niedziela, 19 lutego 2012

Józef i jego bracia

*********************************************************

Latem łatwo było go znaleźć. W dni robocze, weekendy i święta przesiadywał na schodkach betonowego bunkra. W którym po drugiej stronie, na przeciwległym końcu, działał obecnie aktywnie lokalny zakład fryzjerski. Właściwie „salon urody”. Oklejony zawsze do wypęku odręcznymi ogłoszeniami na temat wielkich obniżek, pakietów i promocji. Wyposażony ostatnio w duży, ruchomy neon. Przez który gnały krzykliwie różne ciekawe hasła. O woskowaniu uszu. O przedłużaniu włosów, nosów, paznokci oraz rzęs, literalnie bez granic, a także przyjemności z powodu posiadania większej ilości tego, czego matka natura, w swej niedoskonałości, nie potrafiła w klientach wygenerować sama. I ambitniejsze teksty leciały także czasem, o literackim zacięciu. Wiosna idzie, ale szał, nadaj swej fryzurze kształt. Takie na przykład.

Tam właśnie siedział latem. Codziennie. Już od świtu. W funkcji darmowej przestrogi dla okolicznych mieszkańców: tak się zabagnisz, brachu, tak się zapuścisz, siostro, jeśli ci się wydaje, że obejdziesz się bez nas, urodologów oddanych. Jeśli wydaje ci się, że nie jesteśmy esencją twojego tu żywota, w układzie planetarnym nazywanym Słonecznym. Nie bądź frajerem, zajrzyj!

Antyreklamą żywą beztroskiej abnegacji, ewentualnie reklamą, zależy od odbiorcy, był ten gość niewątpliwie. Razem z ptakami chyba wstawał w te letnie dni. W każdym razie zawsze już siedział, kiedy zjawiała się rano na przystanku. Kończył dzień też klasycznie, jak nasi pradziadowie albo Bogumił Niechcic - tuż po zachodzie słońca, gdy zaczynało szarzeć. Zamykał swój teatrzyk. Odczyniwszy uprzednio malowniczy rytuał przygotowania do startu stóp swoich bez skarpetek, pozostających w spoczynku przez cały długi dzień. Zaczynał je rozcierać. Kolejno - lewą, prawą. Ugniatać, podszczypywać. Na koniec wsuwał na nie ekscentryczne końcówki. Idealny rekwizyt na jego małej scenie, choć w życiu, jako buty, raczej nie do przyjęcia. Parafrazując poetkę. A jednak szedł w nich w real i jakoś dawał radę człapać w tym kuriozalnym, powiązanym gordyjsko i bardzo amatorsko letnim obuwiu swoim. Kulejąc wprawdzie trochę, ale naprawdę lekko. Cały w ogóle dizajn miał bardzo osobliwy. Generalnie na tyle, że gdyby rzecz się działa w ubiegłym wieku może, w tym szalonym dwudziestym, w mniejszym trochę miasteczku, ganiałaby na pewno wokół tego odmieńca gromadka zajawionych osiedlowych dzieciaków. Tyle że rzecz się działa w czasie i miejscu takim, gdzie każdy jednak sobie, pomijając bliźniego, wypaśną rzepkę skrobał oraz dziecku swojemu, zakupioną za niemałą kasę. Więc chodził bez żadnej asysty.

Tymczasem przyszła zima. Któregoś dnia, przechodząc obok gromadki pod sklepem, usłyszała przypadkiem rozmowę żeńsko-żeńską, mniej więcej takiej treści:
- Ten Zbyszko z Bunkra, wiesz który, to gdzie się znowu zaszył? Odśnieżyłby mi, jak w zeszłym roku, za trochę sera i kiełbasy, to go wcięło na amen.
- Pojęcia nie mam. Nie wiem.
No właśnie, gdzie ten koleś? Wiedziała, że zimuje gdzieś w okolicznych blokach. Nie emigruje donikąd. Z rzadka wprawdzie, ale przewijał się czasem tu i tam. Niekiedy zresztą, o zgrozo, na schodkach tradycyjnie posiadując wiadomych na tym mrozie. Gdzie sypia, gdy jest zima, i w ogóle, co robi, o tym nie miała pojęcia. Teraz, na tego niusa, usłyszanego przypadkiem, że gościa nikt nie widział już od jakiegoś czasu, poczuła się tak sobie z tą niewiedzą.

Zobaczyła go dwa dni później. Jak kuśtyka charakterystycznie, rozkołysany zdecydowanie bardziej niż latem. Podeszła, szukając jego oczu w czeluściach ogromnego kaptura, nasuniętego na twarz. Chciała mu to powiedzieć – że jest poszukiwany do odśnieżenia za kasę, albo za ser i kiełbasę. Miała lekkiego cykora, bo nie gadała z nim nigdy i nie miała pojęcia, czy to jest dobry pomysł. Przed oczami stanęły jej nagle wszystkie harde jednostki, z jakimi się zetknęła sympatycznie w ostatnim czasie. W tym jeden hydraulik, który na pół tramwaju ryczał do telefonu: - To sam se rób, debilu, bo nikt za żadną kasę czegoś tak kretyńskiego ci nie zrobi, idioto jeden! Oraz koleżka-goliat, który w dłoniach-olbrzymkach, wielkich jak bochny chleba z dziadkowych opowieści, trzymał z finezją książkę i przewracał z mozołem, w miarę czytania, kartki. Bardzo misternie to robił. Wbrew swym bokserskim gabarytom. I jeszcze „Kordian gratis” z newslettera z teatru jej się przypomniał. Ale to nie całkiem a propos.

Zareagował od razu, kiedy mu powiedziała o kobiecie i o odśnieżaniu:
- Wiem która to. Pójdę do niej. Może być ser i kiełbasa. Gołębi otępiałych nie będę przecież zjadał. Chociaż się pchają do gara, durne takie. A ty mi powiesz coś jeszcze? Nie? No to ja ci powiem. Kojarzysz tego sukinkota, Józefa K.? Wiesz gdzie on teraz mieszka? Jaki ma aktualnie adres zameldowania? To ci powiem. Tu się zagnieździł, robak – stuknął się dramatycznie kościstym palcem w skroń, aż poszło głuche echo. Wyszło na to, że mieszka ten Józef w jego czaszce. – Deszyfrację akurat robię tego popapranego germańca. Spać mi nie daje w nocy. Dlaczego ten półgłówek, to znaczy Kafka Józef, nie czuje żadnej winy? Zawartość winy w gościu wynosi równe zero. Nic wam, mówi, nie jestem winien. Nie aktem woli własnej, lecz aktem woli cudzej wbiłem się na ten świat. Nie prosiłem się tutaj. Więc niby z jakiej racji miałbym się teraz kajać? Wy żeście mi wcisnęli fałszywy bilet wstępu. Niby za free. A teraz, hehe, jakie zabawne, przychodzicie tu nagle z prostym przekazem takim: „cios jeden mały nożem będzie cię to kosztować, a wcześniej w łeb kamieniem. Jak już się zadomowisz. Taki drobiazg”. To jest jakaś parodia transakcji. A o Rilkem poecie słyszała?
Wtedy dopiero zobaczył osłupienie w jej oczach. Nerwowe w śniegu grzebanie raz jedną stopą, raz drugą. W sumie najchętniej chyba zapadłaby się na chwilę pod rozmrożoną glebę. Z nieogarnionej żenady. Że z serem i kiełbasą biegła tutaj do niego, a on kuśtykał mocniej nie za przyczyną głodu oraz z braku higieny. Tylko z powodu melancholii. Która go osaczała, właziła mu w kieszenie, obciążała, jak balast balon, żeby sobie nie fruwał zbyt beztrosko.
- Mieszkam nigdzie, trochę jak on – uprzedził jej pytanie. – Ale nie martw się, zatrzymam cię jeszcze nie raz.


*********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz