„Jeżeli będzie Pan rozmawiał z Cioranem, to może dałoby się zainteresować go moimi utworami. Ale jeśli ten facet jest taki, jak go maluje jego felieton, to może nie warto gadać” – pisał Gombrowicz do Giedroycia, kiedy ten poprosił go o komentarz do artykułu Ciorana pt. Dogodności i niedogodności wygnania (a komentarz zaczął tak: „Słowa Ciorana zieją piwnicznym chłodem i stęchlizną grobu, ale zanadto są małostkowe”).
Prawdopodobnie Gombrowicz nie czytał żadnej pracy Ciorana, poza tym artykułem. Zresztą wtedy (1952) mógł znać de facto tylko Zarys rozkładu i Sylogizmy goryczy, ale i tego raczej nie widział na oczy. Wyobrażam sobie Gombrowicza, jak przewraca oczami, doświadczając czegoś na kształt skrętu kiszek przy lekturze Na szczytach rozpaczy. Ten ton, ten diapazon… Prawda jest jednak taka, że łączy tych dwu gości całkiem sporo, co najmniej tyle samo, ile dzieli.
Trzeba uczciwie pamiętać i nie przemilczać faktu, że Na szczytach rozpaczy napisał Emil Cioran 23-letni. Łatwo się irytować tym jego pesymizmem (otchłannym), bezkompromisowością (ostentacyjną) i męczeństwem (demonstracyjnym), na które czuje się skazany jako człowiek, znajdujący się w przymusowej sytuacji (skoro już się urodził) bezsensownego istnienia w równie bezsensownym świecie („Sens życia można zanegować z tylu powodów, że ich wyliczanie staje się zupełnie zbędne”). Łatwo ironizować, pastwić się nad Cioranem, zwłaszcza w kontekście faktu, że gość przeżył 84 lata, serwując wszystkim na co dzień stwierdzenia typu: „Życie to długotrwała agonia”, „Tylko człowiek tuzinkowy może pragnąć umrzeć ze starości” itp. A jednak jest Emil Cioran przenikliwy. I w gruncie rzeczy ma rację. To wszystko nie jest takie proste.
Ale skąd ten Cioran? Skończyłam czytać Dziennik Virginii Woolf i jakoś dziwnym trafem właśnie on przyszedł mi do głowy. Mam świadomość, że to zakrawa na jakąś chytrą prowokację albo - w gorszym razie - imbecylizm, że w kontekście Virginii Woolf przywołuję i umieszczam uparcie akurat samych facetów, no więc muszę się usprawiedliwić. Po pierwsze: istotny jest fakt, że obracam się aktualnie wokół Dziennika Woolf, a nie jej literatury/publicystyki; to ważne, bo jest to jednak trochę inna perspektywa. Po drugie: autentycznie zaskoczyła mnie postać Leonarda, uderza w Dzienniku siła więzi łączącej tych dwoje, a w miarę czytania zyskuje się intensywne wrażenie ich wzajemnej nieodzowności, przystawalności; nie miałam pojęcia, że Woolf mogła pisać o Leonardzie w taki sposób, że ten związek był tak istotny, że bez Leonarda jej losy mogły się były potoczyć drastycznie inaczej (być może spędziłaby życie w zakładzie psychiatrycznym). Po trzecie: jest to też w końcu symboliczna twarz tamtej epoki (męska), jej obraz (patriarchalny), który Virginia Woolf próbowała dzielnie i nienaiwnie ruszyć z posad. I po czwarte: ta wąsata mimoza-premier to na zasadzie kontrastu z leżącym wtedy odłogiem potencjałem pierwiastka żeńskiego.
A teraz jeszcze ten Cioran. Który przyszedł mi do głowy nie tylko w kontekście samej Virginii Woolf jako postaci w gruncie rzeczy tragicznej, a więc też heroicznej bez dwóch zdań, walczącej z chorobą, balansującej ciągle na granicy życia i śmierci („Czy ci, co z taką łatwością zalecają radość, zdają sobie sprawę, co to znaczy lękać się nadchodzącego obłędu, co to znaczy w każdej chwili podlegać torturze przeczucia jakiegoś okropnego szaleństwa?” [Cioran]), ale też w kontekście świata, całokształtu. Taka perspektywa, jak w Dzienniku - przekrój wzdłuż poprzez kawał życia aż do końca - zawsze robi wrażenie. Widać jasno, dokąd to wszystko zmierza. A ostatnie zapiski powalają.
[Styczeń, 1941]„W poniedziałek byliśmy w Londynie. Poszłam na London Bridge. Patrzyłam na rzekę; bardzo mglisto; kłęby jakiegoś dymu, może z płonących domów. W sobotę był kolejny pożar. Potem widziałam klif muru, wyjedzony, na rogu; wielki narożnik całkowicie rozwalony; bank; sterczący pomnik; starałam się wsiąść do autobusu; ale tłok taki, że wysiadłam. Straszliwe korki, bo ulice są wysadzane w powietrze. Więc metrem do Temple; i błądziłam po opuszczonych ruinach moich dawnych placów: spękanych, rozebranych; te stare cegły pokryte białym pyłem. Szare błoto i wybite okna; gapie; wszystko bez reszty splądrowane i zdemolowane”.(…)„Kiedyśmy weszli siedziała na trójnożnym stołku z robótką w rękach. Kołnierzyk miała spięty strzałką. I nie minęło nawet pięć minut, a już nam powiedziała, że jej dwóch synów zginęło na wojnie. Czuło się, że to dobrze o niej świadczy. Siedząc tak, starałam się wymyślić parę komplementów. Ale przepadły w lodowatym morzu pomiędzy nami. I potem nie było już nic”.Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, WL, tłum. Magda Heydel
A gołąb stoi na poręczy i nie zjeżdża
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz