**********************************************************
No więc pomijam kwestię, na ile mnie obchodzi, co konkretnie zażywał albo i nie zażywał Gombrowicz, gdy był chory na to lub na tamto, ale jest istotne, że w pewnym okresie jego życia mogły to być leki przeterminowane. Z biedy oczywiście. Bo jak człowiek popada w biedę, to dość szybko przestaje „kaprysić” i widząc, że mu nogi coraz bardziej wystają spod kołdry coraz krótszej, zaczyna się kulić, maleć. W Gombrowiczu świetne jest to, że kulił się jednak zawsze tylko do pewnych granic, akceptowalnych dla niego, w ramach których pozostawał sobą, nie chodził na kompromisy, które oceniał jako „zbyt niszczące” (dla osobowości). Płacił za to następnie bez grymasów.
Mogło się zatem zdarzyć, że zjadał w Argentynie leki po dacie ważności, gdy był chory. Trwała wtedy wojna w Europie, a on był polskim uchodźcą w Buenos Aires, tułającym się bezdomnie z miejsca w miejsce, niemal bez dochodu, ze środkami do życia ekstremalnie ograniczonymi. I wiemy skądinąd, że w skrajnych sytuacjach nie cofali się wraz z przyjacielem (Alejandrem Russo) przed wyjadaniem posiłków z miski Fifi, pieska pani Elsy, u której wynajęli w końcu mieszkanie („przygotowywała mu zawsze coś dobrego i stawiała talerz na podłodze. Kiedy głodny wracałem – opowiada Russo – do domu, szybko to zjadałem. Słyszałem potem, jak pies szczeka, a Frau Elsa robi mu wymówki”).
Tak się składa, że w podobnej sytuacji, chociaż przecież nie identycznej, ustawia swoją postać, nieautentyczną wprawdzie, ale bardzo wiarygodną, Andrzej Jakimowski w swoim najnowszym filmie pt. Pewnego razu w listopadzie. Nie jest to jednak bynajmniej film historyczny. Dzieje się współcześnie. Mamy 2013 rok i Warszawę, nie trwa żadna wojna, a bohaterka jest polską obywatelką w Polsce, nauczycielką w dodatku. Mimo to ląduje pewnego dnia na ulicy, razem z synem zresztą i psem, taka fajna polska rodzina, po eksmisji z mieszkania w kamienicy, pognębieni prawdopodobnie uprzednio przez profesjonalnego czyściciela, zaczynają tułaczkę po mieście w poszukiwaniu lokum, jedzą przeterminowane leki, śpią na działkach. Nie są uchodźcami, mają dochód (tyle że zajęty w całości przez komornika), są pełnoprawnymi obywatelami państwa-miasta, w którym żyją, od pokoleń zresztą, o czym dowiadujemy się w toku filmu (matka mówi w pewnym momencie o dziadku, walczącym w powstaniu warszawskim, więc sroce spod ogona nie wypadli; oczywiście nawet gdyby wypadli, to co?? ale nie o to chodzi, bo tu ważny jest ten paradoks z powodu kontekstu, o którym potem). Matka ma odruchy świadomej obywatelki, których nie traci w tych upokarzających okolicznościach, dba o wspólny dom: wrzuca śmieci publiczne do kosza, troszczy się o społeczne sprawy, „wspólne dobro”.
Jakimowski ruszył ważny temat, zresztą wbrew pozorom bardzo „swój”, i ruszył go po swojemu. Pokazał jak zawsze ludzi, którzy z jakiegoś powodu lądują na marginesie standardów i „normalności” i stykają się z życiem, jakie się na tym marginesie toczy, z migawkami jego „folkloru”. Dał portret polskiej rodziny, składającej się z matki, syna oraz psa, w miażdżącym zderzeniu się z państwem-miastem, które okazuje się w potrzebie opresyjne i wredne. Gdzie się nie obrócą, do jakiej instytucji państwowej się nie zwrócą, powołanej teoretycznie do tego, żeby zapewnić im pomoc i bezpieczeństwo, stykają się z agresją, odrzuceniem, upokorzeniem, w najlepszym razie lekceważeniem lub niemocą. A jedyne gesty pomocy i współczucia pochodzą od ludzi, którzy też z jakichś powodów funkcjonują na marginesie.
Jakimowski prowadzi swój film do momentu kulminacyjnego, jakim jest pokazanie ataku (autentycznego) narodowców na warszawski skłot, w którym schronili się Marek i matka, a potem pełnego agresji Marszu w Święto Niepodległości. Ta kulminacja osiąga zamierzony skutek – dokumentalne zdjęcia robią piorunujące wrażenie. Reżyser dochodzi jednak do tej chwili po swojemu. Umieszczenie w centralnym planie wątku Kolesia, pieska przygarniętego przez matkę, jest pomysłem genialnym. Koleś staje się w tej sytuacji papierkiem lakmusowym dla instytucji i ludzi, miarą ich otwartości, elastyczności, człowieczeństwa (najprościej jest powiedzieć: nie wolno, nie da się - noclegownie, zakony nie tolerują psa; jest też obrzydliwa postawa zamożnych rodziców dziewczyny Marka). Po drugie motyw poszukiwania Kolesia (który w końcu gubi się w tej wędrówce) staje się świetną okazją do pokazania zachodzących na końcu wypadków z perspektywy człowieka, który zostaje wkręcony bez premedytacji w machinę-walec wydarzeń o skali makro, w chwili gdy on sam zajmuje się swoimi osobistymi problemami, życiem (to matka jest społecznicą, Marek nie). Wybiegając po Kolesia w nakręcony „narodowo” tłum, w apogeum zdziczenia w trakcie ataku na skłot, a potem w trakcie Marszu Niepodległości, opanowanego przez oszołomów, Marek dębieje na widok tego, co widzi wokół, podobnie jak przed chwilą zdębiał, ujrzawszy kumpla z podniesionym na siebie żelastwem. Okazuje się, że od tego walca nie można uciec, że to wcale nie jest rozłączne w stosunku do życia.
Może Pewnego razu w listopadzie cierpi trochę na lekki niedobór paru szczypt „jakimowskiego” smaku (jest za to kruk popielaty i Sosnoszczuk) i ciut za mocny ma kontur, ale szacunek dla reżysera za ten film.
Jakimowski dedykował go mamie i choć pozornie wypuścił syna na pierwszy plan, to jednak postać matki jest kluczowa. Chora i upokorzona, nadal walczy, nie ulega też szantażom emocjonalnym. To ona podejmuje decyzję o pozostaniu w skłocie po ataku, mimo że syn wynajął już mieszkanie. I to do niej dołącza Marek, już świadomie, razem z dziewczyną zresztą, no bo Koleś już tam jest. Taka fajna polska rodzina. Światełko w tunelu.
Pewnego razu w listopadzie, reż. Andrzej Jakimowski
**********************************************************