niedziela, 14 maja 2017

na skraju świata

**********************************************************

Gdybym babci nie złapała pełną garścią dosłownie za płaszcz, pofrunęłybyśmy w siną dal. Jakiś lokalny cyklon poderwał nas znienacka pomiędzy blokami tak zdradziecko, że ledwo zdążyłam jedną ręką przytrzymać się słupka, a drugą chwycić babcię za poły okolicznościowego trenczyka, dość brutalnie. Babcia jest pod wrażeniem – nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżyła, choć przeżyła sporo: liczne utraty, wojnę, stalinizm i dużo ogólnie przeżyć miała w swoim życiu prawie dziewięćdziesięcioletnim. Jednak takiego wiru nie doświadczyła nigdy. I to kilka metrów od domu. „Gdybyś mnie nie chwyciła, tobym się przewróciła”. „Tobyś pofrunęła”. „Ale ja do nieba wcale nie chcę”, babcia jest w tej kwestii kategoryczna. „Jaki śliczny piesek”. No śliczny. Fajny knypek. „A im bardziej rasowy piesek, tym mniej rasowa pańcia, nie uważasz?” 

Babcia ma pełną rację w obu kwestiach: że piesek jest fajny i że "cyklon" mógł nas co najwyżej przewrócić, ale nie mógł nas na pewno unieść w górę, poderwać do nieba, a co za tym idzie, nie dałby rady tym bardziej rozpirzyć całego osiedla, albo, idźmy dalej, miasta, a na koniec świata. Dlatego (upraszczając) Cioran jest śmieszny, gdy krzyczy: „Skoro nie ma ocalenia ani w nicości, ani w istnieniu, niechże z tego świata razem z jego wiecznymi prawami zostanie tylko pył!”. No bo jak to sobie wyobraża w praktyce? Teoria jest słuszna, ale traci powagę w zderzeniu z tą nieczystą zaiste praktyką, jaką jest życie, rzeczywistość, prawa fizyki itp. Pozostaje czystą deklaracją. Oczywiście wiadomo, że może się wydarzyć taki układ kosmiczny, jaki pokazał von Trier w Melancholii na przykład, który autentycznie rozbije w pył od razu całą planetę, kawałek Kosmosu, ale w skali ludzkiego życia, nawet tak długiego jak życie babci, szansa na to jest jednak abstrakcją. 

A Virginia Woolf jest rasowa (choć Woolfowie akurat – sami wilki – psy trzymali też raczej rasowe, ale w sumie zdarzało im się przygarniać różne n/n). 

Nie mam złudzeń, że ogarnę wszystko, to chyba oczywiste, i mam też świadomość, że mogłam wywołać co do Dziennika Woolf mylne wrażenie. „Jakżeby to było interesujące, gdyby ten dziennik mógł się kiedykolwiek stać prawdziwym dziennikiem: wtedy jednak musiałabym pisać o duszy, a czyż zaczynając go tworzyć, nie skazałam duszy na wygnanie? Kolej rzeczy jest taka, jak zwykle zresztą, że zamierzam pisać o duszy, ale życie nie daje za wygraną”, zapisuje Woolf. I ten Dziennik taki właśnie jest. I ma wydźwięk afirmatywny, mimo wszystko. Woolf żyje świadomie (stąd ten „heroizm” w jej kontekście - jeśli wziąć z Ciorana to jego rozróżnienie dwóch zasadniczych postaw: naiwnej i heroicznej, tj. świadomej). „Wszyscy opanowaliśmy sztukę życia”, pisze o sobie i swoich przyjaciołach. Ona to wie.

„A ja mam grubszą książkę”, woła babcia, która przeżyła prawie całe stulecie, i wyciąga prehistoryczną księgę kucharską-gigant („to nasz prezent ślubny”), dociążoną poradami, jak uśmiercać, oprawiać i patroszyć, dopiero potem gotować. „Tu jest wszystko o życiu”, mówi twardo. 

 Melancholia, reż. Lars von Trier

**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz