiu. Wygląda zresztą na to, że najdłuższe również w życiu motorniczego, który chlasnął jej w związku z tym zamykanymi drzwiami tuż przed nosem tak nagle, z taką werwą, że uwierzyła mu szczerze: nie mógł tego po prostu dłużej zdzierżyć. Zrozumiała więc, że nie ma wyjścia. I wysiadła na przystanku dalej, gdzie poraził ją od razu widok czerwonego jakiegoś kwadratu, odcinającego się wyraźnie od nasyconego, czarnego tła. Dobrej jakości sutanna, pomykająca ulicą z reklamówką "nie dla idiotów", wściekle czerwoną. Nawet nie patrząc na głowę, wiedziała raczej na pewno, że TAKIE czarne z czerwonym nie może w tym mieście oznaczać księdza. Tak biegają tylko zakonnice, w przypadku których decorum nie zdycha jakoś niereanimowalnie z powodu reklamówki - czerwonej, nie dla idiotów - w ręku. W przeciwieństwie do przypadku księży. Tak to właśnie wygląda w tym mieście. Zresztą i tak wyszło słońce i przestała widzieć cokolwiek. A jej myśli oczywiście poszły za nim:

- Słonko, które jesteś w niebie. Od którego opędzam się latem, bo wydajesz mi się zbyt pastewne w ignorowaniu profili oraz uczuć indywidualnych, ciut bardziej wysublimowanych, rozjeżdżających się czasem z lansowaną przez ciebie misją hurtu oraz namnażania.
- Słonko moje, które jesteś w niebie, to znaczy cholera wie gdzie, chlipałabym za tobą wniebogłosy, ale milczę.
- Słonko moje, zawiasie myśli, sorry, że się nie mieszczę w lejaucie, o czym rozmyślam czasem usilnie między jedną twoją eksplozją a drugą.
- Jak i o tym, żebym mając do wyboru stan spoczynku i stan gotowości, błogostan albo jeżostan, nie wybierała pierwszego, i zawsze z taką mocą, jak nie wybieram teraz. Hawk.

*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz