A kotek siedzi w reklamówce (no niestety, plączą się czasem po domu jakieś niebiodegradowalne), udaje, że go nie ma. W końcu tyłek mu tylko wystaje, w którym oczu brak, więc się nie liczy. Skoro on nie widzi otoczenia, to na pewno vice versa też. „Gdzie ten kotek?” trzeba wtedy pytać retorycznie i zabawa trwa. Ludzkie dzieci bawią się podobnie, ale już dorosłe osobniki raczej bawić się na tym poziomie nie powinny. Możemy oczywiście próbować zamknąć oczy i udawać, że to się przekłada na status ontologiczny nasz własny i otaczającego świata, jest to jednak zabawa w wydaniu dużych jednostek mało śmieszna, nie rozczula raczej.
Dorosły ludzki osobnik i tak jest bardzo śmieszny śmiesznością przyrodzoną, wpisaną w ludzką kondycję, wynikającą z kontrastu pomiędzy fizycznością a pretensją, w który popadamy doroślejąc, zazwyczaj z tendencją do pogłębiania się z czasem. Stara się jednak jak może dorosły ludzki osobnik z większym lub mniejszym talentem sprawiać wrażenie, że jakoś panuje nad tą swoją dającą efekt komiczny niekompatybilnością. Wbija się w garnitury, garsonki i mundury, stroje łowieckie, rzeźnickie, togi też, nie mówiąc już o całej gamie okazałych szat kościelnych. Przystraja się w kostiumy, mające służyć celom rozmaitym, i odprawia różne swoje rytuały o charakterach też różnych: państwowym i kościelnym, a także rodzinnym i indywidualnym.
Jeśli nie wiemy specjalnie, jacy w tym wszystkim jesteśmy, albo coś nam się wydaje na nasz własny, jakże ważny, temat, to obejrzyjmy sobie Sieranevadę, film, który nakręcił Rumun Cristi Puiu. Rzecz cała (trzygodzinna) dzieje się w ciasnym mieszkaniu blokowym, familijnym mikrokosmosie, przez który przewijają się intensywnie liczni krewni/znajomi Królika, członkowie rodziny. I nie wnikając szczególnie co kto partykularnie miał na myśli z tą słomką w strumieniu, którą w tytule posta chciałby być, należy powiedzieć, że kamera w tym mieszkaniu jest właśnie jak ta słomka. W strumieniu. Spija wszystko, dając spójny, pełny obraz strumienia i zawartości, czyli treści, której jakże brak!
Bierzemy udział w celebrach, które są groteskowe, ponieważ nic już nie znaczą, a zajmują kupę czasu i atłasu, masę energii. I mamy tego świadomość, tkwiąc w tym wszystkim po uszy i grzęznąc w przeświadczeniu, że tak właśnie być musi, że inaczej się nie da, nie ma od tego ucieczki nie tylko z takich powodów, skądinąd bardzo szlachetnych, jak chęć niesprawienia przykrości innych członkom rodziny, lecz także dlatego, że nie umiejąc stworzyć nic lepszego, chwytamy się tej mocy "tradycji" i rytuałów, nawet pustych i wypranych z sensu, bo nas tą swoją mocą gdzieś „mocują”, osadzają w jakimś kontekście, który nawet jeśli jest absurdalny, to ma jednak fizyczny wymiar – nasi prawdziwi, namacalni krewni serwują nam prawdziwe, parujące posiłki. Tak to działa, nawet jeśli stół, przy którym usiłujemy się zgromadzić, jest stołem z powyłamywanymi nogami. Jesteśmy mocno komiczni z naszymi pretensjami do korony stworzenia, przy jednoczesnym bogactwie zasadniczych dysfunkcji, jakimi dysponujemy i które sprawiają, że potrafimy wydrążyć z sensu wszystko i wszystko uświnić, choć powinnam napisać: uczłowieczyć (ale jednak budzi to nadal, o dziwo!, zbyt myląco pozytywne skojarzenia).
Bierzemy udział w celebrach, które są groteskowe, ponieważ nic już nie znaczą, a zajmują kupę czasu i atłasu, masę energii. I mamy tego świadomość, tkwiąc w tym wszystkim po uszy i grzęznąc w przeświadczeniu, że tak właśnie być musi, że inaczej się nie da, nie ma od tego ucieczki nie tylko z takich powodów, skądinąd bardzo szlachetnych, jak chęć niesprawienia przykrości innych członkom rodziny, lecz także dlatego, że nie umiejąc stworzyć nic lepszego, chwytamy się tej mocy "tradycji" i rytuałów, nawet pustych i wypranych z sensu, bo nas tą swoją mocą gdzieś „mocują”, osadzają w jakimś kontekście, który nawet jeśli jest absurdalny, to ma jednak fizyczny wymiar – nasi prawdziwi, namacalni krewni serwują nam prawdziwe, parujące posiłki. Tak to działa, nawet jeśli stół, przy którym usiłujemy się zgromadzić, jest stołem z powyłamywanymi nogami. Jesteśmy mocno komiczni z naszymi pretensjami do korony stworzenia, przy jednoczesnym bogactwie zasadniczych dysfunkcji, jakimi dysponujemy i które sprawiają, że potrafimy wydrążyć z sensu wszystko i wszystko uświnić, choć powinnam napisać: uczłowieczyć (ale jednak budzi to nadal, o dziwo!, zbyt myląco pozytywne skojarzenia).
Co nam pozostaje? W funkcji ostatniej deski ratunku - i jedynej - obsadzony został śmiech. Szczery śmiech. Cristi Puiu Sieranevadę, podobnie jak Szumowska Body/Ciało, kończy śmiechem – bohaterowie śmieją się z samych siebie, ze swoich kostiumów, z idiotyzmów, w które popadają jakimś cudem, oni też, tak jak reszta świata, z tego, że miało być inaczej, ale nie jest. I to nie jest beka, tylko śmiech. Autentyczny, ludzki i szczery. Szkoda tylko, że w tej scenie nie ma kobiet, wszystkie akurat wtedy właśnie wyszły.
Sieranevada, reż Cristi Puiu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz