*********************************************************- A dlaczego masz takie małe, wolno bijące serce? - zapytał Czerwony Berecik.
- Żebym nie został wykorzystany przez ludzi jako dawca organów – odpowiedział Prosiaczek. – Ponieważ taki proceder może doprowadzić w efekcie do degeneracji rodziny świniowatych. A nawet do jej mentalnego unicestwienia. Oczywiście - dodał - tylko w przypadku, gdyby zaczęto uskuteczniać takie praktyki poza labami, na skalę produkcyjną. Co zaczyna być jednak dla nas realnym zagrożeniem.
- A dlaczego masz taką dużą duszę? – pytał dalej Czerwony Berecik.
- Bo jestem Przewodnikiem Duchowym Prosiąt na Europę Centralną oraz Wschodnią – odpowiedział Prosiaczek. – A ponieważ duszę definiujemy póki co jako organ wirtualny, niepodlegający przeszczepom, więc mogę ją rozwijać bez obaw.
- Aha. A dlaczego nie masz…Intensywne, psychodeliczne dźwięki wypełniły znienacka całą dostępną przestrzeń, narastając natrętnie, aż do poziomu bólu, i zagłuszając skutecznie trzecią Berecikową kwestię. Nie usłyszała pytania, ale stopniowo ogarnęła sytuację. Sobota rano. Pobudka. Ponura eskalacja budzikowych akordów, przerwana przez nią w końcu, sprawiła, że Prosiaczek powrócił do chrumkania, zamiast się wypowiadać w jakimś fajnym języku, i wszyscy mieli w nosie jego duszę. "Oto po raz kolejny – mógłby powiedzieć spiker, opisujący zdarzenie (gdyby je opisywał jakiś spiker) – doszło tego poranka do brutalnego ataku, bezwzględnego wtargnięcia do mieszkania przy ulicy X agresywnej rzeczywistości równoległej, wyposażonej w narzędzia tak perfidne i bezlitosne, jak alarmy, wyrywające gwałtownie ze snu przyzwoitych, niekaranych obywateli. Do tej wątpliwej kolekcji kontrowersyjnych urządzeń, charakteryzujących agresora, można by jeszcze dorzucić, oprócz wrednych budzików, klaustrofobiczne windy (nudne i ślamazarne), odrapane pociągi (z upaćkanymi szybami) oraz spieniacze do mleka przy ekspresach do kawy (wydające z siebie przy spienianiu przeraźliwy, nieprawdopodobny zupełnie kwik, przy którym wrzask Nazguli jest jak kwilenie niemowląt, a zarzynane prosię po prostu milczy). Żeby dopełnić obraz - w tym równoległym matrixie przysługują jednostkom nie tylko różne przedmioty, ale też pewne abstrakcje, nazywane prawami oraz obowiązkami." Zwłaszcza w kontekście tych ostatnich, poczuła teraz jasno, że niespecjalnie ma wybór ani realne szanse na pomyślne kontynuowanie przysłuchiwania się interesującemu dialogowi pomiędzy Czerwonym Berecikiem a Prosiaczkiem. Która to konwersacja – co do tego nie miała wątpliwości – stanowiła senne pokłosie natknięcia się na niusa, mało już odkrywczego, odświeżanego regularnie co jakiś czas, o tożsamości - NIEMAL - ludzkiego i świńskiego DNA. Na tym zresztą właśnie, czy NIEMAL robi tu wielką różnicę (czy też nie) polega cały problem. Oczywiście w kontekście coraz bardziej palącej z medycznej perspektywy, następującej kwestii: skąd brać bezproblemowo organy do przeszczepów, tak żeby transplantacje mogły być zabiegami robionymi bez przeszkód, jeśli zajdzie potrzeba? Wizja potencjalnego chodzenia po tym świecie z sercem unicestwionej w celu wykonania przeszczepu świni w środku zadziałała jej zapewne na wyobraźnię. Stąd ten sen.
Wstając, potknęła się nieomalże o własną grzywkę, co ostatecznie zmobilizowało ją do działania. Postanowiła z tym skończyć, nie odkładając tym razem. Energicznie sięgnęła po telefon.
- Dzień dobry – przedstawiła się. – Czy mogłabym umówić się na ścięcie? Najchętniej dzisiaj.
Z dziecinną satysfakcją użyła słowa
ścięcie oraz specjalnej bezkontekstowej formuły. Haha. Nie ma to, jak o sobotnim poranku zaklepać sobie profesjonalną egzekucję. Oczywiście była to jej cicha i jednostronna radość, gdyż zadane w ten sposób pytanie, osadzone w jasnym kontekście grzywki oraz pani Beatki, znajdującej się po drugiej stronie i niemającej bynajmniej idiotycznych skojarzeń z rewolucją francuską, Marią Antoniną itd. - aktu ucięcia grzywki z aktem ucięcia głowy - brzmiało zupełnie naturalnie. I równie naturalnie okazało się także, że jeśli ma nastąpić ta szybka egzekucja właśnie dzisiaj (tak! tak! koniecznie tak!), to najlepiej niestety już za chwilę, bez tak zwanej (cudownej) zwłoki, gdyż z powodu szeregu klientek potem może być z tym duży kłopot.
- Będę za jakieś dwadzieścia minut! – zawołała do telefonu, ponieważ pasowało jej to w stu procentach. Wyjąwszy oczywiście nieprzyjemną konieczność błyskawicznego zebrania się do wyjścia. Biegając tak po domu, w totalnym zakręceniu, ubierając się w locie oraz czesząc, unikała starannie spojrzenia prosto w oczy zdegustowanej kitce, która do pewnego momentu usiłowała jeszcze nawiązać z nią choćby namiastkę kontaktu na intelektualnej płaszczyźnie, żeby nabrać jakiej takiej pewności, że jako odpowiedzialny dostawca royala jej powszedniego itp. nie oszalała jednak na poważnie. Że zachowała, wbrew pozorom, zasadniczą przytomność umysłu, gwarantującą im obu byt. W końcu skapitulowała. Pobiegła tylko do misek. Sprawdziła, czy są pełne. I czy kuweta czysta. Gosposia taka. Była to jednak oznaka najwyższego kociego zniesmaczenia - że trzeba sprawdzać personel, czy nie zapomniał aby o swym elementarzu. Eh.
Kiedy wybiegła z domu, wiatr bawił się, jak kotek, chmurnymi gałgankami, rozsianymi po niebie. Podbiegał i hamował, naskakiwał komicznie, chował się, atakował. Z pasją i entuzjazmem, tak że zagłuszył całkiem nadjeżdżający tramwaj, który wyłonił się nagle zza jej pleców. Krótka chwila wahania i przystąpiła ambitnie do nierównego wyścigu z tą cwaną górą plastiku, skombinowaną z żelastwem, wyposażoną niezgorzej w przeróżne urządzenia, chroniące biedny pojazd przed potencjalnym wtargnięciem niepożądanego pasażera. Dobiegającego na przykład nieestetycznie, spóźnialskiego (fe, pasażerze, fe! spóźniać się jest nieładnie, oj, nieładnie). Ding-dong i tramwaj ruszył. Ona – akuku! – w środku. Stoi, łapiąc zaparty oddech. Zmelanżowana para, kobieta i mężczyzna, zionący alkoholem, odgarniają plecaczki, przesuwają skwapliwie i uprzejmie, żeby przepuścić ją w głąb.
- Dziękuję, zaraz wysiadam – sapie grzecznie.
Oboje kaszlą, chrypią, odchrząkują bez przerwy. Może jeszcze nie żule, ale na równi pochyłej. Ewidentnie. Na gościa to naprawdę żal patrzeć.
– Masz coś do picia? – chrypi.
– Mam – kobieta grzebie przez chwilę w plecaku, wyciąga jakiś pomarańczowy napój i podaje swojemu towarzyszowi. – Uważaj, bo zimne – mówi z trudem. - Pij powoli, żebyś się nie przeziębił.
No i pięknie. Ta czuła troska o temperaturę napoju w kontekście tak namacalnie nieciekawej kondycji tego kolesia, jak również wobec faktu, że najprawdopodobniej całkiem niedawno jeszcze spożywał on napoje jednak o lata świetlne groźniejsze dla ludzkiego organizmu, życia nawet, sądząc na oko, powoduje, że uśmiecha się, wysiadając.
Teraz zaczyna się spieszyć. „Ty jesteś pan Tik-Tak. Wiem, wiem, to ty tu rządzisz.” Tak będzie do wieczora.
Wracając wygłodzona, grzebała za batonem w swojej dużej torebce. Za księżycem po niebie grzebała wzrokiem także. Najpierw znalazła baton. Co do księżyca, stwierdziła, że wygląda jakby miał dreszcze, bo zawinął się prawie szczelnie w co tam zdołał znaleźć w okolicy. Ledwo go było widać. Opuchnięty jak beczka. Czy to jego chusteczka spadła nagle, muskając jej głowę?
*********************************************************